Spotykasz po latach kogoś, kto dawniej był ci bliski. Wplątuje cię on w jakąś historię, która nie dość, że z czasem się komplikuje, to w dodatku budzi w tobie wątpliwości co do intencji przyjaciela.
II. Linia frontu
Kerończy natarli na Prowincję Demarską. Oblegany jest sam Demar. Jedni ludzie stają do walki, inni uciekają ze spalonej ziemi. Napastnicy, obrońcy i cywile. Po której stronie staniesz?
Opcjonalnie: Udział w buncie niewolników w Wirginii bądź inne miejsca walk.
III. Rekonwalescencja
W nie najlepszej kondycji trafiasz do wioski lub klasztoru. Wydaje ci się, że trafiłeś w dobre ręce i że wkrótce będziesz mógł opuścić to miejsce. Okazuje się jednak, że z pozoru życzliwi i uprzejmi ludzie skrywają przed tobą jakąś tajemnicę.
IV. Zabij bestię
Coś napada, nęka mieszkańców. Zawierasz umowę z wójtem - dostarczysz głowę bestii za określoną cenę. Okazuje się jednak, że stworzenie nie działa bez powodu - jest w jakiś sposób prowokowane przez mieszkańców.
Opcjonalnie: Bestia jest wrażliwa na hałas z karczmy albo ludzie naruszyli w jakiś sposób jej rewir (weszli na jej teren, zajęli leże ze względu na drogie surowce itp.)
V. Nielegalne walki
Dochodzą cię słuchy o nielegalnych walkach prowadzonych w okolicy. Położysz im kres czy może postanowisz wziąć w nich udział dla własnego zysku? Pieniądze nie leżą na ulicy.
VI. Zlecone zabójstwo
Dochodzi do zamachu, w wyniku którego ginie ktoś ważny. Podejmujesz się odnalezienia zabójcy – albo jego zleceniodawcy. Od ciebie zależy, czy dojdzie do aresztowania winnych, czy pomożesz im uniknąć kary.
VII. Egzekucja
W mieście lub wiosce szykuje się egzekucja. Znasz sprawcę albo sam doprowadziłeś do jego schwytania. Realizacja wyroku coraz bliżej.
Opcjonalnie: Z czasem nabierasz wątpliwości, czy skazaniec faktycznie jest winny i chcesz go uwolnić lub dochodzą cię pogłoski, że ktoś może chcieć uwolnić kryminalistę.
Kiedyś uznawano ją za piękną, choć zapewne spory udział w kształtowaniu tej opinii miała jej pozycja. Obecnie wiele zależy od gustu i tego, jak bardzo potrafisz patrzeć „przez palce”. Jest wysoka, nosi się prosto, dumnie – jak przystało na osobę z wyższych sfer. Kontrastuje to z nieco męskim sposobem chodzenia, nabytym podczas nauki walki. Ma podłużną twarz i szare oczy o migdałowym kształcie, typowe dla władców z dynastii Marvolów. Jej usta są kształtne, pełne. Czarne włosy opadają przez proste ramiona aż do pasa. Biodra są nieco kanciaste, nogi – szczupłe, ale umięśnione. Z roku na rok przybywa jej różnego rodzaju skaz – mała blizna na lewej skroni, trzy długie szramy na plecach, które, choć od przesłuchań w Kansas minęły miesiące, wcale nie chcą zniknąć oraz czerwone od odmrożeń końce palców – wszystkie one nie dodają urody, za to świadczą o jej przeszłości.
Charakter i poglądy
Osobowość Nefryt zmieniała się na przestrzeni lat. Początkowo była delikatną, naiwną idealistką, dzieckiem, które chciało „coś zrobić”, było jednak na to za słabe. Każdy kolejny rok odzierał ją z naiwności i ufności, wzmagając za to wolę życia oraz przeświadczenie, że nic nie może naprawdę zastąpić człowiekowi wolności. Od zawsze honorowa, stała się dodatkowo uparta – czasem w ten głupi, lekkomyślny sposób. Niepodległość stała się jej obsesją, celem, do którego dąży się po trupach wrogów. A potem… potem trafiła do Kansas.
Zmieniła się. Zaczęła wątpić w sens własnych działań. Mimo to, nie poddaje się. Wie, że zaszła zbyt daleko, by się wycofać. Nie walczy dla siebie. W dalszym ciągu czuje się odpowiedzialna za „swoich ludzi” – tych z bandy i ogólnie: Kerończyków. Marzy o wolnym państwie, choć urodziła się już po wkroczeniu wirgińskich wojsk. Siebie w niepodległym kraju nie widzi. Dawno straciła wiarę w to, że może założyć rodzinę i być „normalną kobietą”.
Poza pragnieniem wolności, jej motywacją jest zemsta. Wie, do czego zdolni są najeźdźcy. Nie chce pozwolić im na więcej. Coraz bardziej zaślepiona nienawiścią, potrafi przypiąć człowiekowi metkę na podstawie języka, w którym mówi. Wirgińczyków traktuje jak zarazę. Przeciwko nim jest gotowa sprzymierzyć się
z samym diabłem. Pozostałe nacje traktuje z dozą ostrożności, jednak bez wyraźnej niechęci, raczej
z ciekawością. Niezależnie od tego, to Keronia jest jej krajem. To tam mieszkają „jej ludzie” i to o nich zamierza dbać.
Przeszłość
Urodziła się w 992 roku ery Uschłych Drzew jako trzecia córka keronijskiej pary królewskiej – Eleonora Minerva Nefryta Marvolo. Nigdy nie była brana pod uwagę jako kandydatka do korony. Mimo to rodzice przyłożyli dużą wagę do jej wykształcenia. Poznawała geografię i meandry polityki. Na własne życzenie uczyła się strategii. Mając kilkanaście lat otrzymała ziemie na Pomorzu.
W międzyczasie trwała wojna… wojna, która niedługo później odebrała jej najbliższych i na zawsze zmieniła jej życie.
Po śmierci starszych sióstr przed siedemnastoletnią wówczas Eleonorą otwarła się droga do tronu. Arystokracja mniej lub bardziej chętnie zgadzała się na jej panowanie. Najeźdźcy stawiali dyskretnie ultimatum: rządź pod naszym nadzorem, albo zginiesz.
Uciekła. Upozorowała własną śmierć, samobójstwo. Zostawiła kraj bez dynastycznej królowej, a Wirgińczyków bez politycznego asa w rękawie. Zaczęła od nowa… a przynajmniej tak się jej wydawało.
Dziś jest hersztem zbójeckiej bandy. Podlega jej kilkudziesięciu ludzi – zbieranina osób, które z różnych powodów znalazły się poza prawem lub społecznością. Przez pierwsze lata działalności prowadzili partyzancką walkę z Wirgińczykami. Nefryt przypłaciła to uwięzieniem w Kansas i torturami. Nie złamała się.
Kilka miesięcy temu zawiązała sojusz z Ruchem Oporu. Za namową Devrila Wintersa zgodziła się zostać królową Keronii, gdy ta stanie się wolnym państwem. Jej tożsamość powoli przestaje być tajemnicą. Stopniowo pozyskuje sojuszników
i choć w dalszym ciągu nie czuje się królową, kwestią czasu staje się, kiedy włączy się do gry o keronijski tron.
Umiejętności
Znajomość języków:
j. keronijski – ojczysty
j. wirgiński – biegle, ale bez akcentu
mowa wspólna – komunikatywny
j. quingheński – marna znajomość kilku najprostszych zwrotów, nie rozumie, co się do niej mówi
Walka:
Miecz długi – styl amatorski, zwykle skuteczny (tj. zabójczy dla przeciwnika).
Miecz krótki – od biedy.
Łuk – jest nikła szansa, że trafi.
Ponadto broń improwizowana: kamienie, buty, piasek, drzwi, płonąca płachta...
Pozostałe informacje:
Niezły strateg, stara się wykorzystać wszystko: od ukształtowania terenu po przedmioty leżące obok.
Właściwie bezużyteczna na statku.
We wpadaniu w kłopoty ustępuje pola tylko pewnemu półelfowi oraz wegańskiej księżniczce.
Najważniejszą rzeczą w wyprawie jest doprowadzenie jej do końca.
Wygląd
Postawny mężczyzna o prostych, kasztanowych włosach i chłodnych, ciemnoniebieskich oczach. Nosi się dumnie, jego strój często zdobią klejnoty, drogie futra lub złota nić, co kontrastuje ze skrzywionym, złamanym przed laty nosem. Jedwabna koszula skrywa długą, ciągnącą się pionowo przez wszystkie żebra bliznę. Na serdecznym palcu lewej ręki nosi złoty sygnet z wyrzeźbionym
w onyksie herbem Arhinów - dwugłowym gryfem. Nie rozstaje się ze schowaną pod ubraniem, misternie wykonaną z czarnego kamienia figurką orła – według wirgińskich wierzeń zwierzęcia poświęconego Khaine, boskiemu patronowi zabójców i nekromantów.
Charakter i poglądy
Zdyscyplinowany, pod warunkiem, że nie godzi to w interesy rodu. O nie walczy zaciekle, tu sojuszem, tam intrygą. Zasady, którymi się kieruje mają płynne granice. Niestały, zarówno w planach na przyszłość jak w uczuciach. Zwykle unika zobowiązań, których może nie być w stanie wypełnić. Rzadko składa obietnice. Operuje półsłówkami i niedopowiedzeniami. Nie istnieje osoba, której ufałby w pełni. Mija dużo czasu, nim przywiąże się do drugiej osoby.
Pozuje na rozpieszczonego paniczyka, w rzeczywistości jest dość inteligentny i mniej krótkowzroczny, niż wydawać się to może na początku. Choleryk, który jednocześnie lubi mieć czas do namysłu. W chwilach stresu zdarza mu się robić głupoty. Uważny obserwator, który myśli więcej, niż mówi. Przyzwyczajony do lawirowania między sprzecznymi wymaganiami. Bywa, że nie potrafi ukryć strachu, co nie znaczy, że od razu się wycofa. Skrycie wolny duch, wieczny wędrowiec.
Przeszłość
Przyszedł na świat w El-ehmro, należącej do Arhinów dzielnicy Devealanu.
Od najmłodszych lat wychowywano go na dziedzica rodzinnych włości. Najlepsi mistrzowie uczyli go wspólnej mowy, geografii, sztuki dyplomacji oraz walki. Tyle, że od wczesnego dzieciństwa Shel zaczął przejawiać inny, niechciany talent. W jego krwi krążyła magia, przejawiająca się pod postacią nekromancji. Rodzice Shela starannie tuszowali sprawę, wiedząc, że dziecko z tego typu talentem spotkałby w Wirgini marny los. Liczyli, że magiczne zdolności, nie rozwijane, po jakimś czasie zanikną, ale tak się nie stało. W wieku kilkunastu lat Shel, jak wszyscy wirgińscy chłopcy przystąpił do ceremonii Ofiarowania, oddając swoją przyszłość wyrokom bogów. Upodobał go sobie Khaine – patron zabójców
i nekromantów. Osłabiło to długo wypracowywaną pozycję rodu Arhinów. Mimo to niewiele później ojciec Shela dał mu prawo reprezentowania rodu. W tamtym czasie wiele mówiło się o wojnie z Keronią. Udział w niej uznawany był za powinność każdego ichaniego – arystokraty. Mimo początkowych trudności, Shel utworzył niewielką chorągiew. Mając niespełna dziewiętnaście lat, przeprowadził sprzymierzone oddziały wirgińskie, złożone z jego własnej chorągwi oraz zbrojnych wystawionych przez okolicznych możnowładców przez Góry Mgieł, nie tracąc ani jednego człowieka. Shel dołączył do głównego członu wirgińskiej armii. Kolejne lata przyniosły mu liczne sukcesy. Wsławił się jako utalentowany dowódca i dobry strateg. Szybko awansował. Ze względu na relacje między jego rodem a panującą dynastią stał się niewygodny. Wysłano go na pierwszą linię frontu. Przeżył. Przydzielono mu stłumienie powstania w Wirginii.
Z rebeliantami rozprawił się szybko i brutalnie. Wrócił. Wciągu sześciu lat podróży i zmagań zginęło wielu spośród podległych mu wojowników. Nie chcąc skazywać na śmierć pozostałych, Shel sprzeciwił się dalszym rozkazom. Utracił prawo do posiadania własnej chorągwi, jednak generałowie uznali go za wciąż przydatnego. Polecono mu stworzenie pierwszego wirgińskiego oddziału do… misji specjalnych w oficjalnie wolnej Keronii. Pozwolono mu wybrać kilkunastu ludzi – w większości rekrutów i wyszkolić ich według własnego uznania. Lojalność młodego Arhina nie budzi wątpliwości…
…tymczasem Shel jest szpiegiem na usługach Jej Królewskiej Mości, Szafiry Escanor. Królowej Keronii.
Umiejętności
Znajomość języków:
j. wirgiński – ojczysty
mowa wspólna – biegle
j. quingheński – względnie komunikatywny, zniekształca niektóre głoski.
j. keronijski – słabo - robi błędy gramatyczne, czasem brakuje mu słowa.
Walka:
miecz długi – biegle, według szkoły wirgińskiej
kopia – wbrew pozorom nie tylko na turniejach
nóż – w nagłych wypadkach
Pozostałe:
W dziedzinie magii jest samoukiem. Jego naturalnym talentem wydaje się być nekromancja, przypadkowo odkrył kilka zastosowań magii mentalnej. Jego moc bywa kapryśna, zaklęcia nie działają zawsze tak, jak powinny, gdyż od dzieciństwa uczył się nie tyle panować nad mocą, ile ukrywać jej istnienie.
Westchnęła. Usiadła i złapała się za głowę. -Ale... na co mi zapłata? Nie mam mojego Dworu. Nie znam tego, kto podłożył ogień... nawet nie mogę... boję się istnieć pod własnym imieniem. Co mi z opłaty? Jasne... dwory i słuchanie to żadne zadanie za chociaż częściowy powrót do życia innego niż tułaczka, ale... ale jak nie będziecie zadowoleni? Nawet jak to zadanie się skończy... co wtedy? Zabijecie mnie bo nie będę przydatna? Co zrobię gdy dostanę już wypłatę? -westchnęła ciężko. To były trudne pytania i trudne decyzje. Musiała znać na nie odpowiedzi zanim się na cokolwiek zdecyduje i... wolałaby dostać inne wynagrodzenie niż kilka złotych monet. Wolała dostać odpowiedzi na gnębiące ją pytania.
Podczas gdy Shel opowiadał, mierzyły go ciemne, obce oczy, osądzające, uważne. Źle robił, nie biorąc pod uwagę przenikliwości Cienia i tego, co mogło wiedzieć Bractwo. Tego, co mógł wiedzieć Cień przybywając tutaj. Wcześniej zachowywał się tak, jakby nie wprowadzono go w szczegóły. Tylko, czy Cienie brałyby jakąkolwiek misję ot tak, na ślepo? Nie wiedząc w co się pakują, ile mogą zyskać, ile zaś stracić? Tego Shel nie mógł wiedzieć. Dotąd nie współpracował przecież z żadnym z nich. - Powinieneś wiedzieć, że to w twoim interesie jest, by Bractwo wiedziało wszystko. Kontrakt oznacza, że nie użyjemy uzyskanych informacji przeciwko tym, którym służysz. Chyba że spróbujesz nas oszukać. – W ustach Cienia zabrzmiało to jak czysta formalność. Pouczenie, jakie udziela się każdemu wchodzącemu w układy z Cieniami. Ale czy na pewno? Czy Cień nie skojarzył nagłej ciszy z wejściem chłopaka, jego przejścia, subtelnego ruchu Shela? Czy nie znał tej sztuczki, jednej z prostszych, na uzyskanie nowych informacji? A jeśli jego słowa, to całe spotkanie, było tylko testem intencji Arhina, testem, który miał wykazać, czy warto zajmować się kimś takim i wchodzić z nim w układy? Jeśli tak, to najbliższe słowa miały zadecydować o stosunku Bractwa do misji. Zdanie Poszukiwacza było kluczowe. A może jednak jego słowa, te, które padły przed chwilą, nie znaczyły nic? - Mamy swoich ludzi, którzy potrafią to samo, jak nie więcej niż ty. Twoje kontakty mogą być pomocne. – Acz nie wyglądało, by Cień przykładał do nich należytą wagę. – Spotkam się z tobą jutro, o tej samej porze. Tylko nie tutaj. Na nabrzeżu, tam gdzie cumuje „Sokół Morski”. ~*~ - Teraz mówisz jak Wakhuwa. Tropiciele – wyjaśnił, uciekając się do bardziej powszechnej nazwy plemienia, które nadało mu to miano i z którego członkiem łączył go plemienny zwyczaj braterstwa. Choć różnej krwi, choć z różnych ojców, ba, z różnych narodów, czuli się braćmi. – Nemaneris użył mniej więcej takich słów, gdy po raz pierwszy przezwał mnie Duchem. – Zdawało się, że z łatwością uchylał rąbka tajemnicy dotyczącego jego osoby i własnych pragnień, które musiał porzucić przez wzgląd na śmierć ojca i sprawę ruchu oporu, dla której się poświęcił. Poczucie obowiązku? A może ostatnia wola ojca, dumnego pana na Drummor, który swoje życie poświęcił w tej sprawie? Był Duchem. A jak to z duchami bywa, przypisywano mu wiele. A duchy… one czasem po prostu nie istniały. - Mniej więcej taki był cel. Jest. Przynajmniej dopóki nikt mnie nie zdemaskuje. – Wtedy byłby spalony. Wtedy, jako zdemaskowany szpieg, mógłby liczyć tylko na siebie. A Nefryt, która poznała Kansas, mogła przypuszczać, jaki los czekałby Wintersa w takim przypadku. Ona zaszła za skórę gubernatora nazbyt mocno. On okpił go jak nikt inny. Escanor nie wybacza. – Obawiam się, że nie musisz mnie przepraszać. Gdybym był na twoim miejscu, zrobiłbym to samo. – Może nie był to powód do chluby, ale była to prawda. – Błąd był po mojej stronie. Nie ukrywałem, że Elain… cóż, każdy ma jakieś słabości. A ona… - Devril odwrócił się na sekundę, dwie, tak, że Nefryt nie mogła dostrzec wyrazu jego oczu – jest najbliższą rodziną, jaka mi została. – Gdy ponownie spojrzał na Nefryt, panował już nad sobą idealnie. Chwila słabości, bo niewątpliwie to ją oglądała przed chwilą Nefryt, właśnie minęła. – Masz w niej prawdziwą wielbicielkę. Aż dziw, że jeszcze nie zjawiła się w przebraniu w twoim obozie. Wintersowie czasem ulegają porywom serca. Wspominała też o jakimś zbójniku z bandy… Rozmowę przerwała wieść o widocznym na horyzoncie okręcie. Devril, wiadomo, od razu wziął się do działania. A że sam niewiele mógł zrobić, skorzystał ze sposobności odnalezienia tego, kto na morzu, oceanach i wodach wyrósł. Teoretycznie.
- Garret! Gdzie jest Garret! – Devril usiłował przekrzyczeć gwar, jaki powstał na pokładzie maleńkiego „Vinniego”. Garreta jednak nie widział. A chociaż marny z niego był wilk morski, prędzej szczur lądowy, to przecież potrafił ocenić, że płynący w oddali statek jest znacznie większych rozmiarów niż ich szkuner. Stojący obok, starszy, łysiejący i pozbawiony kilku zębów marynarz potwierdził te przypuszczenia, klnąc wniebogłosy. - Jest za daleko, nie widać bandery! Devril poczuł nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Jeszcze im tutaj piratów brakowało. I gdzież był Garret? Kapitan pojawił się parę chwil później, w rozpiętej, rozchełstanej koszuli, pijany jak bela. W innych okolicznościach ta charakterystyczna cecha Garreta wywołałaby uśmiech na wargach arystokraty. Tym razem jednak nie było mu do śmiechu. Płynie za nimi nieznany okręt, na pokładzie dziedziczka tronu, a kapitan pijany. Co mu strzeliło do głowy, by los Nefryt, by los Wolnej Keronii powierzyć w ręce Garreta? Desperacja. - Chik – czknął Garret. Stary wilk morski i miłośnik rumu ledwie rzucił okiem na okręt. – Żagle wszystkie stawiać, nuże szelmy, czarcie syny! Z życiem psiajuchy! Chik! – Nikt nie musiał poganiać marynarzy. Spotkanie z piratami groziło puszczeniem na dno szkunera, łącznie z towarem. Zysk przepadnie, a nawet i życie, bo wyklęci spod prawa wzięliby ich i sprzedali jako niewolników, chyba że ktoś z załogi ratowałby się przyłączeniem do zgrai. – Zwrot! Z wiatrem! Uchodzić! Chik! Całe szczęście, pijany Garret potrafił jeszcze podejmować decyzje. Od tej strony Devril go nie znał. Jak dotąd. Marynarze pieli się na wanty, pośpiesznie. Trzeszczały maszty, gdy szkuner powoli obracał się do zwrotu. Pośpiesznie rozwijane żagle łopotały na wietrze, a Vinnie nabierał szybkości, napawając ich serca otuchą. Nie na długo. - Dostrzegli nas! Zmieniają kurs! – zakrzyknął siedzący na bocianim gnieździe chłopczyna. – Idą na nas! Garret zaklął szpetnie i wychylił się przez burtę, wlepiając oczy w punkt, jakim był drugi statek. Faktycznie, zmieniali kurs, a odległość między drugą jednostką a Vinniem, miast zwiększyć się, wydawała się zmniejszać. - W takim tempie dojdą nas przed zachodem słońca – mruknął stojący obok marynarz, ten sam, który wcześniej na próżno wypatrywał bandery. - To piraci? – Devril wolał się upewnić. Jeśli tak, Nefryt znalazłaby się w niebezpieczeństwie. Podwójnym. Pośpiesznie zerknął na panią herszt. Może dla bezpieczeństwa lepiej byłoby, gdyby przebrała się w męski strój i ukryła swą płeć? - Kutwa, skąd ja mam wiedzieć? Sam sobie z tej odległości bandery szukaj, psiakrew! – Garret splunął na pokład. Cały rum zdawał się wietrzeć z jego głowy w tempie ekspresowym. – Za duża jednostka. To chiba, chik, pierdolona fregata. – A widząc, że arystokrata nie pojmuje sytuacji, wyjaśnił. – Kurewski okręt wojenny. Mamy przejebane. Na potwierdzenie, usłyszeli huk. Targnął powietrzem, przypominał grom. Kule armatnie uderzyły o wodę, wzburzając ją, wzbijając w niebo fontanny. Całkiem blisko, lecz żadna z nich nie trafiła w kadłub szkunera. - Popaprańce wzywają do zatrzymana się. Szczęście, jesteśmy poza zasięgiem ich dział. Jeszcze. Garret obejrzał się na horyzont, jakby szukał tam ratunku z niebios. Jakaś nagła burza, która zmiecie z powierzchni wrogą fregatę. - Mają banderę! Quingheńczyk! – Chłopak na bocianim gnieździe potwierdził wcześniejsze przypuszczenia kapitana. Devril próbę ucieczki zostawił Garretowi. Sam pochwycił za łokieć pani herszt i odciągnął ją na bok. Fregata mogła ich zatopić, ale nawet wtedy niechybnie podejmie ocalałych na swój pokład. Może dojść do abordażu, lecz okręt wojenny był na pewno lepiej zaopatrzony. Jeśli ocaleją, potrzebują czegoś, co sprawi, że oficerowie spojrzą nań inaczej. Jeśli wezmą ich za załogę, aresztują. Potrzebowali karty przetargowej na wypadek, gdyby Vinnie nie uszedł pościgowi, na co się zanosiło.
[Słowotok, słowotok... Pisz do mnie ile chcesz, ja jestem typem, który uwielbia słuchać. Zwłaszcza że też znam sytuację z niesłuchaniem w domu – mam tylko brata, ale jak ten coś podłapie, zaraz mi robi głupie przytyki. ;) Odnośnie ego Shela – im bardziej coś jest znane tym mniejsze prawdopodobieństwo, że będę wiedzieć, o co chodzi. xD Trochę przerysowana sytuacja z życia: „- Oglądałaś najnowszy teledysk Katy Perry?” „- Eee... Że co? Znaczy, słucham? Zaraz, zaraz, czy ty próbujesz mnie obrazić?” Staram się ogarnąć i sensownie zorganizować sobie czas, ale wychodzi mi tak jak widać – wcale. Na plus są rekolekcje, które będę miała w szkole w tym tygodniu – trochę nadrobię lekcji, trochę wątków, trochę odpocznę i odświeżę sobie zawartość mózgoczaszki. Napisałam, że Meryn jest brunetem? Szatynem, jasne, że szatynem. ;_; Chyba nigdy nie nauczę się poprawnie definiować tych dwóch słów. Brunatny to dla mnie brązowy. Yeah, zmieściłam się w krytycznej ilości znaków, której przekroczenie prowadzi do przekształcenia się autobusu przegubowego w tasiemca! Czerwie kochane i pani weno, szanujcie mój brak czasu tak jak teraz. Poniżej część pierwsza.]
Chuchro w spokoju wysłuchał fachowej analizy listu. Nie przerywał, nie odpowiadał, nawet jeżeli padały pytania, niczego nie komentował. Nefryt musiała mieć doświadczenie w zakresie dyplomacji, bo on nie wpadłby nawet na połowę... dobra, jedną dziesiątą wyciągniętych przez nią wniosków, nawet gdyby gapił się w ten świstek papieru do usranej śmierci. Nie bardzo wiedział więc, co powiedzieć. - Zatem postanowione. Dajemy nogę i wszczynamy śledztwo – gdy Nefryt skończyła mówić o liście, chuchro podsumował jej wywód, nie siląc się nawet na coś ambitnego. – Najpierw musimy się stąd wydostać, ale jak nam się już uda, zabierzemy się za opracowanie planu, który ma ręce i nogi. Od razu mówię, że to nie leży w zakresie moich możliwości, ja miewam tylko głupie pomysły. - Aed, jestem wyjęta spod prawa. Niczego nie mogę być pewna. Nie w tym kraju. Rozumiesz? Niczego. Uśmiechnął się nieznacznie, krzywo, chyba do siebie, bezowocnie walcząc z niekontrolowanym grymasem. - Jak wszyscy – odparł po dłuższej chwili. – Mamy wojnę. Nawet ci, którzy na niej korzystają, niczego nie mogą być pewni. Wyszedł. Dość się już nagadał, dość naprawił morałów, dość powymądrzał się na tematy, o których nie ma pojęcia. Coś go jednak tknęło, że być może odpowiedź wywarła efekt odwrotny od zamierzonego i Nefryt będzie miała więcej wątpliwości niż do tej pory. Nie sposób było nie zorientować się, że chuchro zachowuje się jakby miał w tym jakiś interes. Dlatego na odchodne jak gdyby nigdy nic rzucił: - Zaraz wracam. Zupełnie jakby szedł oddać parę groszy znajomemu i planował za kilka chwil pojawić się w drzwiach, by zabrać swoje rzeczy, po czym ruszyć w dalszą drogę. Tymczasem porachunki, jakie miał zamiar załatwić, znaczyły dla niego znacznie więcej.
Meryn uchylił drzwi karczmy, zaglądając do środka przez szparę między nimi a futryną. Bał się ot, tak wparować. Nie kiedy na dole urzędował wirgiński oddział, urządzając sobie pijatykę. Niedługo krzyki zaczną być słyszalne na drugim końcu miasta. W takim miejscu i o takim czasie łatwo komuś podpaść i dostać w łeb tylko za to, że się urodziło. Wszedł do środka i, zręcznie omijając dwóch wojaków, którzy, przeceniając swoje możliwości, usiłowali pokonać odległość od jednego stołu do drugiego, dostał się do szynku. Pogawędził chwilę z karczmarzem i chyłkiem wymknął się na górę. Spracowany mężczyzna miał dość na głowie z Wirgińcami, widocznie nie miał już siły na zabronienie komukolwiek czegokolwiek. Poza tym skąpy w ozdoby, ale porządnie wykonany strój Meryna musiał zdradzać otoczeniu, że jego właściciel jest co najmniej jakimś będącym w podróży, nieco zubożałym szlachetką. Karczmarzowi z pewnością nie na rękę było robienie sobie złej opinii. Nowemu gościowi karczmy nie pozostawało nic poza korzystaniem z darów Losu. Mężczyzna wdrapał się na schody, biorąc po dwa stopnie. Starał się zachowywać naturalnie na tyle, na ile pozwalało mu zaskoczenie i nieciekawa sytuacja na parterze gospody. Wlazł tu bez wypytywania Aeda o cokolwiek. Kto wie, może mu się to opłaci? Wierzyciel zawsze na coś się przydaje. Zwłaszcza taki, którego uczyło się, z której strony trzyma się miecz. Odnalazł piątkę, zapukał. Odpowiedział mu kobiecy głos. Wymienił więc imię tego, który go przysłał. Jeżeli lokatorka tego uroczego pokoiku miała z tym coś wspólnego, będzie wiedziała, o co chodzi. Jeżeli nie – nic straconego. Meryn usłyszał zgrzytnięcie klucza w zamku. Ktoś otworzył drzwi, jednak mężczyzna nie dostrzegł, kto to był. Zastanowił się więc chwilę i zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy – wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Sytuacja, którą zastał, wyglądała na co najmniej niecodzienną. Kobieta trzymała w dłoni miecz – widać było, że oręż ten pod żadnym pozorem nie jest jej obcy i że jeżeli sytuacja będzie tego wymagać, użyje go we właściwy sposób. Kolejną rzeczą była zawartość łóżka. Meryn uniósł brwi w sposób wyjątkowo niedyplomatycznie jednoznaczny. Chyba nie chciał wiedzieć, co tu zaszło. - Pan chuchro czeka niedaleko karczmy. Idziemy? W razie odpowiedzi twierdzącej rozejrzał się po pokoju za rzeczami, które powinien ze sobą zabrać. Torba, miecz i płaszcz. Oręż zawinie w opończę i wyniesie. W końcu dziwnie wyglądałoby wchodzenie do środka z jednym mieczem, a wychodzenie z dwoma. Nawet jeżeli solidne ukrycie tego drugiego graniczyło z cudem.
Tymczasem Aed wyszedł z do niedawna będącego wirgińskim punktem obserwacyjnym domu, do którego czmychnął, gdy zobaczył patrol. Szczęście, że nie zachciało im się sprawdzić, czy wszystko w porządku. Może nie chcieli zwracać na dom niczyjej uwagi? Bez względu na to, jak było na prawdę, chuchro zaczynał się niepokoić. Za dużo szczęścia, coś musi się wydarzyć. I to jeszcze dziś.
Lucien nie zdawał się w ciemno na paniczyka. Może lekceważył sobie jego postać i rzekome umiejętności, ale miał ku temu powód. Kartka. Niby nic. Ale Wirgińczyk dostał jakąś wiadomość. Poza tym, Cienie zrobiły własny wywiad. By wiedzieć, na czym stoją. Poszukiwacz wiedział. Wirgińczyk jedną ręką dawał, drugą odbierał. Jednym słowem mówił o konieczności i chęci współpracy, ale słowa zadawały kłam temu, co wiedział Cień. Wirgińczyk nie powiedział wszystkiego. Można to było uznać za ostrożność i nieufność. Owszem, można. Tyle, że Poszukiwacz wszystkich mierzył swoją miarą. Wirgińczyk chciał sobie z nimi pogrywać. Niech gra. I baczy, by nie przegrać nazbyt wiele. Ot, ten dzieciak tutaj. Podstawiony chłopczyna. Owszem, może przekazać informacje. Lecz dużo bardziej prawdopodobne, że te jego wszędobylskie oczka miały widzieć nazbyt wiele. Cień mógłby złamać mu ten głupi kark, tylko po co? Oczy, które myślą, że się ich nie widzi są znacznie lepsze. - Panie… - Czy ten chłopczyna się go bał? Gdyby znał myśli Poszukiwacza, bałby się jeszcze bardziej. – Pan A. prosi o spotkanie. Wcześniej. Pan A. może się pocałować w tyłek pomyślał Lucien, głośno zaś dodał. – I co z tego? – To chyba młodzika przytkało, nie wiedział, na czym stoi. I co przekazać tym, którzy go przysłali. - Mam powiedzieć, że pan przyjdz…przyjdzie? – zająknął się. - Powiedz, co chcesz. I wynoś się. ~*~ Późnym wieczorem, celowo spóźniony, Cień pojawił się na nabrzeżu. Bezszelestnie przemknął po drewnianym pomoście, mijając wspaniałe galeony handlowe i niewielkie rybackie pinasy i pinki. Wspaniały okręt liniowy, przy którym wyznaczył spotkanie z wirgińskim paniczykiem, stał na kotwicy na swoim miejscu. Wysokie burty wyróżniały go spomiędzy mniejszych jednostek. Obok niego zwykle cumowała „Rybitwa”. Obecnie jednak Rybitwa była na morzu, a jej miejsce świeciło pustkami. Woda leniwie obijała się o nabrzeże. Wieczór był cichy, spokojny, nieco pochmurny. Nie było widać gwiazd. Jedynym oświetleniem był blady księżyc i kilka portowych latarni. Te ostatnie Cień skrupulatnie omijał. Paniczyk pewnie już na niego czekał. ~*~ - Jeśli tak, to nic mi nie grozi. O mnie się nie martw. Jeśli to okręt wojenny floty quingheńskiej, wyjdę z tego cało. Mam przyjaciół w Quinghenie… dość wpływowych przyjaciół – z niepokojem śledził okręt. – Problemem jest… to statek przemytniczy. Przemyt jest zakazany. Nie powinno nas tu być. Ani mnie, ani ciebie. – Wiedział jedno. To się nie skończy w ten sposób. To nie może skończyć się w ten sposób. Nie mógł na to pozwolić. I kłamstwem byłoby powiedzieć, że się nie bał. Bał się. Bardziej niż kiedykolwiek. Acz bardziej bał się o nią niż o siebie samego. – Moglibyśmy kłamać. Spróbować wmówić im, że … przemytnicy wyłowili nas z morza. Rozbitków. Wtedy nie łączono by nas z kontrabandą i … - ale pozostawało wiele niewiadomych i jeszcze więcej pytań, jakie mógłby zadać im kapitan wrogiej jednostki. Jak nazywał się ich okręt? Skąd płynął i dokąd? W tej chwili przestało być dla niego problemem to, kto czekał na nich w Quinghenie i to, że ów ktoś zawarł przymierze z Bractwem Nocy.
Kłopoty dopadły ich znacznie wcześniej, jeszcze nim dobili to quingheńskiego wybrzeża. Wrogi okręt był tuż tuż. Tak, to była fregata. W porównaniu z niewielkim szkunerem wydawała się ogromna, a przecież było to okręt należący zaledwie do średniej klasy pod względem wielkości. A jednak były to jedne z ulubionych okrętów floty quingheńskiej. Ich niewątpliwą zaletą było niewielkie zanurzenie, duża prędkość, a przy tym dość znaczne uzbrojenie. Na swoim pokładzie mogły pomieścić od 20 nawet do 50 dział, do tego niektóre z nich nawet 32 lub 34 funtowe. Z takim uzbrojeniem i szybkością, mogły śmiało stawać do walki z piratami, od których roiło się na tych wodach. Mogły eskortować quingheńskie konwoje handlowe i patrolować przybrzeżne wody. Teraz, gdy okręt był już bliżej, można było dostrzec krzątające się na jego pokładzie ludzkie sylwetki, dumne, wzdęte wiatrem żagle rozwieszone na trzech masztach. Na burcie widoczna była nazwa okrętu. „Rybitwa”. W istocie, ciemniejsza farba, jaką pokryto burtę, mogła przywodzić na myśl upierzenie tego nadmorskiego ptaka. Na najwyższym maszcie dumnie powiewała quingheńska flaga. Niewielki Vinnie nie mógł mierzyć się z Rybitwą pod względem siły ognia. Niestety, nawet pójście na abordaż nie dawało mu szans. Jego nieliczna załoga rychło poległaby w starciu z blisko 300 osobową załogą fregaty. - Do kaduka, niechby tych popaprańców kraken zeżarł! – burknął blady Garret. Kapitan wyglądał, jakby zatruł się tak pochłanianym przez niego rumem. Kończyły mu się pomysły. Walczyć nie mogli, strzelać nie mogli, uciekać nie mogli. Pozostawało tylko jedno, ale rogata dusza Garreta wzbraniała się przed tym. Nie da satysfakcji tym psiajuchom, tym czarcim synom, tym wilkom! Prędzej puści na dno Vinniego i załogę. Kolejna salwa nie chybiła celu. Vinni aż zadrżał, gdy kule uderzyły w jego kadłub, ktoś krzyczał, drzazgi leciały z desek, rozpryskując się na wszystkie strony. Komuś kula urwała nogę, kogoś rozerwała na kawałki, padając zbyt blisko. Devril nie czekał. Głupi czy nie, całkiem odruchowo, pociągnął Nefryt za ramiona, niemal ciskając ją w stronę burty, chowając za nią i okrywając sobą, jakby to miała być jakakolwiek ochrona. Cóż, w najgorszym wypadku jak ich rozerwie to przynajmniej razem. Teraz, w takiej niewielkiej odległości, mogła czuć, że i on jest zdenerwowany. Teraz i ona mogła czuć, że pomimo opanowania, nie jest wolny od strachu i obaw. - Quingheńskie kundle. W dupę wam wsadzę te wasze kule! – odgrażał się Garret. Nie dano mu spełnić tej groźby. Wystrzelona przez Vinniego salwa ledwie drasnęła potężny okręt. Za to trzecia już salwa Rybitwy okazała się niszczycielska. Trafiony, masz zatrzeszczał i zwalił się na pokład, unieruchamiając Vinniego, więżąc pod sobą tych, którzy nie zdążyli w porę umknąć. Ci, którzy mieli to nieszczęście piąć się na wantach i dalej, na tenże maszt, by zwiększyć jeszcze manewrowość szkunera i zmienić ustawienie żagli, nie mieli w ogóle szczęścia. Siła upadku była zbyt wielka. Widmo połamanych kończyn, kalectwa i śmierci zajrzało im w oczy. - Okręt nabiera wody! – Jedna z kul musiała przebić się przez kadłub, do tego poniżej linii wody. Los Vinniego był przesądzony. Szkuner pójdzie na dno. Razem z towarem, dla którego przemytnicy ryzykowali tak wiele. - I to koniec. – Garret, pokonany, aż usiadł i pociągnął solidny łyk rumu. Widocznie kapitan uznał, że już więcej zrobić się nie da. Pójdą na dno to pójdą. A on się upije. Na troski najlepszym przyjacielem jest rum. Lub rum z dodatkiem przypraw, dżinu i piwa. Ważne, żeby był rum. Devril z dziwną mieszaniną rozpaczy spojrzał na Nefryt. Fregata, pewna, że szkuner już jej nie umknie, powoli zbliżała się w ich stronę. Ci, co niejeden rejs już odbyli, wiedzieli, że rychło stanie na kotwicy i spuści szalupę pełną ludzi mających wejść na pokład i zakuć więźniów, przetransportować ich na pokład „Rybitwy”. - To by było na tyle – czknął Garret, z pośpiechem opróżniając kolejną butelkę.
[Spokojnie. Jestem po 11h na uczelni, więc jakością pewnie nie powalam, a powyższe może przypominać bełkot.]
W odpowiedzi Shel otrzymał wzruszenie ramionami, które mogło oznaczać, że owszem zapadły albo nie zapadły, albo co cię to obchodzi, albo coś tam wiem, ale nie zamierzam ci mówić. - Po co tu mnie ściągnąłeś? – Tyle, jeśli chodzi o odpowiedź Cienia. - Dostałem nowe wieści z Wirginii. Masz… Mamy zabić Nefryt i jej człowieka. Będzie z nimi jakiś młodzik, nazywa się Bevan Reis. Jego mamy przesłuchać. Chciałem, żebyś wiedział, bo nie było o tym mowy, kiedy spotkaliśmy się poprzednio. - Cudownie. Jeszcze jakieś niespodzianki? – sarknął Cień, chyba niezbyt zachwycony. Cienie, jak na organizację, bywały dość kapryśne jeśli chodzi o zlecenia. Poza tym, wolały trzymać rękę na pulsie wydarzeń. Jednocześnie umysł Cienia pracował szybko. Miał zgodę przywództwa na wcześniejsze ustalenia, nawet pomimo jego własnych ostrzeżeń, że ten tutaj próbuje ich wodzić za nos. Teraz powinien przedstawić nową ofertę. Gonił ich czas, więc mógł podjąć decyzję sam. – Coś takiego będzie kosztować więcej – przypomniał uszczypliwie. Zabić Nefryt. Technicznie proste. Zabójstwo zawsze takie jest. Jest tak wiele sposobów, by skrócić cudze życie. A skoro pani herszt nie była specjalnie chroniona… Swego czasu między nim i Nefryt powstała swego rodzaju więź i kto wie, jak by się to wszystko potoczyło. Może dzięki niej byłby teraz zdrajcą, jak Marcus. Nie był. Kiedyś istniała więź. Kiedyś był inny. Zawsze jest jakieś kiedyś. Lecz gdyby ktoś liczył, że przez wzgląd na dawne czasy cofnie się… zrobił to tylko raz, chroniąc Marcusa. Jeśli Cienie przyjmą zmieniony kontrakt, nie będzie wyboru. - Mam nadzieję, że to ostateczna decyzja twojego przywództwa. Jeśli – podkreślił to słowo – Cienie przyjmą kontrakt, wykonają go, a twoi przełożeni znów zmienią zdanie – zakpił, dając wyraźnie do zrozumienia, co myśli o przełożonych Shela – będzie to mało komfortowa sytuacja. Ale ostrzegam. Jeśli dowiemy się, że w jakikolwiek sposób nami manipulujecie i coś ukrywacie w dziedzinie kontraktu, mamy prawo go zerwać i wystąpić przeciwko wam. Dla jasności, paniczyku. ~*~ - Do cholery, nie boję się o siebie! – Devril nie klął. Devril zawsze, nawet gdy zdenerwowany, nawet gdy gniewny, zdawał się panować nad sobą. Robić wszystko jak na szlachetnie urodzonego przystało. Jeśli Devril przeklinał, znaczyło to, że jest naprawdę źle. Gdyby uniosła głowę, zobaczyłaby w zielonych oczach troskę i cień zmartwienia. Szpieg czy nie, ktoś kto może nawet nie zasługiwał na zaufanie… głupio czy nie, nie zamierzał oddać jej w ręce Quingheny. Ktoś inny nazwałby to odwagą i honorem. Pewien Cień nazwałby to po prostu głupotą. Plan Nefryt, chociaż szalony, miał szanse, by się udać. A mimo to Devril głośno wciągnął powietrze, zaskoczony, zbity z tropu. Wydać ją, by ratować własną skórę? Wydać nawet po to, by w ten sposób uratować? Prędzej zdemaskowałby siebie jako Ducha niż pozwolił, by stało jej się coś złego. Wiedział, że w Kansas przeszła nazbyt wiele i gdyby tylko mógł… - Cholera. Cholera – syknął, przeczesując dłońmi mokre włosy, zyskując na czasie, usiłując się uspokoić. Był już ku temu najwyższy czas. Przemytnicy nawet nie próbowali się bronić. Ten i ów na wyraźne polecenie odrzucał jak najdalej broń, poddając się. Garret siedział bezradnie, oparty o burtę. Nawet nie mamrotał. Z perspektywy patrzących kapitan zdawał się dziwnie oklapły. Nawet nie dopraszał się zbytnio rumu. - Cholera…
- Który to kapitan? – pytanie zadał wysoki mężczyzna. W zasadzie Devril opisałby go jako raczej niepozornego. Brązowa, błyszcząca od opalenizny skóra zdradzała długie przebywanie na deskach pokładu. Brązowe włosy miał związane z tyłu, na głowie zatknięty kapelusz. Na szyi miał przewiązaną czerwoną chustkę, na białą koszulę narzucony ciemny kaftan. Przy boku nosił jakiś specyficzny rodzaj miecza. Chociaż, to coś było od miecza cieńsze. Kord, uświadomił sobie Devril, który czytał o takiej broni, popularnej wśród quingheńskich marynarzy i Bractwa Wybrzeża. Gdyby się przyjrzeć bardziej, można było dostrzec niewielką bliznę w okolicy ust i nad łukiem brwiowym. Mężczyzna nie był kapitanem, zaledwie oficerem. I nawet jeśli zdawał się niepozorny, to oczy były pełne zdecydowanie i determinacji. To były oczy kogoś, kto wie, że w tej chwili jest panem sytuacji. - On – ktoś wskazał pijanego Garreta, a oficer zerknął nań z niesmakiem. – Zabierzcie go pod pokład. I załogę. Kwatermistrz! Który to? – Gdy mężczyzna o podanym stanowisku wystąpił na przód, mężczyzna podjął swą myśl. – Zabierzesz mojego człowieka pod pokład. Zobaczymy, co tam przewozicie. Gibbs! Ty pójdziesz! – wywołał członka załogi. A chociaż młodzik, nikt nie zaprotestował, a marynarz od razu ruszył w kierunku ładowni. Najwyraźniej oficer cieszył się szacunkiem wśród załogi, co biorąc pod uwagę trudne warunki żeglugi i młody wiek wspomnianego pana, było wielce zastanawiające. - Panie oficerze… - Devril wystąpił na przód, a spojrzenie mężczyzny pobiegło to na arystokratę, to na jego towarzyszkę. Postąpił na przód, podchodząc bliżej. Milczał. - Chciałbym porozmawiać z kapitanem. - Kapitan może nie zechcieć z tobą rozmawiać – padło. - Mam tu… to co powiem, wymaga dyskrecji. To sprawa… prywatna… – wyciągnął rękę, chwycił za ramię Nefryt i pociągnął w swoją stronę. - Zamilcz. Ani słowa więcej – padło dziwnie rozkazującym tonem. Oczy oficera zamigotały dziwnie, gdy przyjrzał się dokładniej Nefryt. – Schodźcie do szalupy razem z załogą. - Oficerze… - Ta łajba zostanie zatopiona – kontynuował jakby nie słyszał, co się do niego mówi.
[Nefrytkę zna, Shela kojarzy, urwał nam się wątek u niego, ale było coś w planach o torturach, przesłuchaniach, ogólnie rzecz biorąc -nieprzyjaźni ;p a tu patrzę i widzę także trzecia postać <3 ]
Zimę Sol przeżyła na tej obcej ziemi i to nie cudem, nie szczęściem, a chyba przyjaznym zbiegiem okoliczności. Uciekając lasami przed Mysliwymi, poznała Wilczą Panią i przez chwilę wędrowała wraz z nią ku przyjacielowi Szept. Ale nie umiałą się odnaleźć wśród tych, którzy mieli w sobie jakąś siłę, której jej samej brakło. Uciekła i od tych, co wydawali jej się przyjaciółmi. DOtarła do dworu, gdzie w posiadłości młoda kuzynka earla ją przygarnęła. I tam w Drummor rudowłosa znalazła schronienie przed mrozami, zimnem, także nędzą. I nie umiała się odwdzięczyć. W tamtym czasie Sol padła ofiarą Myśliwych. Jakimś cudem dopadli ją, odnaleźli i zesłali na kobietę iluzję, a w niej każda napotykana twarz wydawała się wroga. Nic wiec dziwnego, ze nim spaliła całą posiadłość, earl który przyjechał bez zapowiedzi, wysłał ją do plemion, które pozwoliły jej się oczyścić z nieprzyjaznej magii, odzyskać spokój. Teraz, idąc pustymi traktami, gdzie wozów kupczych było niewiele ze względu na marność towarów, doszła do bram Królewca. Zaskakujące, ze od kiedy trafiła na te obce kraje, nauczyła się języka, była ścigana jak przestępca, otrzymała gościnę , znów została wygnana, znowu otrzymała pomoc a do stolicy kraju trafiła dopiero po tych kilku miesiącach. Dziwne, dziwne, jakby Królewiec był nie dla tych z zewnątrz i wszelkie zdarzenia odciągały obcych od stolicy, w której panował... Sol nawet nie wiedziała, jak to nazwać - rozłam? Jadła małe, niewyrośniete jeszcze jabłko, gdy dostrzegła chwiejącego się jeźdźca. Był brudny, ciemne plamy plamiły mu ubranie. Pachniał bitwą, krwią i ziemią. Rzuciła ogryzek w bok i odeszła od wozów, któe oferowały bardzo mało, za bardzo wysoką cenę. Gdy biedak zsuwał się z konia, skoczyła pod niego, by zapobiec uderzeniu głowy o bruk, by jeszczeczaszki sobie nie rozłupał. -Panie, halo, panie, co panu? Pan ranny - obrzuciła szybkim spojrzeniem jego ciało, ujrzała karmin lśniący na boku i zaraz rozejrzała się, gotowa wołać o medyka. - Pomocy! - krzykenła, gdy pierwsi gapie się zatrzymali. Uklekła, ukłądając głowę człowieka na swoich kolanach i odgarneła mu zlepione, brudne włosy z podrapanej twarzy. Dłoń jej drgnęła i wciągneła powietrze z sykiem. Rozpoznała go. Gdy w zimie znalazła się przy granicy dwóch wrogich krajów, ten sam, który tu leżał i jego ludzie ją pochwycili. Nie wspominała tego miło. Właściwie wcale nie starała się tego wspominać.Rozumiała nieufność strażników i rycerzy, ale ona, jej tłumaczenia na nic się zdały, nie ufali jej i nie chcieli uwierzyć w to, ze jest obca. Pamietała jak jeden z nich gdy nikogo nie było, uderzył kilkakrotnie, mocno i boleśnie, ale tak by śladów nie było. I tego, który tu leżał za to winiła. Uniosła oczy i popatrzyła po tłumie. Jakby chciała w ich twarzach dostrzec że któryś jest medykiem. A potem jej oczy zatrzymały się na osobie, którą poznała i znała od dawna, a tak samo od dawna nie widziała. Nefryt! - Pomóż mi - rzuciła głośno do kobiety.
[no lubić go teraz nie może, bo wini za czyny jego ludzi, za które z kolei podejrzewam nie odpowiada do końca... xD ale jak sie postara, to i go polbi... troszeczke :P ]
Nie była pewna, jak dobrze, czy jak dlugo zna Nefryt. Po wyrazie jej twarzy jednak umiałą rozpoznać wahanie i zagubienie, jakąś troskę, czy wewnetrzny dylemat. Nie wiedziała wiele na temat politycznej sytuacji Keroni i Wirgini, orientowała się tylko na tyle, by wiedzieć, iż te kraje z sobą wcale niepałają sympatią. Ale o obaleniu prawwitej dziedziczki tronu, spiskach i konszachtach nie wiedziała. Ani razu na dworze nie była. Spojrzała pod koszulę, którę rozcięła Nefryt i zacisneła usta. Głeboka, na szczęście równo cieta rana. Mogło być gorzej. Mógł być haczony nierównym ostrzem, albo włócznią, rana mogła być poszarpanai wtedy o wiele gorzej byłoby to opatrzeć i zatamować. - Mogę mu pomóc, tylko musimy go przenieść z brudnej ulicy i zimna- oznajmiła. Podniosła się z kucek i wskazała na rosłego faceta, który stał i tylko wpepiał ślepia w rannego. Może go znał? A moze widok krwi go szokował? - Podnieś go i zanieś do gospody za rogiem - rzuciła głośno. - Migiem - warkneła, łapiąc Nef pod rekę i podnosząc do góry. - Uleczę go, ale trzeba będzie pilnowac, by nic i nikt nas nie złapał -wyjasniła półszeptem. Cóż, Nef ją znała i mogła się tylko domyslic, ze rudowłosa po magię sięgnie, by pomóc mężczyźnie. Ruszyła za mężczyzną, który Shela na ręce chwycił. Po drodze do karczmy, jeszcze jego konia złapała, by zwierzę spłoszone nie ucieklo i z ziemi podniosła upadły, czy wysunięty z dłoni rannego miecz. To, jak zapłacą w karczmie za pokój, za wodę i spokój, to zmartwienie na później.
[Nie, to ja sypnęłam się z tym kolorem włosów. Nie wiem, gdzie dokładnie, bo poprawiłam w pliku tekstowym, w którym hoduję wątki, i teraz sobie przypomnieć nie mogę, a sprawdzać nie chcę, bo spędzę resztę nocy na czytaniu odpisów spod Twojej karty (nie wiem, dlaczego wciąga mnie czytanie wyrwanych z kontekstu fragmentów tekstu, ale już tak mam... może lubię się domyślać, o co w nich chodzi, kto wie). ;) Szatyna właśnie miałam na myśli. Ja znam jedną piosenkę Katy Perry, i to tylko dlatego, że w teledysku są ładne stroje sprzed paruset lat. Jak coś, co leci w radiu mi się podoba i mam przy sobie kolegę/koleżankę, to pytam się, co to za wykonawca, a całą resztą nie zawracam sobie głowy. :P Część pierwsza.]
Koniec przebieranek. Hełm, kolczuga i przeszywanica zostały w prowizorycznej wirgińskiej strażnicy, upchnięte w ciemny kąt. Miecz Aed zachował, ale wciąż nie miał ani trochę lepszego zdania o stopniu funkcjonalności tego, jego zdaniem, nieporęcznego żelastwa. Wyszedł drugimi drzwiami, prowadzącymi na maleńkie, zabłocone podwórko. Przelazł przez koślawy płotek, rozejrzał się, czy nie idzie kolejny patrol i szybkim krokiem ruszył w stronę znajdującej się parę domów dalej karczmy. Z przyklejonym do paszczy wyrazem twarzy mówiącym „piękną mamy dziś pogodę, czyż nie?” maszerował uliczką, na grzbiet mając naciągniętą jedynie koszulę. Udał się na tyły gospody, gdzie powitało go znajome rżenie. Na jego widok gniadosz parsknął z niezadowoleniem. Musiał poskarżyć się swojemu panu, że ten uwiązał go w złym miejscu i zbyt krótko, przez co ogier nie mógł wyjeść przygodnie spotkanemu karoszowi owsa z wiadra. Srokata stała spokojnie, zaszczycając swojego właściciela apatycznym spojrzeniem. - No, załogo, do roboty – Aed zagadnął do klaczy, puszczając ją luzem i zabierając się do odwiązywania omotanej wokół słupka uzdy gniadosza. - Praca czeka. Wdrapał się na siodło gniadego, który jeszcze nie otrzymał żadnego polecenia, a już stepował, tańcząc w kółko. Chwycił uzdę srokatej, trącił piętami w boki ogiera, który po raz ostatni spróbował ugryźć karego w ucho, i wyjechał na ulicę. Ściągnął wodze, kierując konia w stronę niedawno opuszczonej karczmy.
Merynowi przez myśl nie przemknęło, że jako reprezentant szlachty mógłby wzbudzać nieufność z tego prostego powodu, że o tejże warstwie społecznej myślał „wy”, nie „my”. Owszem, urodził się w dość zamożnej rodzinie, miał także swój herb. Wybrał sobie jednak życie, w którym główną i najświętszą zasadą było nie istnieć. Nie utożsamiał się więc z którąkolwiek z klas czy warstw. Lubił stać z boku i przyglądać się zaciekłej rywalizacji o wpływy, która tyle miała sensu, co dawała pewności, że następnego dnia nie będzie się nikim. Tak, podśmiewanie się w duchu z tego wyścigu dawało mu nawet przez niego niepojętą satysfakcję. - Chyba oficjalnie jest kimś innym i powinien robić coś innego, z którego to powodu nie powinien się tu pojawić – odparł, zarzucając sobie na ramię torbę Aeda. Odpowiedział na pytanie, jednocześnie w żaden sposób nie wyjaśniając, co mieszaniec robi i gdzie się podziewa. Jego uwadze nie umknął niepokój obcej kobiety. Mówiła o nim podejrzliwość w jej głosie, mówiło również obnażone ostrze, które co prawda nie było już w niego wymierzone, ale nadal czekało w pogotowiu. I dobrze, być może przyda się dodatkowa para rąk, których właścicielka wiedziała, z której strony trzyma się miecz. - Spokojnie, nie mogę nic knuć. Spiczastouche uosobienie cwaniactwa nie wytłumaczyło mi nawet, o co chodzi. Pozostaje mi mieć nadzieję, że mi się wypłaci za wszystkie takie „w porządku, nie ma sprawy, zrobię to za ciebie”. Kłamał. Miał swoje dojścia i był prawie pewien, co się święci i w co znowu wplątał się ten przebieraniec. Czasami miał go po dziurki w nosie, ale tym razem sytuacja okazała się zbyt poważna, by dawać Aedowi do zrozumienia, jak uciążliwy element otoczenia stanowi. Meryn wyjął klucz z drzwi. Wyszli z pokoju. - Zamknąć? – zapytał, wahając się. Wziął kobietę pod rękę, mając nadzieję, że ni z tego, ni z owego nie spodoba się ona żadnemu z zalanych w trupa Wirgińczyków na tyle, by któryś chciał pobyć z nią sam na sam. Nadzieja ta nie opuszczała go do momentu, w którym znów zobaczył parter karczmy. Nie było takiej możliwości. Siedziało ich tam zdecydowanie za dużo. Za dużo nawet dla chcącej udawać łaskawą, przychylną boginkę dziwki Fortuny. Przepchnęli się przez poprzestawiane stoły i stołki, oddali szynkarzowi klucze, wyminęli stojące w poprzek przejść ławy, w międzyczasie schodząc z drogi wszystkim, z którymi spotkania sobie nie życzyli i już prawie dostali się do wyjścia, gdy zapijaczony głos uświadomił szermierza, że ten się nie pomylił. Szczęście ich opuściło. - Dokąd to, panienko? Niechże panienka zostawi tę babę i zechce przysiąść się do nas. Złowróżbny uśmiech wykrzywił twarz Meryna. Przysłowiowy odcisk został nie nadepnięty, a rozdeptany na miazgę. Mężczyzna powstrzymał się jednak i przyspieszył kroku, mając nadzieję, że obejdzie się bez robienia tu rzeźni. Ktoś chwycił go za kaptur płaszcza. - Idź – nakazał krótko kobiecie, delikatnie popychając ją w stronę drzwi. Odwrócił się na pięcie i wykonał wyuczony do perfekcji ruch, by zmierzyć wzrokiem zaskoczonego widokiem wycelowanego w swoją krtań stalowego sztychu Wirgińczyka. - Co mówiłeś, synku? – zapytał dobrotliwie. Ten, który go zaczepił może nie palił się do działania, ale kilku jego kolegów – owszem. Nadszedł czas na tak zwany taktyczny odwrót, jak zwykło się określać ucieczkę w podskokach. Z wypełniającego karczmę gwaru i odgłosów dochodzących z ulicy Meryn wyłowił stukot końskich kopyt. Miał nadzieję, że sprawy w swoje ręce postanowił wziąć chuchro, a nie wirgiński oddział.
[Nie mogłam się powstrzymać. Kocham zwalać postaciom na łepetyny kłopoty, z których trudno im się wykaraskać. xD Czy mi się dobrze wydaje, że takie rzeczy powinno się wcześniej konsultować? Czy też można wyskakiwać z niespodziewajką jak Filip z konopi?]
Narius szedł szybko za brunetką starając się wtopić w tłum. Co on tutaj robił!? Uciekał przed swoimi z kerońskimi partyzantami. Przed swoimi, którzy zamierzali go zamknąć za coś czego nie zrobił. Uśmiechnął się gorzko. Czy tak dziękuje się swoim patriotom? Być może dlatego zostało ich tak mało… Zatrzymał się wraz z innymi. Widział przerażenie kobiety, która go zabrała. Ona – najwyraźniej przywódczyni – bała się. Ale przecież to kobieta… Narius słuchał jej uważnie, próbując wyłapać poszczególne słowa. Mówiła oczywiście w kerońskim… Wspominała coś o życiu i stracie. I o tym, że ona będzie walczyć. Za nich. Pokręcił głową z niedowierzaniem . Zerknął na brunetkę. Nie spodziewał się takich słów z ust kobiety. Gdy został wypchnięty na środek spojrzał zdezorientowany na mężczyznę, który do niego podszedł. Tłumaczył mu coś zawile pokazując coś rękoma. Narius zmarszczył brwi. Pokiwał głową, że niby rozumie, że wie co ma robić. Wystąpił do przodu tak jak brunetka. Uśmiechnęła się do niego niepewnie. Nie wiedziała co przyniesie jej los za kilka minut. Nikt nie wiedział. -Enen merei. Idą.– szepnął do siebie. Zacisnął rękę na rękojeści miecza. Już czas. Odgłos kroków przybliżał się. Widział już blask pochodni na ścianie. Odetchnął głęboko. Zobaczył kilka obcych mu twarzy. Dojrzał, że brunetka wyciągnęła miecz. - Enen risandi sobre Ismen! Sobre Ismen! Są za nami - Narius zaczął krzyczeć. Któryś z Wirgińczyków odwrócił się w jego stronę. Narius spojrzał na jego twarz. Był nie wiele młodszy od niego. Nie mógłby go zabić. Nie mógłby. - El-h… Zdra - Narius złapał go lekko za szyję, zatykając usta. - Azadi leis! Siedź cicho.
[Nef, czytasz mi w myślach! Skąd wiesz, że najprzystojniejszy twór mojej chorej głowy ma ładną buźkę? xD To dobrze, że można znienacka zwalać kłopoty. Ulżyło mi. :P Zamysł jakiś niby był, ale raz, że bardzo szczątkowy i go nie szkoda, a dwa, że teraz jest fajowniej. Ooo, a improwizację to ja kocham. Po co komu plany? Mi wydają się niepotrzebne z tej prostej przyczyny, że nie lubię i nie umiem planować. Wszystko jest jak najbardziej w porządku. No i miałam spory problem z opanowaniem śmiechu. Nawet po jednym dniu od przeczytania, siedząc w bezpośrednim sąsiedztwie nauczycielskiego biurka. Krówka Ci się należy. Taka kilogramowa, zawinięta w papierek z nadrukiem w tęcze, patelnie i drzwi. I dalej się cieszę do Twojego tekstu. Ładny. Niezbyt ten mój odpis twórczy, ale kiedyś trzeba coś wysmarować... Spostrzeżenie na dziś: siedząc w poczekalni u dentysty świetnie wymyśla się odpisy.
Część pierwsza autobusu przegubowego.]
Meryn drgnął, słysząc zadane mu pytanie. Znał się z Aedem szmat czasu, ale żeby go posądzać o to, że bierze pieniądze od kogokolwiek, a w dodatku od niezbyt zaprzyjaźnionego z prawem półkrwi elfa... To było jak plamka na honorze – niby niewielka, ale jednak. Drażniła go. I rozsznurowała mu usta. - Obrót gotowizną nie wchodzi w grę – odparł, kręcąc głową. - Prędzej chodzi o kredyt zaufania, bo gdyby jeden z nas wsypał drugiego, ten wsypany mógłby modlić się o szybką śmierć, nic więcej. Takie z nas indywidua. Jakoś zamiast się zmienić, coraz bardziej się pogrążamy. Ktoś go kiedyś zabije za to, jak łatwo przychodzi mu prowadzenie pogawędek o ściśle tajnych sprawach. I chyba nawet wiedział, kto. * Popędzanie koni nic nie dało. Nie dość, że nadjeżdżająca grupa zbrojnych bez problemu wyminęła Aeda, to chuchro musiał na dodatek uważać, żeby nie poczuć, jak to jest być częścią bruku. Mieszaniec skulił się w siodle, odwracając głowę. Nie miał żadnej pewności, że pośród Wirgińczyków nie było tego, który go zatrudnił. Nie, na takie akcje było zdecydowanie za wcześnie. Większość kawalerzystów minęła gospodę, ale trzech odłączyło się od oddziału, zgrabnym półkolem odcinając Nefryt i Merynowi drogę ucieczki. Zza uchylonych drzwi wyjrzał łeb jakiegoś ciekawskiego Wirgińczyka, ale zaraz zniknął. Widocznie nadszedł czas, by pomyśleć o zacieraniu śladów swojej obecności w karczmie w tak licznym gronie i możliwie najszybciej wrócić do stanu pełnej gotowości, w jaki postawiono straż i w jakim powinna pozostać. Aed wstrzymał konie. Nie było co uświadamiać zbrojnych o swoim udziale w tej sprawie, gdy Meryn był uziemiony i stał przed karczmą, ze zdziwieniem patrząc na trzymany przez siebie sztylet. Szczyt inicjatywy, nie ma co.
Oddział przemknął obok nich niczym wichura. Meryn zamknął oczy, by nie musieć wygrzebywać z nich piachu, ale gdy je otworzył, patrzył nie na drogę, a na koński bok, siodło i płytową zbroję, w którą odziany był Wirgińczyk. Powoli podniósł wzrok ku górze. Głowa zbrojnego otoczona była aureolą słonecznych promieni, Meryn nie mógł więc przyjrzeć się rysom jego twarzy. Padło pytanie, będące zapowiedzią nadchodzących kłopotów. Oho, zaczyna się. - O nie, nie tak prędko – odparł pospiesznie urażonym tonem. – Zanim ja podam swoje imię niech przedstawią się ci, którzy zmusili mnie do dobycia broni. Panienka może poświadczyć – nieznacznym gestem wskazał na Nefryt – że zrobiłem to w naszej obronie. Jednak nie będzie to konieczne – dodał, mówiąc już ciszej i przestając się zgrywać. – Będziecie mieć wystarczająco na głowie, żołnierzu, z doprowadzaniem tamtych do porządku, żeby przestać się mną przejmować. Ja nic nie widziałem i wy – powiódł po nich wzrokiem, wskazując palcem każdego po kolej – też nie. Stoi? Zapadło krótkie milczenie. - Nie ruszaj się stąd – nakazał jeden z Wirgińczyków, po czym zsiadł z konia i ruszył w stronę karczmy, chcąc wyminąć Meryna. Widać było, że podobnych wymówek słyszał już niezliczoną ilość i obchodziły go one tyle co zeszłoroczny śnieg. Szermierz zastąpił mu drogę. - Ale skoro panienka nie ma z tym nic wspólnego, może już iść, nieprawdaż? Mężczyzna, zmęczony jego gadką, zbył go przyzwalającym machnięciem ręki. Albo jego powrót i posłanie po resztę oddziału były tylko kwestią czasu, albo Meryn zacznie mieć w głębokim poważaniu całą tą okupację, bardziej przypominającą połatany cyrk na kółkach niż skoordynowane działania zbrojne. - Możesz iść – Meryn zwrócił się do Nefryt. – Jak mi się uda, dołączę przed wieczorem i nazajutrz ruszymy w dalszą drogę. Weź torbę i narzędzia. – Zdjął z ramienia jałmużniczkę i podał ją kobiecie. Wręczył jej również zawinięty w płaszcz miecz, który od tej pory musiał borykać się z zadaniem udawania nienaturalnie długich kowalskich szczypiec czy innego ustrojstwa. Mężczyzna modlił się do bogów wszystkich ras, by pakunek się nie rozwinął. – Powiedz kowalowi, że jutro rano przyjdę po zapłatę. Idź – powtórzył, przywołując na twarz całkiem szczery uśmiech, po czym krótko pocałował Nefryt w policzek. Miał nadzieję, że kobieta zrozumie, iż to gierka prowadzona przed Wirgińczykami, by zamydlić im oczy, i nie będzie do niego chować jakiejś szczególnej urazy... Szczęście, że całe skrępowane zaistniałą sytuacją wydawało mu się nikłe w porównaniu z towarzyszącym jej napięciem. * W tym czasie Aed, który zlazł z konia, zajęty był majstrowaniem czegoś przy uździe i poprawianiem przytroczonych do siodła sakw. Starał się otwarcie nie patrzeć w stronę gospody, nie mógł się jednak powstrzymać przed rzucaniem ku niej ukradkowych spojrzeń. Ciekawskość, ciekawskość i jeszcze raz ciekawskość. Na szczęście mieszaniec nie zdążył ściągnąć na siebie niczyjej uwagi, bo najwyraźniej Meryn rozmówił się ze zbrojnymi krótko i rzeczowo. Dwóch mężczyzn stanęło po obu stronach szermierza, ale Nefryt była wolna. Pół sukcesu. Chuchro z powrotem wskoczył na siodło. Skinął na Nefryt, gdy upewnił się, że żaden ze zbrojnych na niego nie patrzy, po czym zawrócił konia i wjechał w najbliższą wąską uliczkę. Nie miał pojęcia, które ze swoich kłamstw wcisnął Wirgińczykom Meryn, ale istniało spore prawdopodobieństwo, że nie wpasowywał się w jego krajobraz. Lepiej poczekać, aż Nefryt dołączy.
- I niby jak to sobie twoi przełożeni wyobrażają? Nie przyjmujemy zleceń w ciemno, a jak chcieli porywać się na hersztównę, to trzeba było mówić wcześniej – burknął Cień starając się, żeby w jego głosie nie było znać ciekawości. Coś ten tutaj Arhin kombinował. Niby z jakich przyczyn Wirgińczyk mógłby chcieć, ba uważać za konieczne, by Nefryt pozostała przy życiu? Do niedawna przecież ruch działał sam. A efekty były niezgorsze, biorąc pod uwagę niezadowolenie Escanora. Burdel zamiast powstania, może. Ale tak się składa, że dla tych swoich racji paniczyk był w stanie zaryzykować starcie z przełożonymi. Albo więc nie mówił wszystkiego, albo był głupi. A pomimo niechęci musiał przyznać, że Arhin nie wyglądał mu na głupca. – Nie, żebym miał coś do ciebie, Arhin. Ale widzisz, Bractwo nie może jednocześnie chronić hersztówny i popierać działania gubernatora. To się nazywa konflikt interesów – zauważył. – Co innego nasza misja. Jej Cienie mogłyby się podjąć. Bez mieszania w to hersztówny. – Przy Arhinie jakoś dziwnie było mu nazwać ją Nefryt. Bractwo nie chciało konfliktu. A chociaż on sam odczuł pewną ulgę, nie zamierzał mówić tego na głos. Poza tym, odmowa wykonania zlecenia i powołanie się na dezorientację, brak silnej ręki przywództwa i samowolę Arhina to jedno. Decyzja o ochronie Nefryt… to już co innego. Bo przecież, skoro jego przywódcy tak bardzo chcą jej śmieci, wyślą kogoś, by się jej pozbył. - Bractwo podejmie się zlecenia, tylko wedle starych ustaleń. Jeśli nie, to niech się twoi przełożeni wypchają. – Bractwo, jako jedyna z organizacji mogła sobie pozwolić na lekceważenie możnych, ważnych tego świata. Tylko Cienie były na tyle dumne i silne, by sądzić, że nic im nie grozi, że nikt nie może im zagrozić. – Jeśli masz dla nas inną propozycję, przedłożę ją moim przełożonym. Acz… musiałbyś znacznie podnieść stawkę, Arhin, żeby oferta ochrony hersztówny stała się dla nas atrakcyjną. – Znaczy się, Lucien byłby nawet skłonny. Ale jego przełożeni niekoniecznie. A Lucien może żywić do kogoś sympatię, lecz Poszukiwacz jest sercem, duszą i ciałem oddany swym mrocznym braciom i siostrom. ~*~ Jako Devril Winters był względnie bezpieczny. Jego ród był nazbyt poważany, by Quingheńczycy zrobili z nim cokolwiek, bez porozumienia z Keronią. Zaś każdy, kto miał przyjemność poznać szlachetkę nie uwierzy, że jego obecność tutaj to knucie. Prędzej głupi dowcip, jeszcze bardziej głupi zakład. Szaleństwo i bezmyślność znudzonego paniczyka. Reputacja go wyprzedzała. No i było też wstawiennictwo Seleny. Selena de Warney, Quinghenka z dziada pradziada, przez małżeństwo z Hugonem i śmierć tego ostatniego, została wmieszana w sprawy ruchu. A Devril musiał przyznać, że nie sposób jej podziwiać za to… Większość sprawdzonych informacji z Quingheny mieli od niej. I zawsze z wyprzedzeniem. Lecz teraz… Devril zerknął szybko na Nefryt. - Chodź – wyciągnął dłoń, a chociaż same słowa mogły wydać się szorstkie, złożona na jej ramieniu dłoń była silna, lecz i dziwnie opiekuńcza. Cokolwiek się wydarzy… - Wygląda na to, że nie mamy zbyt dużego wyboru – nie starał się ściszyć głosu. Wyczulone ucho mogło wychwycić, że mówił w nieco inny sposób niż zwykle. Jak ktoś, kto usilnie stara się uchodzić za pana, chociaż czegoś mu ku temu brakuje. Biorąc pod uwagę jego zwykłą, niewymuszoną, prawie wrodzoną szlachetność i dumę, było to zastanawiające. Devril grał. I tylko on jeden wiedział, co chce osiągnąć.
Poprowadził ją w stronę sznurowej drabinki, jaką spuszczono ze szkunera do szalupy. Stanął, nieco nieporadnie patrząc w dół. - Panie oficerze… ja tędy nie zejdę – poskarżył się żałośnie, chyba zapominając, że obok stoi kobieta i to o jej bezpieczeństwo winien się troszczyć. - Możesz skakać – oficer, wytrącony z rozmowy z uprzednio wysłanym na dół marynarzem, zerknął nieprzychylnie na Devrila. Potem jego wzrok spoczął na Nefryt. – Gibbs, pomóż pani. I jej… - zawiesił się, nie wiedząc, kim dla kobiety jest stojący obok niej mężczyzna. Ani co ta dwójka robiła na przemytniczym statku. – I jemu zejść. Na „Rybitwie” zamknij ich w kajucie, potem przyjdę i zdam raport kapitanowi. Tych tutaj skujcie w ładowni. Czeka ich oskarżenie o przemyt. Przenieście towar na „Rybitwę” i zatapiamy to pudło. - Aye, aye sir – padło i marynarz rzucił się co rychle wykonać polecenie. W sposobie, w jaki zwrócił się do swego zwierzchnika nie było tylko morskiego protokołu postępowania. Było coś jeszcze. Szacunek. A także ewidenta sympatia. Młodzik, nie dość, że szanowany, to jeszcze był przez załogę lubiany. Kolejny dziw biorąc pod uwagę to, jak czasem postępowano ze zwykłymi majtkami na marynarskich okrętach. - Pomogę zejść – zaofiarował Gibbs. – Nie ma co się bać, to nie takie trudne. Dobrze stawiać nogi. To nie jest wysoko. Tam na dole pomogą. Na „Rybitwie” będzie można się osuszyć i przebrać. Stary będzie miał pewno kilka pytań, bać się ni ma czo. Pani gotowa?
[Trochę się wyczekałaś, ale najpierw siadła mi wena, potem zaczął się staż i siedzenie od 8-20, czasem do 22 na uczelni, żeby wyrobić godziny albo nie chcieli puścić, bo pies pod kroplówką i ktoś go musi pilnować. Masakra. Dzisiaj miałam wyjść o 11, wyszłam o 14.30, bo znów pies pod kroplówką, a obok kot z mocznicą i niewydolnością oddechową. ]
Narius zaklął głośno, gdy chłopak uderzył go w brzuch. Zachłysnął się powietrzem. Kątem oka zobaczył jak chłopak unosi miecz. Widział jego strach. Ten chłopak nie chciał walczyć. Narius spojrzał na niego. - Nein. Nein. – Chłopak nie patrzył mu w oczy. Opuścił miecz. Narius nie zdążył się odsunąć. Poczuł piekący ból ramienia. - Wir te kuarth! – On miał wyrzuty, że walczy ze swoimi! Kopnął chłopaka, który skulił się w sobie. I wtedy to się stało. Coś zajarzyło się jaskrawym światłem. Narius znowu zaklął. Nie mieli kiedy zrzucać tej płachty. Skulił się czując zbliżające gorąco. Ktoś popchnął go na ścianę. Dym był wszędzie. Oczy zaczęły mu łzawić. Już kiedyś to się stało. Wtedy stracił dom. A teraz co jeszcze może stracić? Jakiś głosik uporczywie podpowiadał mu, by się poddać. Tutaj. By skończyć tę bezsensowną pogoń za wygraną. I tak już nie odzyska dawnego życia. A ile ludzi ma już na sumieniu? Coś gorącego dotknęło mu dłoni. Krzyknął. O może to nie on? Krzyk wibrował mu w uszach. Nie dawał mu spokojnie odejść. Narius uświadomił sobie, że to był krzyk brunetki. Zakrztusił się dymem. Zbierając siły wstał. Ręka piekła go cały czas, a ramię nie dawało o sobie zapomnieć. Widział jak płomienie zżerają powoli płachtę, a potem parzą ludzi. Zerwał z siebie podarty płaszcz rzucił na płomienie, by przejść na drugą stronę. Dojrzał ją pod ścianą. Już nie krzyczała. Przydusiła płomień o ziemię. Chyba zemdlała. Zdjął z siebie koszulę i wziął brunetkę na ręce. Materiał koszuli znowu przydusił płomień. Katem oka widział, jak ktoś korzysta z drogi ucieczki. Pewnie ktoś z bandy brunetki. Przedarł się jakoś przez ogień, czując jak płomienie parzą mu nogi. Nie zwracał na to uwagi. Teraz liczyło się, by się stąd wydostać. Nie podda się. Jeszcze nie dzisiaj.
[Mam nadzieję, że da się to jakoś czytać. Jeśli wyłapiesz jakieś nieścisłości to mów. Nie umiem opisywać scen walki…]
[Znowu mi tasiemiec wyszedł... Ja nie wiem, dlaczego tak się dzieje. No, chyba czas obudzić Shela. xD Jakoś tak głupio wychodzi, że to ja opisuję większość rzeczy, które dzieją się bez udziału naszych postaci. Błagam, krzycz, jak Ci się wcinam, bo mnie ponosi. Też chcę mieć taką obłędnie bezbłędną kobiecą intuicję... xD Możesz mieć głupawkę, możesz woleć ciastka. Co to za odmawianie sobie największych przyjemności? Nie wolno! :P
Część pierwsza z trzech.]
Dowódca wirgińskiej chorągwi, poważny i szanujący się człowiek, z natury spokojny, wręcz niemożliwy do rozjuszenia, szarpnął drzwi tak, że niewiele brakowało, by wyleciały z zawiasów, po czym zatrzasnął je za sobą z taką samą siłą, z jaką je otworzył. Stanął na środku gospody, wziął się pod boki i westchnął chrapliwie. Wpadł na niego żołdak niosący cztery kufle, po brzegi wypełnione piwem. Rozwodniony trunek pociekł po wypolerowanej, lekko przykurzonej zbroi. Czoło mężczyzny przeorała zmarszczka, uprzedzająca nieuchronny wybuch gniewu. Jego pięść zacisnęła się na tunice żołnierza nim ten zdążył wybełkotać swoje „Prze... aszam...” i odejść. Dowódca wycedził niskim głosem: - Jest tu Arhin? Wojak podniósł rozbiegany wzrok, by przyjrzeć się punktowi znajdującemu się gdzieś pomiędzy brwiami dowódcy a czubkiem jego hełmu. Stał przez chwilę, słaniając się na nogach. Wyraz jego twarzy jednoznacznie świadczył o tym, że żołnierzyna nie zrozumiał pytania. Dowódca wyrozumiale powtórzył, zdzierając przy tym gardło. - Pytam, czy jest tu Arhin?! Wirgińczykowi zebrało się wreszcie na odpowiedź. Widocznie natchnęło go bierne przyglądanie się swojej ręce, która powoli opadała, pozwalając bursztynowej cieczy uciec z kufli i zapaskudzić podłogę. Walcząc z rosnącą grawitacją i ciężarem powiek, odpowiedział sennie: - Nie widziałem... Jego czoło stuknęło o napierśnik dowódcy. Palce zaciśnięte na połach jego tuniki rozluźniły uchwyt. Trzymając się pobliskiej ławy, usiadł na podłodze, by skulić się i zapaść w błogi sen. Gdzieś w kącie zapijaczona gromada wyła wniebogłosy koniec siódmej zwrotki „Kiedy w karczmie się bawimy, o nic się już nie troszczymy”, fałszując tak zapamiętale, że uszy więdły. Wirgińczyk stał niewzruszenie, pocieszając się myślą, że od dania upustu wściekłości dzielą go jedynie sekundy. Nabrał w płuca dusznego, zatęchłego, przesyconego zapachem taniego piwa powietrza. - Jeżeli za pięć minut któryś z was nie przyprowadzi mi tu Arhina, wszyscy wylądujecie na powrozie i będziecie mogli pocieszać się myślą, że wasze łby polecą na devealański bruk, na oczach waszych rodaków! On nie miał w zwyczaju krzyczeć. Nie przeklinał. On od razu podpisywał wyroki skazujące. Był jednym z niewielu, którzy wierzyli jeszcze w utopijny obraz zdyscyplinowanego wojska. Wojska, którego jedynym celem istnienia jest walka o podniesienie rangi swojego kraju do imperium. Im bardziej równi mu stopniem ignorowali swoje powinności, tym bardziej on obstawał przy swoim. Z wyraźną przesadą i szkodą dla podkomendnych. Zapadła głucha cisza, przerywana jedynie sapaniem kulącego się za szynkiem karczmarza. Po minucie na parterze gospody nie było żadnego zbrojnego.
Meryn odetchnął z ulgą. Udało się. Jakoś. Odszedł na kilka kroków, ściągając na siebie uwagę pilnujących go zbrojnych. Oparł się o wbity w ziemię drążek służący do uwiązywania koni i wzruszył ramionami, mierząc mężczyzn wzrokiem kogoś zaskoczonego tym, że można go posądzać o podobną nieuczciwość. Przecie on tylko chciał pooglądać leniwie płynące po niebie pierzaste obłoczki i podumać nad nieuchronnością przemijania. Jeden z Wirgińczyków cofnął konia o kilka kroków. Meryn przewrócił oczyma. Mimo beznadziejności sytuacji zapadka w głowie szatyna niezauważalnie przeskoczyła i skierowała jego myśli na inny tor. Okoliczności okolicznościami, ale znowu wezmą mnie za niepoczytalnego zboczeńca. Chociaż czasem warto... Chyba nawet teraz. Poszukał wzrokiem Nefryt, którą przecież dawno porwała ciżba. Okoliczności okolicznościami, ale... Kiwnięcie głową. Oj, warto. Ze wsłuchiwania się w to, co ma mu do powiedzenia jego wyobraźnia, lubująca się w snuciu wizji mało prawdopodobnych, ale za to o tyle przyjemnych, że przepowiadających mu doczekanie szczęśliwej starości u boku ślicznej żony, a nie wąchanie kwiatków od spodu w bezimiennej mogile, wyrwał go wrzask opętanego szałem dowódcy. Szatyn wyczuł okazję. I rzeczywiście – nie minęło kilkanaście sekund, a z gospody wysypali się Wirgińczycy. Trzech, siedmiu, czternastu... A pijani co do jednego. Taktycznego odwrotu ciąg dalszy. Odsupłanie sakiewki, zważenie jej dłoni, rzucenie nią w jednego z pilnujących go dzięciołów, półobrót, zwód, profilaktyczny unik... A potem już tylko przed siebie. Dzięcioły były dwa i Meryn był święcie przekonany, że dokładnie tyle wynosi ich minimalna liczba, konieczna do wszczęcia bijatyki o „znalezione” pieniądze. Nie pomylił się. Po chwili jeden z żołnierzy ciągnął za płaszcz swojego koleżkę, chcąc dobrać się do mieszka, który wylądował w jego kapturze. Jak dzieci... Zaraz za drugim rogiem Meryn zarzucił na głowę kaptur i zwolnił do spacerowego kroku. Obejrzał się za siebie, ale nim zdołał dostrzec, czy ktoś za nim jedzie, jak na złość przyładował w konia, który wziął się nie wiadomo skąd.
Gdy Nefryt skręciła w wąską przecznicę, Aed chwycił wodze. Ostatnich kilkanaście minut spędził na uleganiu temu odruchowi za każdym razem, gdy zza roku wychodziła jakaś ciemnowłosa kobieta. Za każdym razem się na siebie wściekał, ale ta chwila złości nie chroniła go przed kolejnym zaciśnięciem pięści na skórzanym pasku. I tak do tej pory. Ale coś było nie tak. - O, ja – zauważył, przedrzeźniając panią herszt. Panią herszt, która wyglądała jakby przed chwilą spaliła buraka i właśnie usiłowała doprowadzić się do porządku. Panią herszt, która o mało nie wpadła na jego konia. A problemom jego nie było końca. Może czas pogodzić się z tym, że pierwszeństwo mają ci z ładnymi gębami? Ej, to niesprawiedliwe. A co to sprawiedliwość? Gadam do siebie. Bogowie niejedyni, jestem walnięty. Albo mi smutno, bo nikt mnie nie chce... Drogie głosy w mojej głowie, uprzejmie was proszę, miejcie nade mną krztynę litości i zamknijcie się albo podyskutujcie o pogodzie. Chuchro przerzucił nogę nad końskim grzbietem i zeskoczył na ziemię. Podał wodze Nefryt. - Wsiadaj, czas nas nagli. Dosiadł srokatej i stuknął w jej boki. Klacz już ruszała, gdy wpadł na nią zakapturzony mężczyzna. Aed stanął w strzemionach, chcąc sprawdzić, kto ma czelność obijać się o jego konia. - Uważaj, jak leziesz... – warknął, ściągając wodze. Srokata nie chciała go jednak słuchać. Stwierdziła, że ślinienie kaptura kolejnego dołączającego do kompanii dwunożnego stworzenia będzie dalece ciekawsze niż potulne dreptanie, gdzie jej każą. Meryn był na tyle wspaniałomyślny, że pomógł jej ściągnąć kaptur ze swojej głowy. Wspaniałomyślny, bo nie złapał jej za nachrapnik dopóki nie przekonał się, że klacz nadal ma niepohamowany apetyt na jego włosy. - Sam sobie uważaj – sparował bezczelnym tonem, mocując się z łaciatym koniskiem. Srokata zadowoliła się wylizaniem Merynowi twarzy. Aed żachnął się, wbijając wzrok w niebo: - Nawet mój koń woli jego ode mnie... Słabiutki, pełen pretensji półszept zabrzmiał co najmniej żałośnie. Niebo nie skomentowało. - Zaraz będzie ich tu pełno. – Meryn udobruchał klacz, klepiąc ją po pysku. - Jeżeli teraz się nie wyniesiemy... - Wsiadaj. – Aed wszedł mu w słowo, ruchem głowy wskazując na gniadego. Pan długowłosy lepiej obraca mieczem i lepiej jeździ, z nim Nefryt będzie bezpieczniejsza... Trudno, trubadura zeżre zazdrość. Lepsza zazdrość niźli kruki. Uspokoił się trochę, gdy przez materię płaszcza poczuł znajomą broń. Odwinął ją, zarzucił opończę na plecy i zapiął ją pod szyją, po czym położył miecz przed sobą. - Przodem - nakazał. W uliczce zrobiło się nieco ciaśniej. Ludzie idący od strony przecznicy, przy której stała gospoda, wyraźnie przyspieszali kroku i wybierali okrężną drogę. ... a dziwka Fortuna, kończąc z powrotem ubierać się w wydekoltowaną sukienkę, przyjmowała właśnie zakład od spitego mocnym winem Pecha.
[Ależ przyjemność daje pisanie i jednoczesne kpienie z zazdrosnej postaci... W duchu wytykam chuchro palcem i się z niego śmieję, by po chwili siedzieć z nim i smutać, że obydwoje mamy tak samo. xD Tak, to się nazywa urojona osobowość mnoga.]
Narius patrzył na kobietę, która powoli się ocknęła. Uśmiechnął się lekko słysząc jej słowa. - Musiałem spłacić dług. – przerwał na chwilę. – Jestem Narius. Wirgińczyk, ale to już chyba wiesz. – tu uśmiechnął się gorzko. Wolałby, by nie doszło do tego spotkania. Być może udałoby mu się uciec samemu. A jeśli nie zginąłby, tam na szubienicy. Przynajmniej nie musiałby już znosić tego wszystkiego. - Nie ujdziesz nawet kroku. – spojrzał brunetce w twarz. – Chyba ktoś zmiażdżył ci żebra. – przerwał patrząc praz chwilę na siebie. Szedł szybko. Chciał wyjść wreszcie z tych podziemi. Zawiezie brunetkę do magika, sam odjedzie. Kobieta na pewno dojdzie do siebie. Spojrzał na nią jeszcze raz. Jak mu się przedstawiła? Nefryt… W tym kraju kobiety były o wiele… odważniejsze niż w Wirginii. Ona najwyraźniej była hersztem bandy. W jego ojczyźnie zdarzały się takie kobiety, jednak była to rzadkość. Obowiązkiem kobiet było zajmowanie się domem. Wpajano im to już od dziecka. To mężczyzna był od polityki. Po kilkunastu minutach Narius dojrzał nikłe światło. Jego serce zabiło szybciej. Za chwilę znowu będzie na powierzchni. Będą mogli odetchnąć świeżym powietrzem. Może wyjście będzie prowadzić do lasu, gdzieś koło źródełka z zimną wodą… - Wychodzimy – szepnął do Nefryt. Zmrużył oczy nieprzyzwyczajone do ostrego światła. Rozejrzał się dookoła. Nie byli w lesie. Znajdowali się jakiejś kotlinie. Wyżej zobaczył jakieś namioty. Ludzie krzątali się, krzycząc coś do siebie. Narius uśmiechnął się. Ludzie im pomogą. Przeszedł kilka kroków w ich kierunku. Uśmiech szybko zniknął z jego twarzy. Na flagach dojrzał wiwernę. Znak gubernatora. Zaklął i rzucił się na ziemię. Starał się nie przygnieść Nefryt, jednak z jej ust wydał się jęk. - Przepraszam. – mruknął. – Wycofujemy się. Są tutaj ludzie gubernatora. Narius modlił się duszy do swojej patronki o ratunek. Miał nadzieję, że brunetka znajdzie siły na czołganie się po ziemi. Narius wiedział, że wszystko źle rozegrał. Mógł najpierw wyjrzeć. Uniknęliby tego wszystkiego. On jednak wyszedł od razu. Brakowało jeszcze by zawołał, że tutaj są. Nie zdziwił się, gdy któryś z ludzi wsiadł na konia i zaczął jechać w ich stronę. Zaklął i wstał, biorąc Nefryt na ręce. Znacznie opóźniała jego bieg, ale nie mógł jej tam zostawić. Coś mu nie pozwalało. Znając życie poszedł by kilka kroków, a potem biegiem zawróciłby po brunetkę. Wpadając oczywiście w coraz większe kłopoty. Człowiek gubernatora szybko do nich dojechał. - Stać! Zatrzymuję was zgodnie z rozkazem Gubernatora tych ziem! - Narius odwrócił się spokojnie, dalej trzymając Nefryt na rękach. Nie uciekał bo i tak nie mieli by szans przeciwko jeźdźcowi. - Jakie są oskarżenia? – spytał się spokojnym głosem. Ostatnie wydarzenia nauczyły go, że czasem takie zyskanie na czasie może ocalić życie. Zerknął jeszcze na obóz. Może gdzieś tam jest ten Arhin? Jeśli tak… Narius uśmiechnął się nagle. Może nie wszystko stracone.
Isleen kiwała głową, słysząc słowa Hrana. Nie znała się na szpiegostwie i nie wiedziała, jak wygląda rozkład ich misji. Być może wszyscy działali tak jak Shel. Co jakiś czas dostawali rozkazy i wysyłali Donavanowi raporty. Elfka milczała przez chwilę zastanawiając się nad tym co usłyszała. Raczej niemożliwym był wariant z jej przejęciem władzy na Wedze. A po za tym co miał by z tym wspólnego Wierciński wywiad? - Hran, a może… - przerwała słysząc dźwięk spadającego kamienia. – Słyszałeś? – Isleen podeszła bliżej zielonowłosego. Coś spadło obok jej nogi. Krzyknęła i złapała Hrana za rękę. - Lepiej stąd chodźmy! – Pociągnęła elfa w stronę najbliższego wyjścia. Odetchnęła, gdy wyszli z komnaty. – Musimy znaleźć Shela. – spojrzała na Hrana. – To on był umówiony z Marią Rivierą. Nie my. – Przerwała na chwile. Jakiś uporczywy głosik nasuwał jej coraz gorsze scenariusze z najgorszymi pułapki, do których wpadł Shel. Zacisnęła mocno pięści. Musieli spróbować go znaleźć. - Myślisz, że są tutaj jakieś pułapki? – zerknęła na Hrana stojąc w miejscu. Wolała się nie ruszać. Brakowało jeszcze, by i ona spadła do jakiejś dziury…
[Przerzuciłam się na trzecią osobe, bo ostatnio jakoś łatwiej mi się tak pisze. Mam nadzieję, że Ci to nie przeszkadza. :]
- Czy Bractwo ma rzeczywisty interes w popieraniu gubernatora na dłuższą metę? Poszukiwacz uśmiechnął się leniwie, powoli. Uśmiech ten pozbawiony był ciepła i radości, było to zaledwie skrzywienie warg. Oczy zwrócone na spokojną taflę wody, jakby była ona znacznie bardziej interesująca niż sylwetka Arhina. Sylwetka wojownika, bo nawet teraz był gotów do walki, mięśnie napięte, bez rozluźnienia i spokoju. Ciało tego, kto zna się na jednym. Na walce. Ciało kogoś, kto zna tylko to. Jakże można było oczekiwać więcej po tym człowieku, który z punktu widzenia poniektórych był zdrajcą, będąc Kerończykiem, bratał się z najeźdźcą? Lecz, jakże można wymagać innej postawy po człowieku wychowanym przez osławione Cienie? - Pytasz o to, co chcieliby wiedzieć niemal wszyscy możni. Im nikt nie odpowiada, jakże możesz liczyć, że tobie powiem? – rzucił lekceważąco. Motywy Cieni nie należały do obcych. Nawet niektórzy członkowie Bractwa, ci znajdujący się na niższych szczeblach nie mieli pojęcia, czym kieruje się Rada przy przyjmowaniu kontraktów. Czasem i tutaj, wewnątrz Rady, zdarzały się zachwiania, zdawały niepewności, rozdarcia i kłótnie. Jak wszędzie. Czasem niektórzy chcieli kierować się własnym dobrem, nie zaś organizacji. Los takich, jeśli nie byli przekonujący i silni, był nie do pozazdroszczenia. Cienie nie miały litości dla zdrajców. - Byłoby dla mnie wygodniej, gdyby Keronia podpisała porozumienie z rodem Kha’san, a Wirginia zachowała porozumienie z cesarzem Quingheny. No i Nefryt. Dobrze było, żeby wróciła do Keronii, mimo że sieje trochę fermentu. Co do Ducha, może warto byłoby wykorzystać okazję i dowiedzieć się ile wie i na jakim etapie naprawdę jest Ruch Oporu. Reszta jest mi obojętna. Co do ceny… Czekam na propozycję. Zobaczę, czy dam radę tyle zorganizować. I czy będzie warto. Rozumiem, że część pieniędzy Bractwo będzie chciało dostać przed misją? To w końcu przykuło uwagę Cienia. Ciemne oczy zlustrowały Arhina, acz niewiele, prócz obojętności, dało się z nich wyczytać. - Taka jest ogólna praktyka. Połowa przed, połowa po robocie. – To, kim jest Duch i ile wie interesowało go nawet bardziej niż pozostałe punkty zlecenia. Nie tylko jego. Duch… kimkolwiek był ten facet, był jeszcze bardziej nieuchwytny niż przywódca Bractwa Nocy. Ktoś taki, w dobrych rękach… Poszukiwacz zasępił się. Co za strata. Będzie musiał zginąć, bo znając tych wszystkich szaleńców z ruchu, nie będzie chciał nic zdradzić ani przejść na właściwą stronę. O ile taka była tutaj. Zachowanie porozumienia między Quingheną a Wirginią nie powinno być trudne. Kłopotem był jedynie ród Kha’san i Nefryt, te dwa wymagania kłóciły się z tymi, jakie pierwotnie przedstawiono Cieniom. Ich agenci będą musieli troszkę powęszyć. Arhin będzie musiał przebić swych przełożonych odnośnie ceny. Lecz czasem wyższa cena to za mało, czasem dalsze perspektywy i korzyści znaczą więcej niż godziwa zapłata. W takim wypadku… W takim wypadku kontrakt nie obowiązuje. A przełożeni Arhina mogą otrzymać bardzo ciekawe informacje. ~*~
Łódka zakołysała się pod wpływem źle rozłożonego ciężaru i balansującego Devrila, który zszedł chwilę za Nefryt, dość nieporadnie, potykając się i niemal spadając z ostatnich szczebli sznurowej drabinki, wzniecając tym śmiech wśród quingheńskiej załogi. Gdy tylko poczuł pod nogami deski, rozejrzał się, spłoszony, otarł dłonie o spodnie gestem, który nawet ślepy powiązałby ze zdenerwowaniem, po czym klapnął, czy też bardziej osunął się na ławeczkę tuż obok Nefryt. Co, jak co, ale nie wyglądał w tej chwili jak ktoś, kto ma pojęcie, co robić i wyciągnie ich z tego całego bagna. Gdy tylko kolejna osoba zeszła na łódkę wykorzystał poruszenie i pochylił się w stronę Nefryt. - Jak coś, nie rozumiesz po quingheńsku. – Nie miał pojęcia, jak jest naprawdę i nie dociekał. Miał tylko nadzieję, że Nefryt potrafi udawać i niczym się nie zdradzi na wypadek, gdyby quingheńskim mówiła tak biegle jak po kerońsku. Oficer jako ostatni zszedł do szalupy. Jego ruchy były pewne, musiał od dzieciaka wspinać się po linach, zaczynając od zwykłego chłopca okrętowego i popychadła. - Odpływać – rzucił, sadowiąc się po drugiej stronie łodzi i obrzucając uważnym spojrzeniem tę dwójkę. Jeszcze ich nie przejrzał i nie miał pojęcia, co myśleć. Z całą pewnością nie należeli do załogi zatopionego szkunera. Przypominali raczej pasażerów, acz nie było typową praktyką przewożenie takowych na statkach przemytniczych. Na szczęście, ta dwójka była kłopotem kapitana i pierwszego oficera, nie zaś niego. Devril zastanawiał się, czy sam powinien zdradzać się ze swoją znajomością quingheńskiego. Lepiej nie, wówczas usłyszałby znacznie więcej ciekawych rzeczy, także z takich, których wolano, by nie usłyszał. Z drugiej strony, jeśli i on nie będzie znał quingheńskiego, wówczas zajdzie konieczność negocjacji w innej mowie i tym samym wciągnięcia w konwersację Nefryt. Tego nie chciał i to wcale nie dlatego, że nie sądził, by sobie poradziła. Chciał po prostu, by była bezpieczna, by ich wersje nie różniły się od siebie zbytnio. A mogą nie mieć czasu, by je omówić.
[Na mnie ostatnio niemal ciągle trzeba czekać. Jakoś tak wena nie ta, co zwykle. Co do stażu – to zależy, z czego się go ma. Niektóre są tak lekkie, że się niemal nie odczuje. Z innych niestety przychodzisz i nie wiesz, jak się nazywasz. Mi została chirurgia i ptaki do wyrobienia. Najgorsze w tym jest, że staż swoją drogą, ćwiczenia i wykłady swoją, a jak dojdzie tydzień zaliczeń, to już w ogóle. Masakra. Będę musiała prosić o krótkie przedstawienie rodu Kha’san i kto na czym zyska. Także jak wygląda ta sprawa z pkt widzenia Wirgini. To, co oczywiste możesz pominąć, bardziej chodzi mi o niuanse, kulisy sprawy. Bo muszę sobie obmyślić, jak się na to zapatruje BN. Acz z pkt widzenia wątku Cienie kontrakt przyjąć muszą, bo inaczej Lu mi się z pisaniny wymknie :D Niemal żałuję, że nikt nie opracował quingheńskiego. Przydałby się do wątku. I wybacz, że kalendarium stoi, tak was męczyłam i teraz nic. Ale czekam na Iskrę, żeby swoje wrzuciła, chociaż te z początku.]
Aed rzeczywiście poczuł się jak nie Aed. Nie jak chuchro, nie jak srokołak i nawet nie jak trubadur. Jak dupek – to już prędzej. Zmilczał więc, mimo że Nefryt zadała mu bardzo proste pytanie. Sam nie wiedział, co mu było. Konie ruszyły. Ściślej rzecz ujmując, gniady wystrzelił, jakby go coś w zad ugryzło. Srokata natomiast z ociąganiem postąpiła parę kroków, by znów stanąć i tym samym zapracować sobie na nowe, nienadające się do druku (nawet w WPT) określenie. Meryn spojrzał przesz ramię, przekręcając się w siodle. Przez chwilę badawczo przyglądał się Nefryt. Mógł sobie na to pozwolić, bo wierzchowiec i tak go nie słuchał. Rozpychał się między przechodniami, za nic mając, co pomyślą o nim i o dosiadających go ludziach. Nie wpadł na to, że zwraca uwagę w momencie, w którym jest to nad wszelką miarę niepożądane. To pozostawało hen, hen poza zasięgiem jego możliwości. - Co to za mina? Na nerwy mi to nie wygląda. – Brew Meryna podjechała do góry, znacząc czoło zmarszczką zdradzającą wysiłek umysłowy właściciela. Spojrzenie szermierza spoczęło na Aedzie, na niewychowanym chuchrze, które o przyzwoitości i etykiecie wiedziało tyle, co żołdak o tkaniu krajek. – Ale że on? Nie zwracaj na niego uwagi, zaraz mu przejdzie. Jeszcze dzisiaj cię przeprosi. Aed, który starał się trzymać tuż za nimi, podniósł głowę, reagując na ostatnie słowo. - Właściwie już mo... - Dobra, dobra – Meryn nie dał mu dojść do słowa, lepiej niż on czując powagę sytuacji. Poza tym... To szpicouche zjawisko wyglądało mu na zazdrosne chuchro. Grzech nie wykorzystać okazji. – Potem! Nie bierz tego do siebie – ściszył głos, by nie dosłyszał go Aed. – Coś mi się zdaje, że po prostu nerwy wzięły nad nim górę. Spójrz na niego i spójrz na mnie. – Podniósł rękę tak, by Nefryt mogła zobaczyć jego dłoń. Dłoń, która trzęsła się jak wóz podskakujących na kocich łbach. – Może to cena jego nieznającego granic przyzwoitości opanowania, kto wie. Ale bardzo byś mi pomogła, gdybyś przez chwilę pograła urażoną. Może oduczysz go tego chamstwa. Tego nie zamierzam usprawiedliwiać. Ani znosić. Może nie miał pewności, że jego teoria jest słuszna. Skąd może wiedzieć, o co chodzi temu wariatowi? Jednak coś takiego jak poczucie winy, przygnębienie czy roztargnienie nie miało racji bytu, kiedy zagrożenie stało nad nimi niczym kat z uniesionym do cięcia toporem. Musieli skupić się na tym, by ich głowy pozostały w łączności z resztą ciała. Każde rozproszenie uwagi mogli przypłacić życiem. Nieniepokojeni przez nikogo dojechali do ulicy, na którą cień rzucała brama Etir. Przy strzeżonym przez żołnierzy przejściu utworzyła się krótka kolejka, złożona z kilku obdartych pieszych, dwóch pstrokato odzianych jeźdźców i przygarbionego chłopa, ciągnącego za dyszle dwukołowy, pusty wózek. - Myślisz o tym, co ja? – Meryn rzucił Aedowi spojrzenie, które nie wróżyło niczego dobrego. - Chyba tak. – Chuchro zajął się przeliczaniem szans na powodzenie. W końcu znacząco skinął głową. – Jest ich tylko czterech, a zablokowanie miasta jest kwestią minut. – Zmrużył oczy. – Jeden jest niezbyt trzeźwy. Kolejka powoli topniała. Konni zbliżyli się do bramy. - Nie zdążymy przejechać? – Meryn wolał rozważyć bezpieczniejszy scenariusz. Jak na zawołanie liczna – zbyt liczna - grupa podpitych uczniaków zajęła miejsce obok dwukołówki. Aed zerknął ukradkiem w stronę drugiego końca ulicy. Patrol. Spieszący się patrol. Między młotem a kowadłem. - Mamy towarzystwo. Kwestią sekund, chciałem powiedzieć. Meryn nakazał Nefryt cicho, acz stanowczo: - Trzymaj się. – Po namyśle dorzucił: - Mocno.
*** Szczęście zostało wyłączone z gry. Jedyna nadzieja pozostała w gapowatości Pecha i Fortuny. Pech zaczął rozglądać się za jakimś godnym chwili uwagi śmiertelnikiem, aż jego wzrok zatrzymał się na trzech niepozornych postaciach, kluczących uliczkami Etir na grzbietach dwóch wierzchowców. Tak, znał tę trójkę. Fortuna zerknęła mu przez ramię i posłała pytające spojrzenie, chcąc wiedzieć, czy coś ciekawego dzieje się w świecie śmiertelnych. Wspomniana trójka zdołała zaskoczyć Pecha, który, chcąc, nie chcąc, musiał to przed sobą przyznać. Ospale obserwował dziesiątki zbrojnych, które powoli rozpełzały się po całym mieście, zmierzając do jego newralgicznych punktów. Teraz jednak jego uwagę zajmowała jego kochanica, nie ludzkie mrówki. W końcu Fortuna zdołała odciągnąć go od obserwowania keronijskiego miasta. Uciekinierom prawie udało się wyrwać... Prawie. Trzeba bowiem wiedzieć, że gdy w świecie bogów dzieje się coś tak błahego, że nie sposób to zauważyć, w świecie ludzi może odbić się to setki, jeśli nie tysiące razy mocniej. Pech czknął. *** Gniady poszedł w galop. Ciężki tętent jego kopyt ostrzegał przechodniów, którzy pospiesznie cofali się pod ściany budynków. Wieśniaczynie, niech dziękuje bogom, również nie zabrakło refleksu. Czmychnął na bok, wpadając na jednego z Wirgińczyków na chwilę przed tym, jak kopyta ogiera zafurkotały mu koło ucha. Gniadego roznosiła energia. Wykorzystanie rozlatującego się wózka jako rampy okazało się dla niego przyjemnością, nie wyzwaniem. Uczepiona jego siodła para dwunożnych stworzeń nie poczyniła dla niego większej różnicy. Gorzej było ze srokatą. Gorzej było też dla Aeda, bo strażnicy również nie powstydziliby się szybkością reakcji. Udało mu się zmusić klacz do nierównego biegu, co samo w sobie już było sukcesem. Kierował nią kolanami - w jednej ręce trzymał pochwę z mieczem, w drugiej – przygotowany do rzutu nóż. Stal ze świstem przecięła powietrze, by zagłębić się w szyi jednego ze zbrojnych. Aby zabijać, musisz nauczyć się zabijać własną duszę. Jeżeli nie będziesz tego potrafił, a twoje dłonie splami krew, zwariujesz. Echo słów medyka rozbrzmiewało w głowie Aeda. Ale chwilę potem dołączył do niego kobiecy głos, cichszy, niknący wśród dudnienia kopyt o deski dwukołówki. - Aed, co tobie? Instynkt częściowo zawiódł. Aed odchylił się, chcąc uniknąć zagradzającej mu drogę głowni halabardy. Jednak zamiast pochylić się w siodle i przylec do boku srokatej, pozwolił sile pędu odrzucić się do tyłu i pozostawił sobie niewielkie pole do manewru. Nie nadział się na czekający na niego hak. Mimo to zakrzywiony kawał metalu z trzaskiem rozdarł cienką koszulę, rozharatał ramię mieszańca i na chwilę wplątał się w jego płaszcz. Szarpnięcie sprawiło, że stopy chuchra wysunęły się ze strzemion. Srokata ciężko i niezgrabnie wylądowała, a on zaczął zsuwać się z siodła. Może gdyby klacz się nie spłoszyła, uczepiłby się łęku i zdołał utrzymać na jej grzbiecie. Jednak biedne konisko, śmiertelnie przerażone niedawnym skokiem i widokiem połyskującej w słońcu broni, straciło nad sobą resztę panowania. Gdy Aed spróbował zmusić je do dalszego biegu, stanęło dęba. Koniec końców, hak przeznaczony do ściągania kawalerzystów z koni spełnił swoją funkcję.
Aed spróbował złagodzić upadek. Nie wyszło. Powietrze uciekło mu z płuc, słońce zaszło, a trakt niebezpiecznie się zakołysał. Meryn, który zdążył wyprzedzić dwóch jadących przed nim paniczyków, obejrzał się za siebie i mimowolnie ściągnął wodze rwącego się do przodu wierzchowca. Widział, jak ciżba rozstępuje się przed liczącym na oko ośmiu ludzi oddziałem konnych. Zatrzymał ich zaprzężony w woła wóz, wlokący się przecznicą przecinającą wylotową ulicę. Rogacz kupił uciekinierom trochę czasu. Aed otworzył oczy. Jęknął, błędnie rozglądając się dookoła. Miecz leżał parę metrów od niego. Brama Etir huśtała się lekko jakieś dwadzieścia metrów za jego głową. Po lewym rękawie rozpełzała się gęstawa, lepka ciecz o znajomym zapachu. Mężczyzna był zbyt oszołomiony by stwierdzić, czy jest to poważne zranienie, czy ledwie draśnięcie. Dopiero docierało do niego, co w ogóle zaszło. Mimo prób nie był w stanie zmusić się do żadnego gwałtowniejszego ruchu. Strach, ten strach, którego zwykle nie było, ścisnął go za gardło, szpikując mu głowę wizjami pojmania. Nie, nie, nie. Nie mogli go dorwać. Nie mogli, bo nie wyszedłby z tego żywy. - Zagwiżdżcie na nią! – wydarł się, usiłując podnieść się z suchej, pylistej drogi. Jeśli któreś z nich zastosuje jedyną komendę, jakiej Aed zdołał nauczyć swoje tępe, nieposłuszne i wredne wierzchowce, spłoszona klacz przynajmniej zacznie biec w dobrą stronę. Jeżeli zostaną z jednym koniem, z góry będą na straconej pozycji. Krzyk rozluźnił niewidzialne kleszcze, zaciskające się na jego szyi, ale okazał się też jedynym, na co Aed był w stanie się zdobyć. Chuchro podjął rozpaczliwą próbę sięgnięcia po broń.
[Zmęczył mnie ten tasiemiec. Zostawiam Ci więc biednego Shela na wyłączność. :D Może następnym razem coś dorzucę. Jakby co, przejmuj pana psychicznego dowódcę, jeśli potrzebujesz. Naszło mnie, żeby złożyć ten wątek w opowiadanie. Świat musi dowiedzieć się o drzwiach... xD]
Ała. Nie, zaraz, jakie „ała”? Prędzej „cholera, jak boli”. No, to mi się bardziej podoba. Dobra, chyba powinienem się podnieść... Dlaczego moje ciało się mnie nie słucha, jeśli można zapytać? Nagle, nie wiadomo skąd, sypiąc mu piachem w oczy, wyminął go Wirgińczyk. Parszywiec, śmiał przeszkodzić mu w obserwowaniu nieba przez przymrużone powieki... Najpierw był sam, potem przyplątało się dwóch jego kolegów. I pięknie. Tym razem w Kansas nie będą w stosunku do niego tak obojętni, jak ostatnio... Niech to. On znowu o tym. Chory łeb, nic dodać, nic ująć. Weź się wreszcie w garść, mieszańcu, już pora... Ale Wirginiec nie był nim zainteresowany. Kto odciągnął jego uwagę? Ze stwierdzeniem tego był problem. Kapusta zasłaniała. Niech to cholera porwie. A to ciekawe, że warzywo reprezentujące zawartość mojej mózgoczaszki właśnie utrzymuje mnie w niewiedzy, usiłując przyprawić o śmierć. Bogowie są dupkami. Boli czy nie, trzeba wstać. Brak uwagi ze strony tych w rybich łuskach odrobinę mnie niepokoi. Nawet poranek po schlaniu się w trupa nie mógł umywać się do szaleńczego tańca, w jaki ruszył świat, gdy chuchro wsparł się na łokciach. Potylicą w kocie łby nie przywalił, ale upadek z konia nie wlicza się w poczet najprzyjemniejszych doznań, z jakimi miał do czynienia. Każdy obtłuczony kręg dał o sobie znać. Napięła się zdarta do krwi skóra. Miednica protestowała przeciwko dalszemu spełnianiu funkcji fragmentu szkieletu. Wszystko w nim krzyczało. Instynkt obronny i wyuczone odruchy jak zwykle wygrały z rozsądkiem. Zanim mieszaniec spróbował się podnieść, już ściskał w garści obnażony nóż. Już miał pozbierać się z bruku, gdy tuż obok niego bezwładnie zwalił się na trakt zakuty w stal mężczyzna. Spomiędzy jego przyciśniętych do brzucha palców lała się krew, całe mnóstwo krwi. Nieco nieprzytomne spojrzenie Aeda spoczęło na pani herszt, zdyszanej, trzymającej miecz o okrwawionej głowni. - Żyjesz, wariacie. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę. – Charakterystyczny, krzywy uśmiech wpełzł mu na twarz. Zerknął tam, gdzie powędrował wzrok Nefryt. A, ramię. Machnął zdrową ręką. – To nic. - Musisz wstać. – Nie mógł nie przyznać jej racji, ale też daleki był od entuzjazmu. Sam nie wiedział, czy fakt, że Nefryt nie trzeba uspokajać był szczęściem w nieszczęściu czy nieszczęściem w szczęściu. - I to szybko. Bo twój przyjaciel zmieni się w szynkę w plasterkach. Z pomocą Nefryt niezdarnie przyklęknął, po czym dźwignął się z traktu, by stanąć na chwiejnych nogach. Kocie łby wreszcie przestały pijacko się kołysać. Chuchro stanął tuż obok pani herszt. Jeżeli chcieli przeżyć, nie mogli się rozdzielić. - W plasterkach, mówisz? – powtórzył z niedowierzaniem. Jednak zabrakło czasu na dokończenie (pozornie) swobodnej pogawędki. Pozostali przy życiu dwaj Wirgińczycy otaczali ich, posuwając się wolnym, ale pewnym krokiem. Ich przekonanie o tym, że ośmiu konnych zaraz do nich dołączy, cuchnęło z daleka. Aed zastawił się nożem, ale jego ostrze było śmiesznie krótkie i cienkie w porównaniu z mieczami długimi, w jakie uzbrojeni byli strażnicy. Może nie wyglądali na mistrzów, ale z pewnością wiedzieli, z której strony należy trzymać broń. I to mieszańca martwiło. Za ich plecami narastał ciężki tętent kopyt. Aedowi nie zabrakło rozwagi i nie odwrócił się. Jednak chwilowy niepokój ustąpił przypływowi nadziei na to, że uda im się wyrwać. Znał ten dźwięk. To jego ogier biegał tak, jakby chciał zetrzeć każdy nadepnięty kamień na drobny piach.
*** - Wracam po Aeda! Zatrzymaj Wirgińców, jak się nie da, uciekaj bez nas! - Ha, a to dobre... – skwitował, mrucząc pod nosem. Uciekać? Był tu, bo Aed musiał wyprowadzić tę kobietę poza miasto, całą i zdrową, a przy okazji samemu uniknąć powtórnego trafienia za kraty. Zostawi ich i cóż mu z tego przyjdzie? No, panie filozof, robota czeka. Plujemy na wewnętrzną stronę dłoni i wyciągamy zabawkę z futerału. Gwałtownie, może nieco zbyt brutalnie zawrócił gniadego. Narwany ogier niemal z miejsca ruszył cwałem i wyminął dwójkę obcych jeźdźców, którzy już chyba przez całe to nagłe zamieszanie zapomnieli, dokąd i po co jechali. Czując wżynające się w pysk wędzidła, zaparł się kopytami i wytracił prędkość prawie tak szybko, jak ją rozwinął. Stanął żywym murem między swoimi człowiekami a wirgińskimi padlinami, wzbijając w powietrze obłok kurzu i pyłu. Zarzucił łbem, widząc, jak jego pan słania się na nogach. - Nie mądrz się tak – odwarknął mu Aed. Tymczasem Meryn zsunął się z siodła i prędko dobył miecza. Wirgińczycy obrzucili go niepewnym spojrzeniem. Coś było nie tak... Przez krótką chwilę mierzyli go uważnym wzrokiem, nim wreszcie to dostrzegli. Długowłosy trzymał miecz w lewej dłoni. Mieli zmierzyć się z kimś, komu nie powinno się nawet dawać nadziei na zostanie fechtmistrzem. Tymczasem mężczyzna stał przed nimi, bezczelnie pewny siebie, mimo że, samemu będąc „po cywilnemu”, miał przed sobą dwóch opancerzonych przeciwników. Coś zdecydowanie było nie tak. - Wsiadać, ale już! – Meryn zakrzyknął przez ramię. Stanowczy ton jego głosu nie pozostawiał miejsca na żadne „W razie czego umiem walczyć.” ani „Nie jest ze mną aż tak źle.” Miecz szatyna zafurkotał, kilkukrotnie obracając się niczym pióro młyńskiego wiatraka. Sugestywne ostrzeżenie. Nie poskutkowało. Palce Meryna bez udziału jego woli mocniej zacisnęły się na znajomej rękojeści. Stal przecięła powietrze z cichym świstem, nim rozległ się dźwięczny, wibrujący odgłos, towarzyszący sparowaniu cięcia. Miecz drżał od sztychu aż po głowicę, pomagając swojemu właścicielowi wprowadzić się w swoisty trans. Przyszedł czas, by wyłączyć myślenie. Pozostawały tylko wyuczone cięcia i kroki, refleks, intuicja, przypadek i trochę szczęścia. Kolejny morderczy cios. Przyjął go na płaz, po czym włożył całą siłę, jaką w tej chwili dysponował, by zepchnąć zablokowane ostrze ze swojej klingi i skierować je na kolejną chcącą go utrupić głownię. Wirgińczycy nieomal na siebie wpadli. Meryn przeszedł do defensywy. Na krótko, bo jego przeciwnicy nie dali sobie w kaszę napluć. Podczas gdy jeden starał się zająć jego uwagę, drugi zachodził go od lewej. Finta. Sparowanie cięcia, parada, cięcie zza głowy i natychmiast z dołu. Odskok przed mieczem tego gagatka czającego się z tyłu. Bawół, młynek nad głową, drugi młynek, splecenie jelców, odepchnięcie przeciwnika i wytrącenie go z rytmu. Stracił równowagę. Piruet, by w porę zorientować się, że drugi nie śpi i właśnie tnie zza głowy. Podbicie miecza i wytrącenie go z rąk Wirgińczyka. Cięcie od dołu, od kostki aż po kolano. Jeden uziemiony. Drugi rzucił się na Meryna, zaślepiony wściekłością. Sparowanie silnego cięcia, zbicie pchnięcia i zejście z jego linii, tak na wszelki wypadek. Cięcie w plecy, niezbyt groźne dzięki kolczudze i przeszywce, ale zwalające z nóg, odbierające dech w piersiach i obijające skórę tak porządnie, że powinna pęknąć. Drugi leży. Żywi, ale niezdolni do walki. Żywi, ale wymagający pomocy medyka, a może i cyrulika. Etycznie i praktycznie. Zagwizdał na srokatą. Biedne, skołowane konisko samo nie wiedziało już, co ma robić, ale potulnie przytruchtało do wzywającego go szermierza. Meryn pospiesznie jej dosiadł i zaczął nerwowo ją popędzać. Coś czuł, że daleko na niej nie zajedzie. Zaprzężony w leniwego woła wóz wtoczył się w przecznicę. Widok, który czekał i na zbrojnych, i na wdrapującą się na konie gromadkę nie napawał optymizmem żadnej ze stron. Krótkie, agresywne skrzyżowanie spojrzeń. Wyścig czas zacząć.
[Jestem za pominięciem początku, bo do swojego grafomaństwa sprzed roku czy dwóch nie zwykłam się przyznawać. :P Musiałabym sporo rzeczy poprawiać, a tak do dośrubowania zostaje znacznie mniejsza część. Tak mi się przynajmniej wydaje. Poprosiłam Zoranę, żeby przeprowadziła mi w miarę możliwości fachową analizę psychologiczną naszych ostatnich odpisów. Wyszło ciekawie. Przynajmniej dla chuchra, bo awansował z kłopotliwego elfiska do kogoś, kto nie jest tylko i wyłącznie dzieckiem specjalnej troski (głównie, ale nie tylko). xD Mnie też się to cudownie pisze. Postacie tu walczą o życie, a ja... Turlam się po łóżku, międląc w rękach druczek odpisu i płacząc ze śmiechu. Aż chciałam, żeby mi ktoś zdjęcie zrobił, żebym mogła Ci wysłać, ale moi domownicy, w przeciwieństwie do mnie, mają się dobrze jeśli chodzi o psychikę. I co by sobie o mnie pomyślały moje postacie?]
Nieuchwytny nie lubił, gdy coś szło nie po jego myśli. Nie lubił też niespodzianek, a spotkanie z Darmarem Mrocznym tylko rozjątrzyło przywódcę Bractwa Nocy. Kiedy spotykał się z tym konkretnym magiem, musiał baczyć na każde słowo, a i tak zawsze miał wrażenie, że powiedział za dużo i za dużo zdradził, nie mając przy tym pojęcia, co planuje przeciwnik. Przeciwnik. Tym był dla niego Darmar, chociaż oficjalnie mienił się przyjacielem Cieni i sojusznikiem. I Nieuchwytny i czarny mag wiedzieli, że słowa są tylko dla ogółu, dla tych, co nie potrafią patrzeć głębiej i dalej. Kiedyś przyjdzie im się zmierzyć. Kiedyś ich drogi się rozejdą. Kiedyś okaże się, który z nich lepiej poznał tajniki mocy. Oby ten dzień nie nadszedł zbyt szybko. Tymczasem sarkający i wyklinający pod nosem przywódca nazbyt dobitnie wskazywał, aby zostawić go w spokoju. Nazbyt dobitnie oznajmiał, że to nie jest najlepszy moment na raporty z misji, szczególnie te związane z jakimkolwiek, nawet najmniejszym niepowodzeniem. To był właściwy moment, by rzuciwszy jedno spojrzenie na sylwetkę przywódcy, odwrócić się na pięcie i odejść, udając, że wcale nie czerwonego maga się szukało, a jedynie tędy przechodziło. Valentino zazdrościł każdemu, który mógł pozwolić sobie na taki rarytas. On, jako zastępca przywódcy, nie mógł udawać, że nie ma nic, czego nie musiałby przedyskutować z magiem. I chociaż nie należał do lękliwych, a z jego zdaniem liczono się chyba najbardziej, nawet on czuł się niepewnie, gdy zatrzymało się na nim rozgniewane spojrzenie Czerwonego. Spojrzenie, którego koloru oczu nawet on, chociaż mag i zaklinacz, określić nie potrafił. Nieuchwytny maskował się nawet przed swoimi ludźmi. - Były wieści z Quingheny – zaczął niezobowiązująco Tino, mając nadzieję, że Nieuchwytny podejmie temat. Ten jak zwykle nie zrobił tego. – Kontaktował się Poszukiwacz. – Wydawało mu się, że to zwróciło uwagę czerwonego maga. Nieznaczne drgnięcie warg, które wychwyciłby tylko uważny obserwator, nazbyt wiele czasu spędzający z rozmówcą. Tym kimś był Valentino. – Zdaje się, że zaszły niespodziewane okoliczności. - Czy w jakikolwiek sposób przeszkodzą mu one w ukończeniu misji? - Jestem pewien, że nie. Znasz Luciena – Valentino popełnił błąd, zdał sobie z tego sprawę po fakcie. Nazbyt poufały ton, do tego nuta sympatii, zdradzająca ciepłe relacje jego i Poszukiwacza. A raczej sympatię, jaką zaklinacz czuł do następcy Jastrzębia, bowiem o Czarnym Cieniu trudno było mówić jako o kimś, kto nawiązuje i pielęgnuje przyjaźnie. - Czemu więc zawdzięczam przyjemność tej rozmowy? – Czerwony mag pozwolił, by w jego głosie zadźwięczała irytacja. Przyjemność na pewno nie szła w parze z rozmową o misji w Quinghenie. I z Poszukiwaczem. - Pozwól, że przedstawię ci nowe okoliczności. Potem sam ocenisz. – Gdy Nieuchwytny skinął niedbale, przyzwalające głową, Valentino pochylił się w jego stronę, szeptem przybliżając mu zaistniałe przeszkody, możliwe ich rozwiązania, a także wady i zalety każdego z nich. Takie, jakimi widział je on i Lucien, acz o udziale tego ostatniego rozsądnie przemilczał. - Interesujące – mruknął na to Nieuchwytny, z lekka wodząc palcem po brodzie. – Interesujące. Zamiast zapytać, co jest tak interesujące, Valentino uzbroił się w cierpliwość i milczał. - Ród Kha’san. Buntownicy. Nasza banda. I ten… jak mu … arystokrata wirgiński – Nieuchwytny naraz uśmiechnął się szeroko. Niezwykle radośnie jak na niego. Coś, co każdy inteligentny człowiek odebrałby jako jak najgorszy znak. – Daj Poszukiwaczowi wolną rękę. Cokolwiek zrobi, ma błogosławieństwo Bractwa. – Nieuchwytny odwrócił się powoli, zatrzymał w pół gestu. – I poślij Łowczynię do Wirgini. Teraz my zagramy na dwa fronty. ~*~
~*~ Może nie jestem wyłącznie możnym? Nie wiedzieć, czemu te słowa dźwięczały echem w głowie Poszukiwacza, tłukąc się tam niby schwytana w pułapkę, darmo szukająca ucieczki zwierzyna. Może te słowa miały go tylko podpuścić, zasiać ziarno zwątpienia? Może tylko on niepotrzebnie doszukiwał się w nich drugiego dna. Tak czy inaczej ten Arhin może i osiągnął swój cel, lecz zarazem ściągnął na siebie przekleństwo. Ściągnął na siebie uwagę Bractwa. Zdawał sobie sprawę z gry, jaka się toczy i stawki. Grał w nią od początku. Do tego przygotował go jego mentor i wzór, Jastrząb. Nieuchwytny dał mu wolną rękę, lecz nie uczynił tego z dobroci serca i wyrozumiałości. Nieuchwytny nie grzeszył nadmiarem zaufania. Nieuchwytny widział w nim rywala, o czym oni oboje wiedzieli. Przywódca nie wiedział tylko, że Czarny Cień nigdy nie chciał kierować Bractwem i nigdy nie obaliłby kogoś, kto wedle jego opinii, jest idealną osobą na tym stanowisku. Nie zmieniało to faktu, że czego nie zrobiłby Poszukiwacz, zrobiłby Nieuchwytny, a jeśli w Quinghenie coś pójdzie nie tak, przywódca umył od tego ręce. Cała wina spadnie na Luciena. Nie można się dziwić, że czekając na Arhina, krążył, od czasu do czasu rzucając spojrzeniem na gwiaździste niebo. Podobno noc to pora zabójców, złodziei i sprzedawczyków. Jeśli to prawda, to on nie należał do żadnej z tych kategorii, bo ta noc miała w sobie coś, co nawet jego napawało niepokojem. Gwiazdy oświetlały ciemne niebo, niezasłane chmurami i bladą poświatę półksiężyca. Tym razem na miejsce spotkania nie wybrał portu. Ostatnimi dniami było tam nazbyt tłoczno. Flota szykowała się do wypłynięcia, po tawernach i karczmach mówiło się o budowie nowych statków i obsadzeni ich. Dekret na powrót nakazywał werbunek marynarzy na cesarskie okręty wojenne. Ze swoich źródeł wiedział, że starania te wymierzone są w okoliczne, nazbyt rozpowszechnione załogi pirackie. Lecz przez te działania port stał się zbyt tłocznym miejscem. Co innego tutaj. Dzielnica magazynów, zastawiona skrzynkami, beczkami, załadowanymi wozami. Budynki pozamykane na kłódki. Tłoczono było tutaj od świtu do zmierzchu, lecz nocą mało kto tu zawitał. Może z wyjątkiem liczących na słabszy zamek złodziei, ale tymi Cień niezbyt się przejmował. Nie dał się też zaskoczyć. Odgłos kroków sprawił, że schował się w cieniu, znikając z pola widzenia. Oczy wlepił w alejkę, z której niósł się odgłos kroków. Czy to był Arhin? ~*~ On chyba wiedział. Mógł siedzieć obok, nieco tylko zmoczony słoną wodą, wyglądając na zahukanego i zagubionego, ale pewnie wiedział. Pewnie też nie oczekiwał odpowiedzi. Skulił ramiona, przez co jego wysoka, smukła sylwetka miała się zmniejszyć, zdawać bardziej niepozorna. Mowa ciała. Nie ma mnie. Czuł przemykające po sobie spojrzenie młodego oficera, ale i wówczas nie podniósł wzroku. Szalupa kołysała, wiosła miarowo pruły wodę, coraz bardziej zbliżając ich do wspaniałej fregaty. Teraz, z bliska, widać było wymalowaną na dziobie nazwę. Brzmiała ona „Rybitwa”. Spojrzenie tych ciemnych, zielonych oczu znów spoczęło na Nefryt. Ta jedna chwila, ten jeden moment, ale wystarczyło, by podjąć decyzję. Dotąd się wahał, próbując wybrać najlepszą metodę, sposób, coś, co pomoże. I nie wiedział. Lecz ta ukryta w dłoniach twarz, ten tak ludzki odruch, który przypominał mu o czymś, co czasem, z konieczności, z musu, odrzucał… Przysunął się bliżej, zrzucając swój płaszcz i jak wcześniej osłaniając ją samym sobą, tak teraz osłonił ją, okrywając szczelnie płaszczem i rzucając kilka gniewnych słów. Nie do niej. Do towarzyszącego im oficera. Sens jej uciekał, nie dziwota. Devril mówił po quingheńsku. Specjalnie czy też nie kalecząc mowę, z wyraźnym kerońskim zaśpiewem, acz nie pozostawiając wątpliwości. Znał mowę cesarstwa. Gniewne słowa musiały odnieść jakiś skutek, bo oficer poruszył się niespokojnie, zerkając na fregatę, potem na swoich pasażerów. Zachmurzył się.
Jeszcze kilka ruchów wiosłami i szalupa znalazła się przy fregacie. Z góry ponownie spuszczono im sznurową drabinkę, oficer wspiął się jako pierwszy, szybko i zwinnie. Znów rzuciło się w oczy, że nie jest to ktoś, komu bogata rodzina kupiła patent. To ktoś, kto zaczynał od zera, od czyszczenia pokładu i wspinania się po wantach. Devril znów puścił przodem Nefryt, po czym sam nieporadnie wlazł, a raczej wpełznął na górę. - Pójdz ze mną – oficer dotknął ramienia Nefryt, mówiąc we wspólnej mowie. Nie zaoferował tego samego arystokracie. Devrila poprowadzono w kierunku mostka kapitańskiego, najwyraźniej zamierzając wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji. Nefryt zaś oficer, Flynn Maren, poprowadził na dół, w stronę, gdzie znajdowały się oficerskie kajuty. Skromnie urządzone, warunki iście spartańskie. Nie było to zbyt wielu sprzętów, a zamiast łóżka rozwieszono hamak. - Możesz tu przebrać i osuszyć się… - szorstkie słowa, które zdradzały brak ogłady. Nic dziwnego. Większość swego życia Flynn spędził albo w porcie, albo na morzu. Nie umiał obchodzić się z paniami, toteż teraz, gdy zaszła taka konieczność, czuł się niezręcznie. Potrafił wzbudzić posłuch w krnąbrnej, bliskiej buntu załodze, potrafił sterować okrętem, znał sztukę nawigacji i bitwy morskiej, symbole i znaki stosowane w żegludze. Znał rozkaz i krótkie „aye, kapitanie”. Nie potrafił jednak uspokajać kobiet. Któż zresztą wymyślił, kobiety na okręcie?
[Bardzo często. A potem wychodzi, że z tych moich wyobrażeń nie wychodzi nic a nic, bo po przeczytaniu rodzi się zupełnie inny pomysł. Nie narzekam – lepiej, że jakiś pomysł jest, niż miałoby go nie być w ogóle i wtedy wychodzi niemrawy odpisie, który żal potem wysłać.] Co do kalendarium – ja sama siebie poganiam, bo czerwiec zapasem, a ja wszystko rozgrzebałam i nic nie skończyłam. Darrusowa już kolejną mapę kończy, a ja nad swoimi jeszcze grymaszę i wybrzydzam. Ale kalendarium już jest. Jeszcze tylko daty zmienić – jeśli pomysł z erami przejdzie. Po prawdzie, nie wiem, czy opłaca się czekać. Niby wypowiedziały się na tak 4 osoby, 5 milczy, ale z tych pięciu 2 są nieaktywne zupełnie. Więc teoretycznie pomysł z przeliczaniem na ery może jeszcze upaść, acz praktycznie wątpię. Co i widać w poprawkach – już je zrobiłam. Nie wątpię, że język doskonała zabawa, acz mi mogłoby zabraknąć cierpliwości. Poza tym, ja za szybko coś zarzucam, potem leży na dysku, odgrzebuję, znowu zarzucam. A jak w przypływie złego humoru uznam, że do niczego, to zaczynam robić od nowa. Jakość powyższego pozostawia sporo do życzenia. Jeśli masz ochotę – skacz gdzie chcesz, do którego momentu chcesz, wprowadzaj swoje postacie i kieruj kim chcesz. Krótki szkic postaci Flynna jest w pobocznych u mnie. Chyba u Szept. ]
[ Też lubię iść na żywioł i jestem otwarty na pomysły. Aktualnie sam nic nie mam w zanadrzu, więc Twoje zaczęcie byłoby po prostu lepszym rozwiązaniem :) ]
[Póki co zapoznałam się z opisem Shela, bo przyznam szczerze, że bardzo mnie ciekawi jak mógłby potoczyć się wątek z nekromantą ze względu na jej zdolności wskrzeszania i uleczania (które do nekromancji są bardzo zbliżone, ale jednak to nie to samo). Może coś takiego? Shel mógłby być świadkiem jak przywraca jakieś stworzonko do życia i się tym zainteresować. Nic lepszego niestety póki co mi do głowy nie przychodzi :C]
Niebo rodziło kolejne hektolitry piekielnego żaru, zalewając nimi głowy nieszczęśników zwieńczone wieńcem dławiącego, ceglanego pyłu. Kolejka wydawała się nie mieć końca, niczym pożerający własny ogon wąż oplatający Midgard, według wierzeń ludów północy, o których to Ramirez z wypiekami na twarzy czytał w młodości. Odchrząknął chrypę, czując jak piasek zgrzyta mu między zębami a ślina gęstnieje od pyłu, to też dyskretnie przechylił się na bok i splunął tak ażeby nikogo owym gestem nie urazić. Następnie powiódł wzrokiem po sznurze kolejki, której łeb powoli zbliżał się do paszczy wrót miasta. Możliwe, że udałoby mu się wejść za obręb muru jeszcze przed popołudniem, lecz owe plany zostały pokrzyżowane przez omdlałe dziecko, któremu po prostu musiał pomóc. Wieśniaczka, której malec stracił przytomność od przegrzania, była bliska histerii. Jak udało mu się dowiedzieć, oboje wędrowali wiele dni szukając azylu; byli uchodźcami. Ramirez jedyne co mógł zrobić to ocucić malca, oddać swój bukłak z wodą i jedzenie jakie miał przy sobie. Niestety, cały incydent wymagał od niego wyjścia z kolejki a mężczyźni między którymi dotychczas stał nie kwapili się do oddania miejsca, tak więc kroczył teraz wzdłuż sznura ludzi, myśląc jakby się doń wcisnąć. I natrafiła się okazja. Jakąś nieszczęśnicę okradziono, co w takich miejscach jest częstym zjawiskiem (dlatego Ramirez ukrył pod płaszczem torbę i nie przyodziewał kaptura, ażeby każdy mógł dostrzec jego poszarpaną przez bitwę twarz. Ten element chyba najskuteczniej odstraszał młodocianych złodziejaszków). - Wreszcie Cię znalazłem. - Przystanął przy niej, opierając się ciężko o swoją laskę, gdyż noga znowu zaczęła mu dokuczać. - Niestety, nie mieli wody tylko błoto, które próbowali mi wepchnąć za trzykrotną cenę. Przeniósł wzrok na zdezorientowanego strażnika, który coraz bardziej zaczął być podejrzliwy. - Wędrujemy razem, szanowny Panie władzo. Ile należy się za dwie głowy? - Oparł lagę o szerokie ramię i wygrzebał z torby brzęczący monetami mieszek. A tych miał trochę, ponieważ rzadko kiedy wstępował do wiosek czy miast, żyjąc z tego co natura mu daje.
[W takim razie z innej strony. (Myślenie idzie mi dzisiaj ciężko, więc z góry przepraszam za chaotyczność i w ogóle). Można uznać, że Shel ma jakieś zobowiązania wobec kogoś/poszukuje czegoś istotnego (tutaj niestety już musiałabym zdać się na Ciebie, gdyż nie mam pomysłu czego mógłby poszukiwać), jednak cel jest trudny do osiągnięcia bez pomocy kogoś, kto może dowiedzieć się wiele o mieście od samego miasta. Uznał jednak, że to bajki i dopiero kiedy zobaczy Korę jak ta korzysta ze swojej mocy zacznie poważnie zastanawiać się nad tymi plotkami, bo dziewczyna będzie pasowała do opisu wyżej wspomnianej osoby, która mogłaby mu pomóc. Dopiero jak to napisałam to widzę, jak bardzo to zakręcone i typowe ;_; Jeżeli nie będzie pasować, to postaram się wymyślić coś lepszego jak już będę miała świeższy mózg :)]
[Co do wiedźmaka to ok. Gorzej z Rivarnem. Po pierwsze: nie tak łatwo odnaleźć Hellireitrów. Oni żyją głęboko pod ziemią i są jak cienie, zabijając przy tym każdego intruza, który wejdzie na ich teren. Z Rivarnem jest też tak, że on został schwytany w niewole i właśnie go wiozą do jakiegoś większego miasta żeby sprzedać jakiemuś magowi, co to lubi takich kroić na części pierwsze. ]
[Wiem, że nie odpisałam ci jeszcze, pamiętam, przepraszam. Postaram się odpisać jak najszybciej. Poza tym, jesteś niedobra. Przez ciebie na serio kusi mnie ujednolicenie wizji dziedzin magii. Tylko kupa z tym roboty i nie wiem, czy da się dojść do porozumienia ze wszystkimi. Moja wizja i Darrusowej jest nieco rozbieżna, ale może się da dogadać i jakoś pogodzić, z Iskrą jest znacznie bardziej rozbieżna, więc nieco trudniej, przynajmniej tak wynika z wątków, jakie z nimi prowadziłam. Wszystko przez ciebie, bo dotąd miałam to za raczej robotę głupiego i nie do wykonania. A teraz rzuciłaś pomysł, najpierw pomyślałam, że nie da rady, potem pomyślałam, że w sumie coś da się z tego zrobić. Jesteś niedobra i tyle :P]
[Dziękuję i również witam. Sama jeszcze nie wiem, jak dogadam się z Ryhesą, bo, szczerze mówiąc, pierwszy raz stworzyłam aż tak nieśmiałą i zamkniętą w sobie postać, w dodatku na tak wysokim stanowisku. Zobaczymy, jak to wyjdzie. Myślę, że na razie bezpieczniej będzie ograniczyć się do duetu Shel - Ryhesa. Blog jest naprawdę dopracowany i pewnie zajmie mi trochę czasu zapoznanie się ze wszystkimi zakładkami, tak samo jako z wczuciem się i dopasowaniem do atmosfery.]
Gnane strachem i chęcią otrząśnięcia się z monotonii, grożącej podczas każdej dłuższej podróży, wierzchowce poszły w galop. Wystrzeliły niczym dwie wyrzucone przez cięciwę strzały, wzbijając kopytami chmurę piachu. Za plecami jeźdźców rozległ się donośny łomot, zwiastujący rychłe nadejście wirgińskiej szarży. Dosiadana przez Meryna klacz zaczęła zrównywać się z gniadym. Ogier był krzepki i narwany, ale, niosąc dwie osoby na grzbiecie, szybko opadał z sił. Szatyn rzucił krótkie spojrzenie przez ramię. Pięćdziesiąt, góra sześćdziesiąt kroków przewagi, nie więcej. Marnie, oj, marnie... Pozostała ostatnia deska ratunku, której nie chwytałby się gdyby nie okoliczności. Zbrojni nie minęli jeszcze bramy. Mężczyzna sięgnął do sakwy i wyłuskał z niej odlaną ze srebra figurkę w kształcie ptaka. Powietrze przeciął krótki, wysoki, czysty gwizd. Gniady zarzucił łbem, srokata położyła po sobie uszy. Ścigający ich złowróżbny stukot kopyt urwał się jak urzezany nożem. W jego miejscu rozległy się nerwowe krzyki godne zapalczywego mówcy w stanie upojenia. Dowódca patrolu darł się jak stare gacie. W ramach aż nazbyt rychłego odzewu odpysknęło mu kilka już nie tak pewnych siebie, ale znacznie bardziej zjadliwych strażników. Zatliła się typowa sprzeczka z gatunku „To nie byłem ja”. Tymczasem wierzchowce mknęły w dal, by po kilku minutach zapaść w młody, gęsty las, miejscami otulający Jezioro Onns. * Konie wparły się kopytami w mech, wytracając szaleńczy pęd. Ich chrapy rozszerzały się przy każdym wdechu. Lśniące od potu boki unosiły się rytmicznie, łapczywie zasysając leśne, przepojone zapachem żywicy i zbutwiałego drewna powietrze. Niewielka kępa drzew, klinem wdzierająca się między winnice i sady owocowe, musiała wystarczyć za kryjówkę, przynajmniej natenczas. Meryn wprawnie zeskoczył z gniadego jeszcze nim ten stanął w miejscu. Wydłużonym krokiem dopadł do siodła srokatej, w którym chwiał się Aed. Zmarszczka gniewu przeorała jego czoło, ściągając ku sobie brwi. Szermierz pomógł mieszańcowi zsunąć się na ziemię, chociaż bardziej przypominało to próbę zwleczenia go z konia, jaką niedawno podjął jeden z Wirgińczyków. Jeżeli chuchro liczył na odpoczynek w pachnącym runie, srodze się zawiódł. Uczuł zaciskającą się na swojej koszuli pięść Meryna, który bez słowa wyjaśnienia zawlókł go do najbliższego większego drzewa, nie oglądając się nawet, czy mieszaniec nie potyka się o liczne sterczące z ziemi korzenie. Las zakołysał się, gdy Aed z rozmachem łupnął o pochyły pień brzozy. Spiczaste, czułe uszy mieszańca złowiły cichy odgłos dobywanego z pochwy ostrza. Meryn mu nie groził, ale knykcie owiniętych wokół rękojeści noża palców wgniatały się w jego obojczyk.
- Zabiłeś go? – wycedził przez zaciśnięte zęby, bez skrępowania patrząc w ciemne oczy Aeda, szukając w nich choćby nikłego cienia kłamstwa. Zamiast niego dostrzegł jedynie wyraz niezrozumienia. – Zabiłeś strażnika? - Nóż w krtani – beznamiętnie odparł mieszaniec, nadal nie mogąc nic z tego wyrozumieć. - Większych szans nie miał. Meryn opuścił ręce, by wolną dłonią zaczesać do tyłu włosy, który wylazły z warkocza. Uczucie zupełnej bezradności wobec cudzej głupoty wypełzło mu na twarz. - Spalone. Połowa dojść spalonych. Karczmarz. – Mężczyzna zaczął wyliczać na palcach. – Strażnik. Ten zagajnik, w którym bierze początek niewidoczna z traktu ścieżka, którą można obejść jezioro z obu stron. Meryn ponownie schwycił mieszańca za kołnierz, w przypływie bezsilnej złości chcąc zapewnić sobie posłuch w najbardziej prymitywny sposób. - Masz pojęcie, ile brakowało, byśmy siedzieli teraz w zatęchłej piwnicy? Kto by ci założył tę cholerną iluzję na bramę, gdyby ubzdurało ci się zabić innego halabardnika, co?! Chuchro zaczął pojmować, co naprawdę zaszło, ale miast odpowiedzieć, odchylił głowę do tyłu i oparł ją o brzozowy pień, z którego złuszczały się długie, białe płaty. Ciemne plamy, póki co niepozorne, igrały mu przed oczyma, zwodząc wzrok i rozpraszając uwagę. Przesiąknięty posoką rękaw oblepiał sparaliżowane rwącym bólem ramię. Krew schła, a jej zapach odciągał stada drobnych muszek od pakowania się do oczu. Piekły zdarte w czasie upadku plecy. Nic tylko siąść, skulić się i zażądać od całego świata, żeby poszedł precz i zajął się kimś innym. A ten gagatek pruje mordę.
[Powtórz to o grafomanii, a się do Ciebie przejdę, niedobra Ty. :P Nie wolno tak mówić! Analiza psychologiczna... Nie pamiętam zbyt dobrze i nie zapisywałam, ale wyszło, że Nef trochę lubi chuchro chociaż wie, że powinna lubić pana przystojnego, bo tak. Się dopytam Zorany, nie chcę przekręcić. Cóż, zmęczone byłyśmy, różne rzeczy się gada w późną noc, zwłaszcza jak ma się spore szanse na zostanie singlem do końca życia, jak ja na przykład. xD Co do ilości postaci... Wiesz, też możesz kogoś wprowadzić. Żaden z naszych bohaterów z pewnością nie obraziłby się, gdyby ktoś ich „przypadkiem” uratował. :D Chociaż i tak mają odrobinę za dużo szczęścia... Tak, chętnie bym się nad nimi poznęcała. Ale to może innym razem. xD]
Uniósł głowę, obserwując zbliżającą się sylwetkę. Z początku nie był pewien, kto nadchodzi. Wiedział tylko, że cienie kryją go wystarczająco dobrze, by nadchodzący, kimkolwiek był, spostrzegł go dopiero wtedy, gdy podejdzie znacznie bliżej. Gdy on sam będzie pewien, kim jest. To był Arhin. Cień wyraźnie dostrzegł malujący się na twarzy arystokraty uśmiech. Uśmiech i napięcie, które starał się ukryć pod dumną i pewną siebie postawą. Wiedział, że to miejsce nie przypadnie Wirgińczykowi do smaku. Właśnie dlatego je wybrał. I zaraz tego pożałował. Dostrzegł ruch. Szybki. W ciemnościach kryły się różne stwory, lecz czasem największym potworem jest człowiek. W ciemności, nawykłe do niebezpieczeństw oko dostrzegło coś, co umknęło Arhinowi. Nagły ruch, poruszenie, błysk ostrza. - Nóż! – krzyknął nim pomyślał, ostrzegając jednocześnie arystokratę o nadchodzącym niebezpieczeństwie i napastnika o tym, że nie są sami. Pomny na misję, jaką zamierzał przyjąć, Cień ruszył do przodu, jednocześnie dobywając dwóch krótkich ostrzy. ~*~ Dało się dostrzec, że na fregacie panują zupełnie inne zasady niż na „Vinnie”. Tam decyzje podejmowała załoga i myliłby się ktoś twierdząc, że kapitan był panem i bogiem na okręcie. Quingheńska flota stawiała dowódcę ponad wszystko, jego słowo było prawem i wyrokiem. Stojący przed Nefryt drugi oficer znacznie bardziej przypominał kapitana niż obdarty, cuchnący grogiem i rumem Garret. Szczupłą sylwetkę, chudą i niską okrywał mundur. Zniszczony od słonej wody, spłowiały od słońca, miejscami łatany, nie wskazywał na zbyt dużą zamożność mężczyzny, niemniej ten nosił go z wyraźną dumą. Młodą, ogorzałą twarz szpeciła pojedyncza blizna, ciągnąca się ukośnie tuż przy lewym oku, niewiele brakowało, a ze starcia młody człowiek wyszedłby oślepionym. Ogorzała twarz nie zdołała ukryć rumieńca zażenowania, gdy młody mężczyzna zdał sobie sprawę z własnego niedopatrzenia. Nie miała innych ubrań. - Spróbuję coś… - chrząknął, czując, że rumieniec jeszcze się poszerza. Takie sytuacje zawsze dobitnie uświadamiały go, jak bardzo brakuje mu obycia. Był marynarzem, człowiekiem morza. Robił swoje. Po prostu. – Jeśli pani … ma życzenie… - bąknął, jąkając się nieco, co nie pasowało do tych ciemnych, stanowczych oczu – strój… od … mata. Chłopca okrętowego. Zdaje się, że jest podobnego wzrostu. Arystokrata nie zaproponowałby damie takiego rozwiązania. Flynn nie był arystokratą. - Czemu twój miecz jest taki cienki? Jednym zdaniem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, Nefryt rozładowała narastające napięcie. Flynn zerknął na nią kątem oka, potem na noszoną przy boku broń. - To kordelas – poprawił. – Bliżej mu do szabli niż miecza. Ma krótsze ostrze, co pozwala swobodnie nosić go przy boku i posługować się nim w walce na pokładzie okrętu. Abordaż… walka na pokładzie, różni się od tej na lądzie. Kordelas jest praktyczniejszy, nie utrudnia tak ruchów przy przeskakiwaniu na wrogi okręt, trudniej też o zaplątanie go w liny. Nieco gorzej się nim bronić, ale walka na pokładzie to głównie atak, nie obrona. Tu nie ma gdzie uciec, można tylko pokonać wroga. Są tylko dwa szczepione okręty, a jeśli jeden idzie na dno, wtedy stracone. Piraci nie biorą jeńców. Giniesz albo wstępujesz do ich załogi… - Flynn urwał ponownie. Nawet ktoś tak nieobeznany z dworskim życiem jak on zdawał sobie sprawę, że abordaże, ataki, broń biała to nie do końca temat dla wrażliwego kobiecego ucha. Przynajmniej w Quinghenie. Słyszał, że w Keronii kobiece prawa wygladają inaczej, lecz nigdy się w to nie wgłębiał. Gdyby chodziło o kerońską flotę, pewnie śledziłby każde doniesienia, doszukując się nowości, lepszej taktyki, porównując ją z własną wiedzą i obserwacjami. - Flynn Maren, drugi oficer „Rybitwy” – uznał za stosowne przedstawić się.
[Teraz to ja się czaiłam z odpisem, można uznać, że jesteśmy kwita :D ]
[Kochana, tydzień pisałam, a dzień później szlag trafił klawiaturę :D Piszę z biblioteki, bo komputer twierdzi, że bez pełnego kompletu nie ruszy. Głupek. Co mam napisać w powiązaniach? :) Bądź co bądź, już się znamy... Z wątkami też trudno jest mi wystartować. Fakt, SZUKAM pewnego człowieka, starego znajomego, który też wsiąknął gdzieś po podbiciu naszego zameczku - standardowo, taki szpieg-siepacz, inteligenty i przystojny :P, wkopał się w jakieś... yhm, tylko nie wiem jakie. I co ja mam z nim zrobić? Zawsze dostaję czarną robotę. Ale teraz mam aktywnych pobocznych.]
Meryn postąpił dwa kroki do tyłu – jeden był skutkiem inicjatywy Nefryt, drugi jego przezorności. Wzruszając ramionami, uniósł ręce w obronnym geście, ale szybko zorientował się, że jego lewa dłoń wciąż zaciska się na podręcznym nożu. Pospiesznie schował ostrze za plecy, zupełnie jakby to miało coś zmienić. Dobył go, by jak najszybciej uwolnić mieszańca ze strzępów jego koszuli i zająć się należycie tą paskudną raną, ale po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że przecież nie mieli na to czasu. Musiał przyznać kobiecie słuszność, logika nie pozostawiała mu innego wyboru. Dyplomata był z niego świeży, dopiero uczył się, jak powstrzymać się od zdzielenia kogoś przez łeb, kiedy ma się na to przemożną ochotę, ale tym razem przeholował. Krztyna wyobraźni wystarczyła, by obalić wszystkie jego zarzuty, co do jednego. Aed spojrzał na Nefryt jak na wybawczynię, ale zaraz zdecydował, że musi dorzucić swoje trzy grosze. - O, przepraszam, ja się z nikim nie kłócę... Zabrzmiało to tak cicho i smętnie, że dał sobie spokój nim zapracował na – słuszny, swoją drogą - ochrzan. „Jak z główką kapusty”? Ejże, czy on dobrze usłyszał? A co ma piernik do wiatraka? W tym stanie kiepsko szło mu interpretowanie jakichkolwiek porównań, nawet jeśli szło o zwykłą kapuchę. Postanowił przypatrzeć się temu kiedy indziej. Jako sygnał ostrzegawczy przyszło mu z pomocą spostrzeżenie, że prawie się nowym określeniem nie przejął. Odbiegało to od normy na tyle, że do uznania swoich myśli za niepoczytalne było już bardzo blisko. Na szczęście miał za kompana Meryna. No bo co to za przyjaciel czy nawet dobry znajomy, który nie jest wredny? - Główka kapusty? – Długowłosy pokiwał głową. – To brzmi całkiem uroczo. Kłopotliwy trubadur herbu Kapusta obrzucił go morderczym spojrzeniem. - Nienawidzę cię... Osunął się po lekko pochyłym pniu, sadzając obtłuczony tyłek w puszystym mchu. Bycie poszkodowanym ma swoje zalety – przynajmniej nie jest się zdanym wyłącznie na siebie. Zagryzł zęby. Nie, drzeć się nie będzie. Odwrócił wzrok od plamy krwi na koszuli. Jeszcze brakowało, żeby zaczął mimowolnie odsuwać ramię od dłoni Nefryt. A przecież jej ufał. Poza tym z pewnością znała się na opatrywaniu ran. Do tego nie trzeba być uczonym medykiem – wystarczy lubić niebezpieczeństwo. No i powiedziała „proszę”. „Proszę, usiądź.” Nie „siadaj”, tylko „Proszę, usiądź”... Syknął, gdy nasączona alkoholem szmatka dotknęła rany. Początkowo nie poczuł większej różnicy, ale chwilę potem doznał wrażenia, jakby go przypiekali żywym ogniem. Oparł głowę o pień, zacisnął powieki. To potrwa przecież tylko chwilę... Grymas bólu wykrzywiał mu twarz, orząc nos i czoło dziesiątkami drobnych, ale głębokich zmarszczek. Mieszaniec przestał panować nad krótkim, urywanym oddechem. To tylko jedna... cholerna... chwila... Meryn przyklęknął obok nich, na tyle daleko, by nie utrudniać kobiecie pracy. Obdarzył skórzaną saszetkę podejrzliwym spojrzeniem. Cóż, trudno - to nie jego rwało z bólu, nie on będzie decydował. Aed odsunął od siebie woreczek, łagodnie odpychając dłoń Nefryt. - Bywało gorzej, dam sobie radę... – odparł spokojnie, znacznie spokojniej niż pozwalała to przypuszczać jego aparycja sprzed kilku chwil. Dochodził do siebie. - Po mojemu przydałoby się szycie... – wtrącił się Meryn. - Ale do szycia potrzeba warunków, a nam się spieszy. Dokąd teraz? Wodą czy lądem, musimy się stąd jak najszybciej ulotnić. O Etir mogli zapomnieć, to jasne. W którą stronę by się nie obrócić, wszędzie daleko. Przeprawa przez jezioro? Mogliby spróbować dostać się do rzeki... Ale co z wierzchowcami? W takim razie ucieczka konno? Musieliby być nie lada zuchwalcami, by pojawić się teraz na trakcie.
[Niedługo spotkam się z Zoraną, to się wszystkiego wywiem. :D Musimy wreszcie ogarnąć ten Zakon nieszczęsny, bo ile można... Patafianów rzeczywiście lepiej unikać, ale chyba muszę przestać nosić męskie koszulki, to może odstraszać nawet niezłych kandydatów. xD Pewnie, że nie wątek. No i wiadomo, trochę krwi nie zaszkodzi... *monotematyczna sadystka*]
Shel pomylił się. Srodze. Tego człowieka, kimkolwiek był, nie należało lekceważyć. Tego człowieka, chociaż można było go wziąć za ulicznika, nie można było zignorować. Jego obecność wszak wykryto dopiero w chwili, gdy rzucił się na Shela i gdyby nie okrzyk Luciena, kto wie, jak by się skończyła cała przygoda. Obcy pojawił się jakby znikąd, jakby magicznie. Sztylet został podbity w górę. Walki z całą pewnością nie można było nazwać uczciwą. Nie było w niej miejsca na rycerskość ani honor. Rzucało się w oczy, że Cień unika zdecydowanych ciosów. Chciał napastnika pojmać żywcem, ten zaś, gdy uświadomił sobie, że nie dotrze do arystokraty, robił wszystko, by żywcem go nie pojmano. Sekret tych, którzy go posłali, miał trafić razem z nim do ziemi. Walka przedłużała się. I chociaż w takim miejscu jak to patrole nie przechodziły, to jednak zgrzyt stali mógł ściągnąć tu niepowołane oczy. Czas działał na ich niekorzyść. ~*~ Rumieniec Flynna wynikał z jego własnej świadomości. Był tylko synem bosmana na kupieckiej łajbie i prowadzącej tawernę kobiety. Słowem, nikim ważnym, bez pochodzenia. Ktoś taki, by dosłużyć się rangi oficera, do tego oficera królewskiej fregaty, w życiu musiał zebrać więcej batów niż wymuskane paniczyki, mogące liczyć na protekcję znacznych osób w państwie i mający pochodzenie, które otwierało przed nimi niemal wszystkie drzwi. On miał tylko swoje marzenia, plany i wiedzę. Niestety, ta ostatnia ograniczała się do morza i okrętu. Nie potrafił brylować w towarzystwie, zabawiać dam anegdotkami z morskiego życia. Jeśli mówił, jąkał się, niepewien. Jeśli mówił, mówił szczerze, tak, jak rozmawiałby z okrętowym majtkiem czy innym oficerem. Nie pomijał faktów. Nie pomijał szokujących szczegółów, które ktoś inny zataiłby na salonach. Jego mundur nosił ślady cerowania, spodnie były przykrótkie, koszula szara, nie zaś biała, kolory mankietów miał wyblakłe od słońca, prania i słonej wody. I zdawał sobie z tego sprawę. Tak samo jak z faktu, że jego rumieniec świadczy o młodym wieku, nieobyciu. Największa obelga, grubiańska uwaga załogi, nie wywołałaby w nim nic, żadnego oburzenia. Nie zmieszałaby go tak jak spojrzenie tej wyłowionej z przemytniczego statku panny. - Ty widziałeś takie walki, prawda? Mówisz o praktyce. - Służę na fregacie – uśmiechnął się. – Okręcie wojennym. Starcia z piratami są o wiele poważniejsze niż zatrzymanie grupki przemytników. – Zabrzmiało to nieco protekcjonalnie, co wcale nie było jego celem. Kolejny dowód na to, jak czasem brakowało mu słów i odpowiednich zachowań. – Nie życzę ci, Lano, byś musiała kiedykolwiek coś takiego oglądać. Ani w tej chwili przypuszczał, że dla tej kobiety wszelkie niewygody, walki i starcia to chleb powszedni. Na co dzień żyje w namiocie, wśród koron drzew, większość dnia spędza w siodle, nierzadko w jakiś krzakach i mieczem w dłoni. Nie przypuszczał, że miast wygód i nagrzanej przez służbę wody ma zimny, krystaliczny strumień, a za jadło pieczone w ogniu mięsiwa. Skąd miałby wiedzieć? Walki na lądzie nie były jego życiem, jeśli nawet słyszał coś o bandach zbójców w Keronii, nie brał nawet pod uwagę faktu, że oto jednego z nich, do tego samą hersztównę, ma przed sobą. Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć. – Flynn? Co chcecie z nami zrobić?
- O tym zdecyduje kapitan – oficer wyprostował się jak struna na samo wspomnienie kapitańskiej godności. Wątpił, by kiedykolwiek udało mu się zasłużyć na taki tytuł i własny okręt. Co najwyżej powierzą jego opiece jakiś wzięty na pryz okręt. Już łatwiej byłoby mu wyrzec się prawa i narodowości, przystając do Bractwa Wybrzeża. Taka myśl nie raz powstała w głowie młodego człowieka, zwłaszcza w chwilach niepowodzeń i trosk, gdy nie widział ani drogi, ani przyszłości przed sobą. - Do portów quingheny można wpłynąć tylko mając zezwolenie. Wy go nie mieliście. Piractwo karane jest prawnie śmiercią. Niektórzy mężowie prawa nie widzą różnicy między piractwem a przemytem. – Brzmiała niepewnie, nawet ktoś tak nieobeznany jak on czuł, że powinien dodać jej odwagi. Słyszał taki ton u młodzików, którzy pierwszy raz widzieli bitwę morską. Lecz jeśli miał odpowiedzieć szczerze, prawdę, nie znajdował słów pocieszenia. – Twój towarzysz Lano ma złożyć wyjaśnienia przed kapitanem. Poczekaj spokojnie, wkrótce wszystko się wyjaśni. – Nie wiedział, czy jest to jakieś pocieszenie, w każdym razie była to próba pocieszenia z jego strony. Czy skuteczna? Nie jemu to oceniać. - Muszę wracać do obowiązków. Wybacz – Nie wystawiono straży pod jej kajutą, nie próbowano jej pilnować. Mentalność Quingheńczyków przypominała ludność Wirgini. Zatrzymany była przecież kobietą. Poza tym, dokąd miała uciec? Rzuci się w morze, by w jego odmętach zginąć? Kiepska, nieprzyjemna śmierć. Zgrzytnęły drzwi za oficerem, oznajmiając jego wyjście. Nefryt została sama ze swoimi myślami i niepokojami. Cała misja zawisła na znaku zapytania, podobnie jak ich bezpieczeństwo. Jaki los ją czekał? I co z Devrilem?
Cień chyba zrozumiał, co się stało. W końcu, był Cieniem. Później miał zrozumieć, że było to działanie magii, magii, która nie należała do niego, ani tym bardziej do jego przeciwnika. Ktoś ich obserwował… albo był to Arhin. Teraz nie był ku temu czas. Skoczył w stronę przeciwnika, jednym sprawnym ruchem pozbawiając go broni. Szczęknęła upuszczona stal, krótkie ostrze Luciena błysnęło jeszcze raz. Tym razem poczuł opór, gdy miecz zagłębił się w ciele. Niegroźna dla życia rana, zapewniająca za to brak oporu ze strony napastnika. Oczy tamtego rozszerzyły się, gdy osłabiony osunął się na kolana. Dyszał ciężko, trzymając rękę na zranionej piersi. Przez palce przeciekała ciemna ciecz, której barwy nie dało się określić w ciemności, lecz która i tak zdawała się pewną. Krew. Lucien doskoczył do napastnika i przyłożył mu pięścią, ostatecznie pozbawiając go przytomności. - Musimy go stąd zabrać. Porozmawiać - mruknął, ocierając czoło, jego oczy błysnęły niebezpiecznie, chociaż twarz pozostała opanowana. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. ~*~ Na pokładzie wrzała praca. Niski, rudawy i piegowaty chłopczyna klęczał w podartych, szarych portkach na deskach. Koszuli nie nosił, jedynie biała chustkę w czerwone grochy zawiązaną miał na głowie do ochrony przed słońcem. Musiał być młodszy nawet niż Lunn. Z zapamiętaniem szorował deski pokładu. Trzeba go było wymyć, potem nawoskować na błysk, inaczej stary chodził wściekły. A tu słońce grzało niemiłosiernie, pot lał się po plecach strugami, a żołądek gwałtownym burczeniem dawał znać o swych potrzebach. Lecz pierwszy był okręt. Dom. Jeśli zacznie przeciekać, wszyscy pójdą na dno. Dlatego tak surowe kary panowały wśród załogi, szczególnie za zapruszenie ognia. Ogień była to siła, która siała postrach nawet w najdzielniejszych sercach. Z płonącej łajby nie było gdzie uciec, wokół tylko woda. A niech się jeszcze dostanie do baryłek z prochem. Jedno bum i nie ma już nic. Żaglomistrz siedział w cieniu masztów, na śródokręciu. Igła śmigała sprawnie, gdy łatał poszarpane wiatrem żagle. Mocno sfatygowane płótno wciąż było przydatne. Żagle i maszty, oprócz burt, były jedną z najważniejszych rzeczy na okręcie. Flynn stał przy sterze. Mocne, szorstkie dłonie z odciskami opierał na drewnianym kole z dziwną nutą delikatności. Pozwalał, by wiatr rozwiewał niedbale związane włosy i rozchełstaną koszulę. Cicho nucił pod nosem, poddając się pieśni morza i fali, uderzającej o burtę „Rybitwy”. …Po pracy jednak gdzieś w kubryku brzmiała pieśń I choć nie znałem słów, czułem się wśród nich jak swój Bo te pieśni koiły dłoni ból. Mogły dolecieć ją urywane słowa, zagłuszane czasem okrzykiem bosmana, powtarzanym poleceniem pierwszego oficera. Morze było spokojne, niebo czyste, bez chmurki. „Rybitwa” pruła fale ze średnią prędkością, osiem węzłów, zostawiając za sobą biały ślad, który w żeglarskim nazewnictwie nazywano kilwaterem. Devrila stał przy prawej burcie w towarzystwie chudego mężczyzny o orlich rysach twarzy, opalonej jak wszyscy marynarze cerze. We włosach widoczne były już pasma siwizny, pierwszą młodość miał już za sobą. Mundur i postawa nie pozostawiały wątpliwości. Mieli przed sobą kapitana. Kilku marynarzy, tych bardziej przesądnych, rzuciło Nefryt dziwne spojrzenie. Kobieta na pokładzie przynosi pecha i nie jest to żadna tajemnica. Nic dziwnego, że statek przemytniczy poszedł na dno, nic dziwnego, że wpadli na „Rybitwę”. Nikt rozsądny nie berze bab na deski pokładu. Tereaz pech przeszedł na nich. Na widok Nefryt Devril śpiesznie odsunął się od kapitana, ruszając w jej stronę. Oficer wciąż ich obserwował, nawet gdy stanęli koło siebie. To nie był dobry moment na szczerą rozmowę.
- Nie potrafię szyć. – Meryn, dosłyszawszy cień wyrzutów sumienia, poczuł się nieco niezręcznie. Nie oczekiwał od kobiety fachowej opieki medycznej. Ostrzegał jedynie, że uzdrowiciel może im się w najbliższym czasie przydać. Nigdy nic nie wiadomo, a już teraz mogli stwierdzić, że nie mieli do czynienia z byle draśnięciem. - Ja również nie. A najlepszy medyk, jakiego znam, jest, jak na nasze możliwości, na drugim krańcu świata. – Alaryka nigdy nie było w pobliżu, gdy życiu kogokolwiek nie zagrażało niebezpieczeństwo, przynajmniej w merynowym odczuciu. - Jeśli skierujemy się na północ, możemy zatrzymać się w Bukowej Osadzie. Dzieli nas od niej godzina marszu przez las. Mam tam niewykorzystaną przysługę. Mieszkańcy ukryją nas, dopóki nie ustanie pościg. Wirgińczycy będą szukali nas na trakcie. W pierwszej kolejności na wschodzie, bo gdybym była sama, właśnie tam bym uciekała. Nie odważą się zapuścić do lasu. Nie, póki nie będą wiedzieli, czy wyjdą z niego przed zmrokiem. Obydwaj słuchali w milczeniu. Mieszaniec szacował, czy da radę tam dojść, Meryn natomiast, wykazując skłonności ku bardziej realistycznemu myśleniu – czy zdoła go tam dowlec. – Zapewne mamy pecha i żaden z was nie jest magiem...? Meryn pokręcił głową. Na dodatek na rychłą pomoc żadnego maga nie mogli teraz liczyć, o ile im się nie poszczęści. Krzyżując ręce na piersi, ruchem głowy wskazał na Aeda. - Ten tutaj bywa wrażliwy na magię. Ale poza tym – kiepsko. - Przy okazji... Jestem Nefryt. Mężczyzna skinął na znak potwierdzenia. Nie do końca udało mu się ukryć, że właśnie usłyszał coś tak dlań oczywistego jak to, że po dniu nadchodzi noc i na odwrót. W duchu stwierdził, że dość tego krętactwa i zgrywania głupka. - Wiem. O paru innych imionach wiem także. Niemniej jednak, miło mi. Meryn Oxestierne. – Szatyn wyciągnął dłoń do pani herszt. - Możesz mówić mu „Marianno” – wtrącił się mieszaniec, rad, że rychło zdołał odgryźć się za główkę kapusty. Szermierz przyklęknął obok niego i zarzucił sobie na szyję jego zdrową rękę. - Nie mądrz się tak, bo cię tu zostawię. Bez większych śladów wysiłku podniósł go z ziemi. Aedowi przed oczyma stanęło bezgwiezdne niebo w czasie nowiu. Śmiejąc się w duchu z samego siebie i z własnej słabości, pozwolił doprowadzić się do gniadego i wsparł się na nim, ramieniem opasując jego grzbiet. Wierzchowiec łypnął na niego ciekawsko i już wykonał ruch wskazujący na to, że chce pozbawić go ucha. Widząc karcące spojrzenie i nienaturalność zachowania mieszańca, dał sobie jednak na wstrzymanie.
- Nefryt, dziękuję... – zagaił Aed, bawiąc się jakimś rzemykiem mocującym juki. Ruchem głowy wskazał na obwiązane ramię, choć nie chodziło mu wyłącznie o opatrunek. - ... i przepraszam. Za to, że cię w to wciągnąłem. I za to, że mam niewyparzoną gębę. Nie powinienem był, nie chciałem cię urazić. Nie po tym, jak mi zaufałaś. Na twoim miejscu nie byłbym taki pewny moich intencji. - Ode mnie również należą ci się przeprosiny – dorzucił Meryn, korzystając z tego, że temat został poruszony. – Wiesz, za co. Aed zapewne spojrzałby na niego krzywo, obdarzając go podejrzliwym spojrzeniem, gdyby nagle nie wbił wzroku w gęstwinę. Młody las nie zdradzał żadnego niepokojącego poruszenia. Mimo to palce mieszańca zbielały, zaciskając się na łęku siodła. - Róg – ostrzegł krótko. - Jesteś pewien? – Do uszu Meryna nie dotarł żaden ostrzegający dźwięk. - Ktoś zadął w róg. Daleko – dorzucił Aed, chcąc przydać sobie wiarygodności. W końcu nie wytrzymał. Nie mieli czasu. – Do ciężkiej cholery, chociaż raz mi zaufaj! – Zyskał milczące przyzwolenie. Gdyby Meryn mu nie ufał, nie byłoby go tutaj. Słowa były zbędne. – Chyba jednak mają więcej oleju w głowie i rozegnali swoich na cztery wiatry. Musieli wpaść na nasz trop, inaczej nie robiliby tego rabanu, który mógłby obudzić nieboszczyka. Może się wymkniemy. Pomóż mi wejść na konia, sam sobie nie poradzę. Meryn zerknął na niego sceptycznie. Nefryt nie bez kozery użyła słowa „marsz”, oceniając odległość do celu ich podróży. Aed nie tylko nie wyglądał na takiego, który samodzielnie wierzchowca nie dosiądzie, ale i na takiego, który długo nie utrzyma się w siodle. - Do cna ci rozum odjęło? Chcesz jechać konno przez las? Chyba po to, żeby dyndać na jakiejś gałęzi aż Wirgińce cię znajdą. – Zagajnik był młody i niezbyt gęsty, ale przejażdżka nie była dobrym pomysłem. - Klacz jest dla ciebie. – Meryn podał Nefryt wodze srokatej. Konisko obdarzyło panią herszt flegmatycznym spojrzeniem, ale po długim, bardzo długim namyśle przyjaźnie trąciło ją chrapami. Po chwili okazało się, że klaczka szuka czegoś do jedzenia. – Najważniejsze – ciągnął mężczyzna – żeby nie dorwali ciebie. My się jeszcze wywiniemy. - Nie byłbym tego taki pewny... – wtrącił się Aed cichym, mrukliwym tonem. – Weź mój miecz – zwrócił się do herszt. – Zrobisz z niego większy użytek niż ja. Poza tym broń zawsze może się gdzieś zawieruszyć, gdy przyjdzie co do czego. Czuł się jakby przed chwilą wyszedł z Kansas. Czuł cień tej żałosnej bezsilności, która wówczas nie pozwalała mu się pozbierać i nad którą nie odniósł jeszcze pełnego zwycięstwa. Ale teraz było inaczej. Teraz nie był sam. Meryn podał Nefryt należącą do Aeda broń, a sam zacisnął pas, do którego przytroczony miał miecz - miecz o zadziwiająco podobnej budowie co ten należący do mieszańca. - No, mili państwo, w drogę.
[Z tego co mi wiadomo... a staram się być na bieżąco... z parką hersztówna&palant można się nieźle zabawić :D Drzwiami na przykład. Spokojnie, również miewam sadystyczne skłonności, nawet wobec postaci, które lubię. Zaszalejmy z panią herszt. Zagram incognito, chyba że to w akcji wyjdzie.]
W tej chwili nie wiedział, co niepokoi go bardziej. Napastnik, możliwy obserwator czy drugie oblicze Arhina. Żałował, że nie ma tu drugiego Cienia. Wysłałby go, aby sprawdził teren, a sam zająłby się rozmową. Niestety, miał tylko cholernego paniczyka. - Dwa pierwsze magazyny są opuszczone. - To go tam zabierz. Do drugiego. I pilnuj, żeby nie uciekł – burknął, samemu próbując wzrokiem przeniknąć ciemność. Gdyby obcy był z kimś, ten drugi już by uderzył. A przynajmniej Lucien miał taką nadzieję. Nadzieja jednak ponoć matkuje głupim. A za głupiego się nie uważał. - I lepiej uważaj. Ktoś nadal może tu być – chyba jednak był głupim, ostrzegając paniczyka, którego towarzystwo wiele go drażniło, chociaż nie spędzili ze sobą nawet dnia. Jedyna misja wykonywana z kimś spoza Bractwa, dlań znośna, okazała się tą, którą miał razem z Nefryt. Pozostałe zostały sklasyfikowane jako zło konieczne. Odpychając od siebie te myśli, powoli ruszył w ciemność. Początkowo widoczny, potem zaledwie zarys sylwetki. W końcu zaś nic. Pustka. Shel został sam. Jeśli nie liczyć nieprzytomnego napastnika. * - Oni surowo karzą piractwo. Niestety, w mniemaniu Quingheńczyków przemytnik niewiele różni się od pirata. A my znaleźliśmy się na takim właśnie statku – pozwolił, by irytacja i złość zagościły na jego twarzy, walcząc o pierwszeństwo. – Wybacz, wydawało mi się, że to rozsądne… wygląda na to, że jednak się myliłem. Może mu się wydawało, lecz w oczach kapitana pojawił się jakiś błysk na dźwięk słowa „plany”. Nie wierzył mu. Stary wilk morski usłyszał bajeczkę, udał, że ją akceptuje jako wyjaśnienie, ale wciąż nie wierzył, szukając podstępu. Słowem, wciąż musieli uważać na każde słowo. - On nadal myśli, że jesteśmy w zmowie z przemytnikami – wzdrygnął się teatralnie na takową myśl. Szlachcic nie może być w zmowie z kimś takim. Nie trudno było jednak dojrzeć przyszłości. Kapitan nie zamierzał ich wypuścić. Jeśli wtrąci do więzienia przemytników, wtrąci i ich. Jeśli zdecydują się powiesić zakałę mórz, ten sam los będzie zgotowany i dla nich. – A ten oficer? – Arystokrata już szukał okazji ucieczki, choćby miał tego i owego przekupstwem, szantażem czy siłą przeciągnąć na swoją stronę. Póki co niewiele mogli zrobić. Na szalupie daleko nie uciekną. Będą musieli poczekać, aż „Rybitwa” znajdzie się bliżej lądu.
[Przeżyłam, wróciłam i witam :D Propozycje sytuacji: na świeżo po powrocie Zorany tawerna, jeśli później to karczma, a bitka kiedykolwiek. A podróż z podejrzanymi facetami - zawsze:D]
Wyszukuj odstępstwa od normy Dobrze, tylko co dalej? Rozejrzałam się po ścianach sali, do której weszliśmy, wszystko wyglądało normalnie. Przecież Hran powiedział, że tu jesteśmy bezpieczni... Miałam ochotę uderzyć się w twarz, by wybudzić się z tego złego snu. Tylko co bym wtedy robiła? Dalej siedziała w swoim mieszkaniu zastanawiając się skąd się tu wzięłam i skąd zdobyć pieniądze. Czy tego chciałam? Zanurzyć się z powrotem w rozmyślaniach i coraz większych problemach? Teraz od tego uciekłam. Tyle, że w jeszcze większe kłopoty. - Myślisz, że Riviera zna te lochy lepiej od nas? Myślę, że coś musi być nie tak, skoro również wpadła w pułapkę. - powiedziałam patrząc na Hrana. - I ty może idź pierwszy. - odsunęłam się trochę na bok. Znając życie, ja nie zauważyłabym żadnej pułapki. Wpadłabym w nią i ja i Hran i tak skończyłoby się to wszystko.
- Dobrze. – podeszłam do gruzów, które zasłoniły całe przejście. Co musiało się tu stać? Czyżby Riverę zaatakował ten sam stwór co nas? Na samą myśl o tym wzdrygnęłam się. Oby już nigdy się nie powtórzyło. Pochyliłam się, próbując jednocześnie zgarnąć swoje włosy do tyłu. Wzięłam w ręce jeden z mniejszych kawałów gruzu i omal się nie przewróciłam. Jęknęłam cicho, nie spodziewając się, że jest takie ciężkie. Po raz kolejny założyłam włosy za uszy. Czemu nie pomyślałam żeby je spiąć? Teraz tylko przeszkadzają! Podziękowałam w myślach, za to, że założyłam spodnie, a nie zostałam w jednej z sukni. Wyobraziłam sobie siebie biegającą w tych lochach w długim, plączącym nogi ubraniu. Roześmiałam się do siebie na samą taką myśl. Z czasem kamieni ubywało, a ja byłam już zlana potem. - Czyli... Czyli Rivera tu jest, tak? - spytałam się mając nadzieję, że odpowiedź jest twierdząca.
Meryn delikatnie potrząsnął rękę kobiety, z początku nieznacznie się uśmiechając, by zatrzeć negatywne wrażenie. Za bardzo się pospieszył. Nie drążył już więc tematu tożsamości Nefryt, zostawiając go na dłuższą rozmowę w znacznie spokojniejszych okolicznościach. Chwilę potem jego wargi wykrzywiły się wbrew jego woli. Może nie było mu w smak to, że już drugi raz tego samego dnia posądzono go o zniewieściałość, ale dobrze, że ktoś tu się śmiał. Nawet elfie chuchro podśmiewało się niewinnie pod nosem, zadowolone z tego, że mu się żart udał. Czyli jeszcze nie powariowali. - Aed... Przestań. Mieszaniec dalej bawił się uwiązanym do juków rzemykiem. Posłuszne zaprzestanie gadania, co mu na sercu leży było jedynym, co był zdolny w tej chwili zrobić. Po prostu wlepił wzrok w zbutwiałe liście, grzebiąc w nich czubkiem buta. - Organizując bandę i w ogóle te walki, wiedziałam, w co się pakuję. Liczę się z tym, że kiedyś mnie dorwą. Mhm, jasne. Bo on na to pozwoli. Jeszcze czego. Już on skopie te wirgińskie, zakute dupska... - Gdybyś im tego nie obiecał, zabiliby cię. A potem znaleźli kogoś innego, kto wydałby mnie bez wahania. Jeszcze brakowało, żeby był z siebie zadowolony. Nie był. Czuł się bezsilny. Nie miał najmniejszego pojęcia o politycznych gierkach, prowadzonych przez wszystkich, którzy w ciągnącej się wojnie widzieli szansę na odniesienie korzyści. Nie miał żadnej władzy, nie miał protektoratu, nie miał pieniędzy - nie miał nic, co by się liczyło. Był narzędziem. Był najemnym mieczem, który można wykorzystać w dowolny sposób, o ile omami się go złotem. - Zdaje się, że teraz i ja władowałem się w to po czubki uszu – podsumował, sam nie wiedząc, co czuł i co czuć powinien. - Niekoniecznie w dobrym stylu, ale wylądowałem po tej stronie barykady, po której zamierzałem. Nie chciał być narzędziem. Nie chciał być pionem w grze, niewiele wartym, przeznaczonym do zbicia i postawienia obok szachownicy. Dlatego tu był. Dlatego ściągnął na siebie Wirgińczyków, którym i tak już zalazł za skórę. Dlatego miał ramię w przesiąkniętym krwią bandażu i dlatego słaniał się na nogach. Bo nie chciał być bezwolny. Bo bał się bierności. Bo wybrał. Już dość miał przyglądania się wszystkiemu z daleka. Dość pracowania dla kogo popadnie, byleby dobrze zapłacił. Dość. - No nie wiem... czy ci to wybaczyć. Meryn uśmiechnął się cierpko, przednimi zębami przygryzając koniec języka. Wyglądał jak mały dzieciak, który coś zbroił, ale nie do końca wiedział, co niby miałoby być w tym złego. Teraz już ściągnął na siebie spojrzenie Aeda. Ściągnąłby je nawet, gdyby na polankę wpadł zbrojny oddział Wirgińczyków i otoczył ich podwójnym pierścieniem. Wścibski mieszaniec musiał koniecznie wiedzieć, co zaszło. - Meryn, to nie ma sensu. Znajdą nas po śladach. Idźcie z Aedem. Obydwoje obdarzyli Nefryt spojrzeniem, które mówiło, że muszą przyznać jej rację, choć wcale im się ten pomysł nie podoba. Ani trochę. Ani odrobinę. Meryn najchętniej pojechałby z herszt – ot, z przyzwyczajenia. W końcu swoją podopieczną zawsze miał pod kontrolą, więc po prostu się do tego stanu rzeczy przyzwyczaił. Jednak mieszaniec nie miał tyle sił, ile udawał, że ma. Szermierz nie mógł zostawić go samego, bo ten znów by się w coś wpakował. W odniesieniu do chuchra powiedzenie „Gorzej być nie mogło” niezmiennie okazywało się jedną wielką bzdurą. I należało o tym pamiętać, żeby nie musieć raz za razem bawić się w misje ratunkowe. - Daj mi drugiego konia. Zmylę ich. Znam tą okolicę lepiej, niż ty, jeśli nie zdążę do was wrócić, ukryję się. Znów nie mogli zaprzeczyć. Cholera...
- Weź gniadego. To narwaniec, ale sił mu nie braknie. – Aed jedną ręką gładził ogiera po karku, a drugą ujął dłoń Nefryt i, starając się nie nadwyrężać ramienia, położył ją na wilgotnych chrapach wierzchowca. – Nie zrzuć jej, szubrawcu – przykazał mu tonem, w którym nie było cienia żartu. Parę miesięcy temu Aed poświęcił trochę czasu, by oswoić gniadosza ze szczękiem stali i świstem strzał, jednak efekty nie były zachwycające. Zwierzęciu daleko było do bojowych rumaków – nie tylko pod względem budowy, ale nawet zadbania. Jednak czasem można było przekonać się, że pod tą niewyszczotkowaną, pozlepianą sierścią kryje się prawdziwy demon. Tak, do uciekania to on jest pierwszy. Kiedy wietrzy niebezpieczeństwo, mknie jak strzała. Przynajmniej tyle z niego pożytku. *** Godzina marszu wydłużyła się do półtorej. Jednoczesne wleczenie Aeda – bo inaczej tego nazwać nie można było – i prowadzenie za uzdę płochliwej srokatej nie należało do zadań najłatwiejszych. Przez większą część drogi uparty mieszaniec jakoś dawał sobie radę, jednak gdy zbliżyli się do krańca lasu, za którym – jak mieli nadzieję – zaczynała się Bukowa Osada, zabrakło mu sił. Powłócząc nogami, co i rusz potykał się o byle patyk. Meryn zawzięcie prowadził go dalej i dalej. Potrzebowali pomocy uzdrowiciela. Inaczej szermierz cienko to widział. Leśna gęstwina stopniowo się przerzedzała, aż ich oczom ukazało się kilkanaście parterowych, krytych strzechą drewnianych domów, skupionych wokół maleńkiego placu. Krąg budynków mieszkalnych otaczały nieliczne stodoły, stajnie i obory. Uwiązany do palika na skraju pastwiska czarny, kudłaty pies podniósł łeb, łypnął podejrzliwie na obcych, a gdy upewnił się, że są nieproszonymi gośćmi, zerwał się ze swojego wydeptanego w trawie legowiska i zaczął piskliwie ujadać. Srokata postąpiła parę kroków w tył tym samym dając do zrozumienia, że wcale jej się tu nie podoba i może wracać, skąd przyszła. Meryn szturchnął Aeda, który skupiał się na wyrównywaniu oddechu i przypominaniu sobie, gdzie znajdowała się ziemia, a gdzie niebo, nim oczy zaszły mu mgłą. - Pobudka – zagadnął mieszańca, zajmując się zdejmowaniem górnej belki prowizorycznego ogrodzenia z koślawych podpór. - Musimy przeleźć przez płot i uważać, żeby nie wleźć w łajno albo żeby nie zżarły nas krowy.
[Przerzuciłam już akcję do Osady, co by się nie ciągnęło. Początek roku... Ja naprawdę będę musiała spoważnieć i przestać tracić pół dnia na obijanie się. xD Co do obowiązków administracji, to w ich skład wchodzą: wysyłanie zaproszeń, wstawianie urlopów i aktualizowanie ramki Nowości. O czymś zapomniałam? A, i mam pytanie: kiedy wysyła się zaproszenie do Zajętych wizerunków - razem z zaproszeniem na KK, po opublikowaniu KP czy może jeszcze kiedy indziej? Wiem, lubię wynajdywać problemy... :P]
[Dzięki ;-) Najpierw jako Kai i Ashandri, potem jako syrena Coeri. Chyba w obu przypadkach miałyśmy wątki, jeśli się nie mylę. Chyba to naturalne, że moja Ђœ√ będzie w jakiś sposób powiązana z bandą Nafryt, jeżeli ci współpracują z Ruchem Oporu. Nie jestem tylko na bieżąco z obecnymi działaniami organizacji, byłabym wdzięczna za małe podpowiedzi. Chciałabym włączyć w wątku Tiamuuri do czegoś, czym teraz zajmuje się banda Nefryt.]
[W czym jest dobra? W ukrywaniu się i bezszelestnym poruszaniu, zakradaniu, dostawaniu się tam, gdzie wymagana jest ponadprzeciętna akrobatyka; doskonali się w walce wręcz... Jako Drzewna może łączyć świadomość z naturą, bezpośrednio zyskiwać informacje (w tym odczyt minionych wydarzeń w pewnych przypadkach) telepatycznie najłatwiej jej łączyć się z innymi drzewożytami, ale myśli innych istot też pozna jak się postara, może w ten sposób lokalizować osoby i określać ich stan. Zamierzałam jakoś później w notce napisać, jak daje się przekonać, że nie musi być w postaci drzewa, aby korzystać z telepatii, ale w wątkach chyba nie muszę trzymać się ściśle chronologii ;-) Tyle na razie nasunęło mi się na myśl. Nie jestem pewna, ale chyba z mapy wynika, że Dzika Knieja, miejsce, gdzie podobno największe jest prawdopodobieństwo znalezienia drzewożytów, znajduje się na terenie Wirginii, chyba, że się mylę... A jeśli tak jest, czy da się to jakoś wykorzystać? Jako istoty wyjątkowo długowieczne, tamtejsi Drzewni mogą mieć jakieś informacje... O ile nie są całkowicie szaleni. Hmm, mówisz, że Nefryt nie może pokazywać się jawnie? W jaki sposób wobec tego wygląda jej akcja pozyskiwania sojuszników?]
Gdzie podział się ten gnojek? Pożółkła trawa i wysuszone na wiór igły zachrzęściły pod naciskiem miękkiej, skórzanej podeszwy. Jednak był to szelest tak cichy i wkomponowujący się w resztę odgłosów lasu, że nikt niespodziewający się czyjejś wizyty w tym gąszczu nie zwróciłby na niego uwagi. Gdzie, do ciężkiej cholery, szwenda się ten gówniarz, niech go licho porwie? Zaprzestała marszu i zastygła w bezruchu, kryjąc się w cieniu potężnego, starego drzewa. Jej drobna sylwetka, skryta w fałdach ciemnozielonego płaszcza, stopiła się z chropowatą korą i pstrokacizną liści. Nieopodal z kępy zarośli wyłoniła się grupa czterech Wirgińczyków. Dzwoniły plecionki z kolczych kółek, pobrzękiwała obijająca się o nie broń. Żołdacy minęli sędziwe drzewo, nie zauważywszy swojego obserwatora. Zniknęli. A więc w drogę. Najwyraźniejsze ślady widać było tuż przed polaną. Najpewniej na niej właśnie się zatrzymali. Dziewczyna przykucnęła, wspierając się na długim, jesionowym łuku. Zdjętą z niego cięciwę nerwowo międliła w palcach. Tropy nie były jednoznaczne. Ktoś próbował zmylić pogoń. Początkowo ruszyła po widoczniejszych śladach, aż te nagle się urwały. Odgarnęła soczyście zielone liście młodych paproci, by potwierdzić swoje dotąd nieśmiałe podejrzenia. Zmyłka. Zawróciła, uważnie rozglądając się za prawdziwym tropem. Na próżno. W końcu, wyszedłszy poza polanę, po dłuższej chwili błądzenia wokół niej natrafiła na odciski końskich kopyt. Obok nich - z trudem, ale jednak - dojrzeć można było ślady stóp, znacznie mniej wyraźne niż wcześniej. Bingo. *** W odległy świergot ptaków i delikatny szum wiatru wplotło się końskie parsknięcie. Gniadosz, dotąd jak gdyby nigdy nic skubiący soczystą kępkę młodej trawy, rosnącą niebezpiecznie blisko skupiska muchomorów, poderwał łeb i zastrzygł uszami. Z naprzeciwka w jego stronę kroczyła drobna, znajoma postać, omotana opończą, z naciągniętym na głowę kapturem i z nienapiętym łukiem w dłoni. Shanley. Dziewczyna powoli, z dozą ostrożności podeszła do zwierzęcia i uspokajająco poklepała je po karku. Nie było łatwo je odnaleźć – sztuczka z wejściem do wody zdała egzamin i szukanie zagubionego tropu pożarło sporo cennego czasu. Teraz Shan czuła się pewniej niż dotąd, ufna w instynkty gniadego. Wierzyła, że poczciwe konisko ostrzeże ją w razie potrzeby. Sądząc po śladach, swojego ostatniego jeźdźca ostrzegło dość, hm... intensywnie. Teraz należało owego jeźdźca odnaleźć. Chwyciła gniadego za uprząż i poprowadziła go w głąb lasu. *** Jeźdźca zdradził trzask suchej gałęzi i głuche tąpnięcie. Tuż po nich zapadła martwa, nienaturalna cisza. Jęknęły drzewce napinanego łuku, ocierające się o skórę cholewki. Grot strzały delikatnie otarł się o promienie pozostałych bełtów. Para orzechowych oczu czujnie obserwowała sylwetkę obcej kobiety, przysłanianą przez gałęzie wiotkich drzew i bujnych krzewów. Koń się spłoszył, a kobieta niechybnie do niedawna prowadziła go ze sobą. Co go wystraszyło – tego dziewczyna nie wiedziała. Była zbyt skupiona na wrogich zbrojnych, by pomyśleć o poczciwym dziku, który być może chciał tylko się przywitać i uciąć sobie pogawędkę o gatunkach żołędzi. Skoro nieznajoma dosiadała wierzchowca Aeda, nie mogła być wrogiem... Chyba. Shan opuściła łuk, ale strzała pozostała na cięciwie. - To twój koń? – zapytała głosem na tyle donośnym, by kobieta mogła ją usłyszeć, a jednocześnie na tyle stłumionym, by nie zwrócić uwagi kręcących się tu do niedawna Wirgińczyków. Delikatnie odchyliła maskujące ją gałęzie i postąpiła kilka kroków. W jej ruchach znać było nieufność.
*** Meryn wodził po zebranych wzrokiem nie wiedząc, od czego zacząć. Nie mógł przecież po prostu powiedzieć: „Przysłała nas Nefryt, dajcie nam schronienie, ryzykując przy tym życiem.” - Potrzebujemy pomocy uzdrowiciela... Kogoś, kto potrafi opatrywać rany – poprawił się, poniewczasie zdawszy sobie sprawę z tego, że w tak małej osadzie opieki medyka Aed z pewnością nie uświadczy. Odpowiedziała mu głucha cisza. Matka trójki dzieciaków wzbudziła w nim największe zaufanie. Zwrócił się więc do niej, jednocześnie obdarzając brodacza długim, natarczywym spojrzeniem. Kobieta była przy nadziei, przypominała mu więc Niemstę. A Niemsta była jedną z najbardziej ofiarnych i opiekuńczych osób, jakie miał szczęście poznać. Stwierdził, że może powinien zacząć od początku. - Miejsce do odpoczynku – nalegał. – O nic więcej nie proszę. Z jej twarzy wyczytać można było wahanie. Zapewne dałaby zakrzyczeć się swojemu sąsiedztwu, które już nabierało powietrza w płuca, by wyrazić swój sprzeciw i święte oburzenie, gdyby nie jej najmłodsza córka. Dziewuszka wypuściła z rączek spódnicę maminej sukni, po czym przedreptała kilka nieśmiałych kroków, by móc z bliska przyjrzeć się aedowemu pierścieniowi. Chwyciła go za rękę – rękę w strugach zakrzepłej krwi, poharataną bliznami, o przydługich, połamanych paznokciach – i z wyrazem największego skupienia na zmarszczonym czole bez pośpiechu obejrzała oczko z zielonego kamienia. Matka dziewuszki chwyciła ją za rękę, siłą odciągając od mieszańca. - Mój dom jest tuż za placem – odparła, odwracając się do nich plecami i, rozgarniając zebraną ciżbę, odeszła w kierunku swojej chatyny, ciągnąc małą za rękę i gestem przywołując starsze dzieci. Meryn ruszył za rudowłosą, wpadając na Aeda. Mieszaniec nic a nic nie przejął się tym, że gdzieś się wybierają. Bez reszty pochłonęło go uważne przypatrywanie się najmłodszej, ledwie odrosłej od ziemi dziewuszce, zapewne trzeciej z rodzeństwa. Kiedy stan fizyczny chuchra doprowadzał go na pogranicze przytomności, ten stawał się bardziej niż zazwyczaj wrażliwy na energię magiczną. Zmysł wzroku odmawiał mu posłuszeństwa, Aed postrzegał więc otaczający go świat, wyczuwając niedostrzegalną zazwyczaj siłę. Siłę obecną wszędzie, ale w różnym natężeniu. Gdy to było zbyt duże, należało zacząć się martwić. Zdaniem mieszańca teraz należało. Mała aż kipiała od magii. Pierwotnej, nieokiełznanej, niekontrolowanej. Niebezpiecznej. Była jak niesiona podmuchem gorącego wiatru iskra – niepozorna, lecz przez chwilę nieuwagi wszystko wokół mogło stanąć w płomieniach. A Aed przez dłuższą chwilę wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że jego dłoń płonie żywym ogniem.
[Oj, tak, typowe. xD Pisane na szybko i na pół śpiąco, ale nie chciałam dłużej zwlekać. Uprzedzam, że mogą był błędy i głupoty. Pytanko mam. „Świństwo”, które Nef podała Aedowi to jakiś konkretny narkotyk? Odkryłam, że właśnie czegoś takiego potrzeba mi do tasiemca. :D]
[20 października... Aaach, niedługo będę stara, lalala *tańczy* ;-) Rozumiem brak weny, zdarza się, ja zaczęłam jakiś czas temu opowiadanie i też coś się zacięło.]
[Pomysł... U mnie od zawsze jest z nimi krucho. W moim wypadku najlepsze, co mogę wymyślić, to żeby Nefryt przyłapała Selene przyglądającej się bandzie zbójeckiej, znalezionej tak przypadkiem.]
[A sama mam teraz mieszane uczucia do tak niewielkiej istotki. Trudno ją brać na poważnie. Ale powinno być ok, poza tym, że Selene raczej nie znajdzie swojej miłości. :D]
- Nic, nic… - Isleen spoważniała. Teraz, nie było czasu na żarty… Elfka podeszła za Hranem do rannej. Spojrzała na elfa, który nie wydawał się wzruszony stanem kobiety. Isleen drżącymi dłońmi zaczęła przeszukiwać Riverę. Odpięła od jej pasa, pochwę ze sztyletem. Odłożyła go na ziemię, blisko siebie. Tak na wszelki wypadek, by miała go pod ręką. Hran miał jakąś broń, to pewne. A ona… No cóż nie. Nie wyobrażała sobie, że zabiłaby jakąś osobę. Kogoś… żyjącego. Jak mogłaby odebrać komuś jego dalszą szansę na życie? Marzenia, może nadzieję na lepsze jutro? Tyle, że ten ktoś być może chciałby zabić ją. Isleen wzdrygnęła się na samą tą myśl. Jedna rzecz cały czas nie dawała jej spokoju. Dlaczego Rivera znalazła się w takiej sytuacji? Przecież każdy szpieg miał swoja, prawdziwą mapę. A po za tym, czy musieli przemieszczać się lochami. Powinni mieć raczej jakiejś inne miejsce… Więc dlaczego? Jakieś problemy w środku siatki? Czy może coś tutaj? W podziemiach… Elfka wyjęła z kieszeni Riveri małe, drewniane pudełeczko. - Znalazłam coś. – szepnęła, zainteresowana misternymi zdobieniami, na górze pudełka. Chciała je otworzyć, gdy nagły dreszcz, przeszedł jej po plecach. Zimny podmuch wiatru, który przeszywał aż do serca. I syk, cichy dobiegający gdzieś z boku. Isleen odwróciła się gwałtownie. - Słyszałeś coś?
- Mogłem zostawić cię tam, na pastwę płomieni i dymu. – warknął. – O wiele problemów mniej byłoby bez ciebie. – Narius był bardzo, ale to bardzo zdenerwowany. Prze tą wredną Keronijkę, jej całą bandę. I przez jego rodaków też, bo jak mogą go pomylić z mordercą i porywaczem, a teraz wiązać i uważać za zdrajcę. Jego. Ich patriotę. Miał ochotę rzucić to wszystko, znaleźć jakoś szybko siostrę i wyjechać stąd. Gdzieś daleko, daleko za granicę. Bo za granicą to zawsze lepiej. Będzie podróżnikiem. Zanim się pogorszy to on już dawno będzie gdzie indziej. I dopiero po latach wróci tutaj do domu. Na Wielką Równinę, która raz na zawsze będzie należała do Wirgińczyków. Tyle, że nie może. Bo już go wiążą, tymi sznurami i prowadzą do swoich przywódców. Oby tam był ten cholerny Arhin. Powie mu co myśli, nie używając zbyt ładnych słów. O nim i wszystkich jego pomysłach. Narius wyprostował się. Szedł dumnie. Nie będą mu tu mówić co ma robić. Od tego był król. A nie oni. - Ona jest ranna. – wskazał głową na ledwo idącą Nefryt. – Uciekałem, bo… Bo ja nie stąd. Nie wiem co w tym kraju się wyrabia. A wojsko to zawsze jest straszne. – Narius starał się, by z jego głosu zniknęły wszystkie nutki złości na Nefryt. Miałaby być jego przyjaciółką. Kimś bliskim… Mówił we wspólnej mowie. Po latach spędzonych na Wielkiej Równinie wyzbył się opalenizny, a jasne włosy nigdy nie upodabniały go do Wirgińczyków. Kto by pomyślał, że kiedyś wyprze się swojej narodowości… Tonący brzytwy się chwyta…
[Mówisz do kogoś, kto nie do końca wie, co odpisywać innym :D Urlop zdecydowanie mi nie posłużył. Planów na wyrost prawdę mówiąc nie mam, ostatnio lecę ciągle na spontana. Ale. Zacznę od łatwiejszej dla mnie kwestii. Dev i Nefryt. Mogą próbować przekupić, przekabacić kogoś na „Rybitwie”, by pomógł im w ucieczce jak tylko fregata znajdzie się bliżej portu. Albo mogą próbować uciec, ktoś ich wyda, wylądują w quingheńskim więzieniu. Z którego jakoś będą musieli wyjść, jeśli nie będą chcieli dać głowy. Gorzej przedstawia się moja wizja Lu-Shel, bo prawdę mówiąc, nie pamiętam, kim miał być napastnik, który na nich uderzył. Mógłby być to po prostu ulicznik, ale nie wiem, na ile to czuję. Mógłby być ktoś z BN, komu ktoś zaserwował fałszywe informacje, że niby tutaj ma być ktoś z ruchu czy coś. Słowem, zdrada. Mógłby być ktoś z ruchu oporu, ale na ten moment raczej nie mam w ruchu skrytobójcy. Opcjonalnie łotrzyk wynajęty przez kogoś z ruchu czy inną frakcję. Shela mógł ktoś zdradzić i chcieć się go pozbyć. Może ktoś wie o jego szpiegowaniu? Prawdę mówiąc, cz. Lu-Shel mi ostatnio szła mniej składnie i może dlatego moja pomoc jest taka kulawa.]
Elfka odsunęła pudełko dalej, ale na tyle, by móc je dotknąć w każdej chwili. Może było tam coś ważnego. Okaże się, że jeszcze uratuje im skórę… Usiadła bliżej Rivery i przyjrzała się uważniej jej ręce. Trucizna rozprzestrzeniała się szybko, poprzez krew. Coś musiało ją ugryźć sądząc po stanie nadgarstka. Tylko dlaczego rana nie krwawiła? Czy trucizna miała jakieś nieznane jej właściwości? - Jeśli chcemy żeby przeżyła musimy działać szybko. Trzeba uniemożliwić dalsze rozprzestrzenianie się trucizny, póki jest tylko we krwi w ręce. – Isleen mówiła pewnie. Uzdrawianiem interesowała się już od dłuższego czasu. Przypatrywała się zielarkom, które na rynku sprzedawały specjalne zioła, wypytywała się o ich działanie. Cały czas próbowała też sztuki leczenia magią. - Masz jakiś materiał? Najlepiej podarty w pasy. Musimy zrobić opaskę uciskową, która spowolni przepływ krwi do innych części jej ciała. Póki trucizna nie dotarła do serca jest jeszcze dobrze. – na twarzy elfki pojawił się nikły uśmiech, jakby chciała pocieszyć i siebie i Riverę. Hran wydawał się dobrze trzymać. On jako szpieg, pewnie często się z czymś takim spotykał… Pozostawał jeszcze problem, jak pozbyć się trucizny z krwi zanim ciało zacznie obumierać. Trucizna mogła tak działać. Najlepiej było by się pozbyć całej krwi, ale tak nie zrobi… - Szybciej. – syknęła.
Shanley uśmiechnęła się do siebie lekko, dostrzegając zaskoczenie kobiety. Z pewnością nie była osobą, dla której „zabawa” w zwiady i podchody były pierwszyzną. Znać było, że nerwy napięte miała jak postronki. - Można tak powiedzieć. Dziewczyny nie zaskoczył ten przebłysk ufności. Niewielu z tych, którzy stanęli na jej drodze, potrafiło w ją docenić. Nie narzekała - w końcu przewaga wynikająca z zaskoczenia niejednokrotnie uratowała jej życie. Poza tym młody wiek niwelował barierę, którą się otaczała, nosząc krótko ścięte włosy i męski strój. Chyba mogła zaufać nieznajomej. – Dlaczego szłaś po moich śladach? Rzeczywiście, w lektyce jej nie noszą. Skoro grały w otwarte karty... - Szukam pewnego mężczyzny, którego łatwo pomylić ze zbierającą grzyby panienką. Na kolejne pytanie nie miała gotowej odpowiedzi. – Kim jesteś? Nie odparła od razu. Nie wiedziała, co mogła ujawnić, a co powinna zachować dla siebie. Bardzo możliwe, że właśnie rozmawiała z kimś jadącym na tym samym wozie co ona. Zakon, banda, Ruch Oporu czy inna zbieranina straceńców z zamiłowania, mająca na pieńku z Wirgińczykami. Ale pewności nie miała. - Na imię mam Shanley. Póki co postanowiła wymigać się od dokładniejszej odpowiedzi.
*** Meryn nie przywiązał większej uwagi do zachowania tutejszych. Znał jego przyczynę. Żaden z nich nie urodził się wczoraj. Nie byli ledwie odrosłymi od ziemi gówniarzami, by nie wiedzieć, że przybysze nie są wyłącznie bajarzami, którzy za parę drobnych monet i kąt do spania zabawią gromadę dzieci. Przybysze często zwiastowali nieszczęście. Zwłaszcza ci wlokący za sobą kłopoty. Dandysowaty wojak bawiący się w spiskowca i chuderlawy mieszaniec, który powinien był zostać na okręcie, a nie się do najemnictwa pchać do takich należeli. Jednak Mer nie miał wyboru. Ramię Aeda coraz bardziej wżynało mu się w kark, a szermierz wiedział, że nie jest to wyłącznie wrażenie. *** Meryn skinięciem głowy podziękował za zaproszenie. Wolną ręką nanizał uzdę prowadzonej przezeń srokatej na przydługi kołek w płocie. Schylając się, by nie zawadzić o ościeżnicę, wprowadził Aeda do wnętrza chaty. Kobiecie było wyraźnie nie na rękę, by jakieś przybłędy spraszały się jej do domostwa, a mimo to chciała ich jak najlepiej ugościć. Rzadko spotykał się z takim przyjęciem w wioskach, nawet gdy przybywał do nich jako wysłannik Zakonu. Żeby tego było mało, posłała po coś syna. Chłopak właśnie minął obcych i kilkoma długimi krokami kogoś, kto przemierzył niejeden okoliczny zagajnik, znalazł się za plecionym ogrodzeniem. Wzbijając chmurę pyłu na twardej drodze, puścił się pędem sobie tylko znanym skrótem. – Saz przyprowadzi medyka. Nazywam się Ina. - Mam na imię Meryn – odparł krótko szermierz, wstrzymując się z wyjaśnieniem, co przygnało go w te okolice i co im się przytrafiło. Nazwiska nie podawał. Nie było co się chełpić i tytułować panem bratem szlachciurą. Bogowie w jakimś celu każdemu dali głowę, tak samo jak ręce czy nogi. I należało z nich korzystać zgodnie z ich przeznaczeniem. - Aed – wychrypiał mieszaniec. Uniósł brew w wyrazie nieznacznego zaskoczenia. Jego głos zabrzmiał jak zawiasy nieoliwione od zarania Ery Świetlanych Dni. Nie był pewien, która sylaba została przez kobietę zrozumiana, a która uwięzła mu w gardle. - Usiądźcie, albo… w rogu jest ława do spania. Chcecie wody? Jadła? Aed przysiadł na krawędzi ławy, wcisnął się w kąt w rogu izby, położył się i zwinął w kłębek. Potargane włosy przysłoniły mu twarz. Musiał odpocząć, bo czuł, że zaraz oszaleje. Marsz dał mu w kość, i to zdrowo. Meryn otaksował wzrokiem ów utytłany w pyle drogi, zakrwawiony kłębek. Postanowił na razie pozostawić go samemu sobie. - Jeśli mogę prosić o wodę do picia... – odparł. – Jestem zobowiązany – dodał już innym tonem, lekko pochylając głowę, zginając się w ledwo dostrzegalnym ukłonie. Ina ruszyła w stronę stojącego przy palenisku pustego wiadra, jednak Meryn ją uprzedził. Pierwszy chwycił przewleczony przez deszczułki naczynia konopny sznurek. - Pomogę ci... Gdzie jest studnia? Wciśnięty w kąt Aed parsknął cicho. Równie dobrze mogła to być jego czekająca na zewnątrz klaczka. Przechodziliśmy obok studni, głąbie - pomyślał mieszaniec, napawając się mściwą satysfakcją. Nie omieszka wypomnieć tego pięknisiowi przy najbliższej okazji. Albo zachowa to sobie na później, kto wie? W drzwiach izby pojawił się zdyszany Saz. Pomarańczowe promienie słońca rozświetlały jego rozczochraną czuprynę. - Matko... – wysapał, opierając się o otwarte na oścież drzwi. Czyjś cień padł na jego chuderlawą sylwetkę.
[Tak sobie myślę, że chyba jeszcze nie spotkali „wybranka serca” Iny... Może być ciekawie. Dla nas. Dla nich nie. Trolololooo. xD Przepraszam, że tyle to trwało. Śpiewka ta sama co zwykle, cytować samej siebie nie będę. :I Dzięki za opis, przyda mi się, i to bardzo. Dokładnie tego elementu brakowało mi w pewnym tasiemcu, który za n miesięcy chcę skończyć i zacząć publikować. ;) Co do linku – co powiesz na dodatek graficzny z takimi gagami do WPT? Znalazłam Wolhę na Wikii, oprócz tego w mojej kuchni znalazła się etykietka herbaty zwącej się Yunnan... Może być fajnie. :D]
[Wybacz, przypadkiem cię pominęłam... :/ A,i jeszcze - moje odpisy są z reguły krótkie.] Selene wielokrotnie powtarzała sobie, że powinna zawrócić. Żałowała, że nie posłuchała głosu rozsądku i mimo wszystko podążała za grupką ludzi. Oczywiście już dawno ich zgubiła, a nie wiedziała, jak wrócić. Jedyne, czego była pewna to to, że jest w dolinie. Wzięła głęboki oddech i leciała dalej. Spojrzała na niebo, słysząc coraz głośniejsze wycie wiatru. Przymrużyła oczy z przestrachem. Wiedziała, że nadchodzi śnieżyca, ale - jak powiadają - nadzieja umiera ostatnia. Niewiele minęło czasu, a przekonała się, że miała rację. Była zbyt wycieńczona, żeby uciekać, więc postarała okryć się skrzydłami. Lodowaty wiatr niemiłosiernie ją smagał, a śnieg nadlatywał coraz mocniej. Że też nie mogła być wróżką mrozu... Skrzywiła się, gdy zobaczyła lodową kulę, lecącą w jej stronę. Nie zastanawiała się nawet, czy to naturalne - zdawało jej się, że tak. Chciała wznieść się wyżej, ale nie dała rady. Dostała. Osunęła się w miękki śnieg. ~~~ Gdy się obudziła, zdziwiła się, że nadal żyje. Czuła jednak tak wszechogarniający chłód, że zaraz przestała o tym myśleć. Wyglądało na to, że dochodziła północ, a jej było naprawdę zimno. Chciała tylko znaleźć jakieś ciepłe miejsce, przy który mogłaby się ogrzać. Dotknęła skrzydła, ale tego nie poczuła. "Zamarzły mi skrzydła? Lepiej być nie mogło...", pomyślała, ale ruszyła, praktycznie po kolana w śniegu. Skoro zdążyły zamarznąć, musiała leżeć naprawdę długo. Choć były niezbyt wytrzymałe, cechowała je przynajmniej odporność na zimno. Czuła, jakby jej podróż nie miała końca. Wlokła się powoli, ale przynajmniej było już lepiej - nie nadchodziła kolejna zamieć. Miała wrażenie, że widzi światło. Z powodu braku lepszej opcji, poszła w tamtą stronę. Wzięła głęboki oddech i ogarnęła ją nadzieja, że nie zechcą jej zabić. Przyspieszyła kroku, ponownie spróbowała poruszyć skrzydłami. Udało jej się, ale tym razem nie miała siły się wznieść. Światełko stawało się jakby coraz większe, było coraz bliżej. Kiedy zbliżyła się do - jak się okazało - obozowiska, przysiadła, jakby myśląc, że ktoś zobaczy jej białą sukienkę w tym śniegu. Jej skóra też nie była dużo ciemniejsza od śniegu. Zamachała skrzydełkami - cudem uniosła się w powietrze. Jęknęła cicho i ruszyła w stronę kogokolwiek. Gdy zobaczyła ognisko, miała nadzieję, że ktoś ją zobaczył, ponieważ opadała z sił. Obniżyła się i z ulgą przyjęła ciepło bijące od ognia. [Wiem, trochę drętwe, ale jest.]
Kobieta parsknęła śmiechem. Shan niepewnie uniosła brew, nie wiedząc, co to ma oznaczać. - Jeśli masz na myśli Meryna, to szukamy tego samego. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Zdjęła strzałę z cięciwy i wsunęła ją do kołczanu. W razie potrzeby mogła jej błyskawicznie dobyć. - Przepraszam za to pytanie, ale czy pochodzisz z arystokracji? Wydaje mi się, słyszałam o… kimś twoim imieniem od człowieka z tamtego środowiska. Shanley momentalnie straciła pewność siebie. Przez chwilę, nieco zbyt długą, milczała, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok. Upatrzyła sobie czubek swojego rozchodzonego, zdartego buta. - Możliwe... – burknęła niepewnie. Postanowiła jednak nie mizdrzyć się, ale jednocześnie szybko zakończyć temat. Poderwała głowę i utkwiła w nieznajomej spojrzenie balansujące na granicy natarczywości i bezpretensjonalności. – Ale ów arystokrata z pewnością nie wypowiadał się o mnie w superlatywach. To dość skomplikowane. Ciężko żeby nie było. Nie wyparła się swojego „szlachetnego” rodowodu. W takim razie co tu robiła – zziajana, uzbrojona w broń uboższej piechoty, odziana jak zwykła mieszczka? Awersja do własnego stanu była pierwszym, co nasuwało się na myśl. - Jestem Nefryt. Nie wiem, jak zapatrujesz się na cudzoziemców, ale chyba powinnyśmy się zbierać. Sporo Wirgini wokół. „Nefryt.” Więc to tak... Skinęła głową, odwzajemniając uśmiech. Sytuacja nie powinna napawać jej radością, jednak nuda wisząca nad niewielkim, sennym miastem, dla którego nadejście dnia targowego było szczytem niezwykłości, dawała jej w kość. - W takim razie w drogę. Dokąd? Udając, że przygląda się owijce rękojeści noża, mimochodem zapytała: - Wiesz, co dzieje się w mieście? Pan szermierz jak zwykle nic mi nie powiedział i gdzieś się wyciął. Wiedziała, że Wirgińcy kogoś szukają – kogoś ważnego zarówno dla nich, co dla Zakonu. Jednak chciała znać szczegóły. Najlepiej od samej zainteresowanej. *** Meryna zwiódł nieznaczny, delikatny uśmiech. - Pan szlachcic próbuje być miły, ale i tak widać, że nie stąd. Mężczyzna spojrzał na nią wzrokiem kopniętego kundla, który chce kłapnąć zębami, ale wie, że mu nie wolno. Może powinien ściąć te włosy, przez które musiał męczyć się z etykietką ekstrawaganckiego dziedzica-obszarnika? Albo wreszcie oświadczyć się Halshce i zadręczać ją tym jednym pytaniem tak długo, aż go przyjmie, dzięki czemu może wreszcie przestałby ośmieszać się przed kobietami przy każdej nastręczającej się okazji? - Kiedy… nie trzeba… naprawdę. Może doznał rozczarowania, ale nie zamierzał pozwolić, by będąca przy nadziei kobieta mocowała się z kołowrotem i dźwigała wiadro pełne wody tylko dlatego, że dwie przybłędy zwaliły jej się na głowę. Wzruszył ramionami. - W takim razie sam ją znajdę – odparował, wymijając Inę i wychodząc ma dwór. Chyba właśnie przypomniało mu się, gdzie jest studnia. - Mer, przynieś zieloną sakwę – zawołało za wychodzącym skulone nieszczęście. – Jest przy siodle srokatej. Potrafisz szyć? – Aed zwrócił się do starszego mężczyzny. W wyposażeniu zielarza nie dostrzegł niczego, co przypominałoby igłę czy stosowane przez medyków nici. Sam nie wierzył własnym słowom i zamiarom pozwolenia, by skatowali go jeszcze bardziej niż do tej pory. Jednak jeśli straciłby więcej krwi, już na pewno nie mógłby się stąd ruszyć. Nie mogli przecież zakładać, że Wirgińczycy rzucili wszystko i poszli kąpać się w jeziorze. Choćby dlatego, że zachodziło już słońce. Jeszcze się któryś biedaczek utopi i dopiero będzie tragedia. Właśnie... Miało się już ku wieczorowi. Jeśli zagraniczna wycieczka nie zabrała ze sobą pochodni, będzie mieć problem z dotarciem do Bukowej Osady. Mieszaniec syknął, gdy zielarz potraktował jego rozharatane ramię jakimś nowym specyfikiem, wylanym na nie pierwszej czystości szmatę. Ile jeszcze będą go męczyć?
[Rety... Wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, że tyle szlachciurów mi się narobiło w pobocznych... Ina 1:0 Meryn. Nefryt 1:0 Shanley. xD Ciekawa jestem, co stało się z moim zamiłowaniem do postaci typu „od zera do bohatera”... Bardziej skomplikować? A da się bardziej? xD Mam pytanie. Zaczął mi chodzić po głowie pomysł na poboczną. Jakie jest prawdopodobieństwo, że w Wirginii dowódcą chorągwi (czy kimkolwiek zajmującym wyższy stopień wojskowy – nie znam się na nazwach) może zostać kobieta?]
- Powęszę między nimi. Posłucham – zapewnił, wciąż trzymając się blisko niej, lekko przechylając głowę tak, że z boku wyglądało to tak, jakby szeptał jej pocieszające słowa do ucha, usiłując ukoić skołatane, kobiece nerwy i napad histerii. Marynarze robili się gadatliwi w kubryku. Wtedy, gdy nie przypadała im wachta, gdy mogli sobie pozwolić na chwilę względnego wytchnienia. Gwar, morskie opowieści i hazard w tajemnicy przed oficerami było wówczas na porządku dziennym. Można było posłuchać, dowiedzieć się tego i owego o statku i załodze… jeśli się było ostrożnym. Przy obcych marynarze nie będą aż tak gadatliwi, spić też ich nie mógł, bo nawet najwięksi rozrabiacy znali surowe zasady i kary panujące na okrętach królewskiej marynarki. Na okrętach pirackich władzę faktycznie sprawowała załoga, łup dzieliło się po równo. W marynarce władzę miał kapitan. Ten dobry zawsze wiedział, co dzieje się na jego okręcie. Los załogi zależał od jego kaprysów, sprawności i zdrowego umysłu. Bunt nie przechodził bez echa. Quinghena, wrażliwa na punkcie swej floty, nie mogła tolerować oskarżeń rzucanych na swych oficerów, nawet jeśli te były słuszne. Kapitana odsuwano, sprawę wyciszano… lecz ten, który podniósł nań rękę był stawiany przed sądem wojennym, ten zaś nie wykazywał się dużym zrozumieniem. Wbrew temu, co mówił o buncie, by ją pocieszyć, wiedział, że nie będzie to łatwa sprawa. Jeśli załoga podniesie bunt, musieliby uprowadzić „Rybitwę” i przystać do Bractwa Wybrzeża. Do piratów. Powrotu nie było. Jadło na okręcie było mierne. Mięso tylko suszone, woda najczęściej spleśniała, zwłaszcza przy długich podróżach. Suchary, twarde, niesmaczne i ciężkostrawne. Czasem jako urozmaicenie kasza, sery, fasola. A mimo to wzniecenie buntu… Kapitan nie nadużywał władzy. Nie ten. Nie był szczególnie lubiany, nie był jednak znienawidzony. System kar zależał od wykroczenie, od zwykłej chłosty, po razy otrzymywane od kolegów, gdy winowajca przechodził pośrodku dwóch szeregów marynarzy, nie za wolno, nie za szybko, od każdego z nich otrzymując cios. Za próby dezercji wieszano na rei. Spanie na wachcie było nie do pomyślenia. Był jeszcze kot, znienawidzony, dziewięciorzemieniowy rodzaj bata noszony przez bosmana. W końcu zaś przeciąganie pod kilem. Marynarza przewiązywało się pod ramionami sznurem, wrzucano do wody i przeciągano pod nim od jednej burty do drugiej. Kadłub, często okryty skorupiakami, boleśnie kaleczył plecy nieszczęśnika, tnąc, drapiąc, woda dostawała się do płuc… Najczęściej przeciągnięcie pod kilem równało się więc karze śmierci. Nawet spryt Devrila na niewiele tutaj się zdawał, zwłaszcza, gdy zauważył, że na kapitana nikt tutaj głośno nie utyskuje, zaś marynarze na czele z bosmanem zdają się uwielbiać młodego oficera, Flynna Marena. Wyrażali się pochlebnie o jego odwadze, o zdolnościach i poświęceniu, o dostrzeganiu ich potrzeb, w końcu zaś pracy. Z tego, co słyszał, młody człowiek do wszystkiego musiał dojść sam, ciężko pracując, walcząc o swoją pozycję. Takiego kogoś można było szanować i szczerze wątpił, by w podobnych okolicznościach udało im się nakłonić go do buntu. Można było spróbować z pierwszym oficerem, lecz nawet teraz potrzeba im było poparcia kogoś z załogi. Ci zaś… było ryzyko, że jeśli zwierzy im się ze swoich planów, ktoś szepnie słowo Marenowi. I tyle po ucieczce. Mógł mieć tylko nadzieję, że Nefryt poszło lepiej. W końcu miała do dyspozycji kobiece sztuczki, swój urok i czar. Z pewnością potrafiła być przekonująca. Biorąc pod uwagę, że „Rybitwa” stanęła na kotwicy w niewielkiej odległości od wybrzeża Quingheny z powodu ciszy morskiej i braku wiatru, była to ich ostatnia szansa. Jeśli wejdą do portu, znajdą się na łasce i niełasce władz. Ci zaś potraktują ich jak przemytników. Niestety, w mniemaniu portowych władz przemytnik niewiele różnił się od pirata. Była jeszcze jedna nadzieja. Jeśli kontakt ruchu w Quinghenie wystarczająco szybko zareaguje. Saliman Zeland był zarządcą portu w Antorze, kapitan Rivers kierowała miejską strażą. Gdyby mógł posłać im wiadomość… choć słówko…
[Trochę się naczekałaś. Nie będę zasłaniać się brakiem czasu, raczej brakiem organizacji i weny. Normalnie chcę pisać, tylko słowa mi uciekają. No i jest kłopot, którego nie rozwiązuje ani film, ani książka, ani gierka fantasy. Za to się muszę pochwalić, w końcu dorobiłam się pokoju w akademiku jedynki, więc mam swój własny kąt. Kąt, który dzieli ze mną chomik syryjski Frodo i trzy szczurki: Munin, Orion i Pirat :D Co do kwestii obu panów, oczywiście, można. Ostatnio – przerażając samą siebie, zaczęłam się bać, że po prostu za długo prowadzę postacie i mi się znudziły. W porywach złości i irytacji tym faktem rozważałam, czy nie wrzucić Lu i Deva do pobocznych, ale uratowała ich długość karty. Acz tak naprawdę, to patrząc na prowadzące przeze mnie wątki, to oni już robią za poboczne, bo najczęściej piszę Szept. Powyższy komentarz niewiele wnosi, bo nie wiedziałam, czy chcesz, by Nef znalazła sposób na ich ucieczkę czy wtrącić ich do więzienia. Jeśli nie chcesz, możesz dać jak lądują w porcie albo w więzieniu. Można jak Shel/Lu dowiadują się o tym, cokolwiek takiego. Też nie chcę nic narzucać, po prostu podaję ewentualne przemyślenia moje własne. W razie czego możesz śmiało kierować Flynnem, bo z tego co widzę całkiem słusznie oceniłaś jego charakter ]
Nagle wróżka poczuła ciepło i uśmiechnęła się. Ciepło zwiastowało dłuższe życie, niezależnie od źródła jego pochodzenia. Mimo wszystko miała nadzieję, że to ktoś z dobrymi zamiarami. Zatrzepotała skrzydłami, ale ledwo się ruszały. Przymarzły; wiedziała, że teraz nie ma szans, że się wzniesie, wydawała się sobie zbyt ociężała. Chuchnęła sobie w ręce, ale zaprzestała, widząc, a raczej czując jak marne daje to efekty. Szepnęła z nadzieją, że ktokolwiek usłyszy, co mówi: - Mo... Mogę tu zostać? Cho...Choć na jakiś czas. - Sama przeraziła się tym, jak brzmiała. Co chwila kaszlała i sama nie do końca rozumiała co mówi, więc nie łudziła się zbytnio, że ten ktoś coś słyszał. Nie miała jednak sił się powtarzać. Była tak bliska omdlenia, że zwinęła się w kłębek na dłoni. Musiała wyglądać jak małe dziecko, ale w tamtej chwili na to nie zważała. Jej wzrost miał też swoje plusy, a ona zamierzała wykorzystać je jak najlepiej. Odetchnęła głęboko, wdychając same lodowate powietrze, ale zaczęła raz jeszcze, tym razem tylko odrobinkę głośniej: - Mogę... tu zostać? Nie... będę sprawiała... kłopotów... [Urlop niech będzie wyjaśnieniem jakości tego tekstu. ;_;]
[Wiesz, jak coś to zawsze możemy zacząć coś nowego, typowo na luzie, bez jakiejś mega intrygi w tle. Czasem takie lekkie wątki też fajnie wychodzą, a akcja się pojawia niespodziewanie i nigdy nie wiadomo, kiedy. Jeśli tak byłoby ci wygodniej, to ja nie mam nic przeciwko. Co do obecnego i wybrnięcia z opresji. Stworzyłam kilka postaci w Q z ruchu. Najbardziej pomocny mógłby być pan nadzorca portu i pani kapitan. A jak nie oni, to ktoś z poza ruchu … Wprawdzie nie wiem, jak to małe coś zwane Odrinem znalazłoby się w Quinghenie, ale karzełek ma to do siebie, że wciśnie się wszędzie i pojawi tam, gdzie nikt go nie chce. No i kocha wszelkiego rodzaju zamki, kłódki i inne takie cuda. Niestety, cudze sakiewki też. Dobry pomysł z tym pochodzeniem Devrila. Podoba mi się takie granie na czas. Sama na to nawet nie wpadłam. Plus może jeszcze powoływać się – to w ostateczności, na znajmość z quingheńską arystokratką dość wysoko postawioną. Acz to raczej ostateczność, bo za duże zamieszanie też im nie pomoże. Lucien i Shel mogliby się dowiedzieć. Zwłaszcza, że Cienie też mają swoje kontakty w Quinghenie. Kwestia, jak postąpią i czy pomogą tej dwójce w ucieczce czy przeciwnie, przeszkodzą. Co do Flynna – tak, to najsłabsze ogniwo w ich planie. Niestety, to człowiek całkowicie oddany morzu i żegludze. Niekoniecznie typowy służbista, bo byłby się w stanie zbuntować p/kapitanowi… ale prędzej zrobiłby to dla dobra okrętu niż obcych czy własnych zysków. Gdyby mieli go jednak po swojej stronie, to b. obrotny i zdolny człowiek. Iskra poświadczy, jak po zatonięciu ich statku wyłowili go piraci, na co pan oficer pobuntował całą zgraję i przejął dowodzenie na okręcie. Więc jego warto mieć po swojej stronie. Mam wrażenie, że niewiele pomogłam. Niestety, u mnie z weną ostatnio raczej cienko jest.]
Spojrzała zamglonymi, zmęczonymi oczami na swoich wybawicieli. Powiedziała, tym razem znacznie głośniej, choć wciąż prawie niesłyszalnie: - Jeśli to ma jakieś znaczenie, to jem adekwatnie do wzrostu. Więc w sumie nie jest aż tak źle - dodała z krzywym uśmiechem i kaszlnęła. Nie wykurowała się jeszcze, ale wiedziała, że jest na dobrej drodze. Niedługo miała być pełnia, a to na pewno by jej pomogło. Gdy o tym pomyślała, zamrugała i powiedziała niepewnie: - Może mogłabym jakoś pomóc? Przyznam, że nie jestem w stanie walczyć - powiedziała, czując jak ciepło dodaje jej sił - ale mogę kogoś uleczyć. Niedługo pełnia, a moja moc jest wtedy najsilniejsza. Swoją drogą Selene, wróżka księżycowa - przedstawiła się ze słabym uśmiechem. Miała wyrzuty sumienia, że zostaje, ale wiedziała, że sama nie znalazłaby drogi w bezpieczne, ciepłe miejsce. Na szczęście, jak wspomniała, nie jadła dużo, to ją pocieszało. Zastanawiała się jednak, czy im też się uda. Cóż, przynajmniej miała większe szanse niż sama.
Doświadczenie nauczyło Shanley podważać czystość intencji wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób okazywali jej sympatię. Jednak teraz nie czuła obaw. Wydawało jej się natomiast, że może zaufać tej kobiecie. Co dziwniejsze, wrażenie nie ustępowało. - Wiesz, gdyby brać pod uwagę wszystko co się słyszy od arystokracji, świat składałby się z samych łotrów. Skrzywiła się, ale w końcu wygrał grymas podobny uśmiechowi. - Miło wiedzieć, że są na tym świecie ludzie, którzy myślą własną głową, nie cudzą – odparła, gładząc grzywę gniadosza. - Bukowa Osada... – powtórzyła w zamyśleniu. To musiało być gdzieś blisko, ale ona niezbyt często miała okazję, by wyściubić nos poza mury miasta. Raczej siedziała w tej zatęchłej kamieniczce, którą z przyzwyczajenia do niej zaczęła nazywać domem, i pilnowała, czy nikt nie obserwuje budynku albo nie węszy w jego pobliżu. Niezbyt intrygujące. Na pewno nie przez tyle czasu. - Razem z Merynem i Aedem, nie wiem, czy go znasz, musieliśmy uciekać z Etir. Wirgińczycy chcieli nas dopaść. Rozdzieliliśmy się. Próbowałam zgubić pościg tu, w lesie. Mam nadzieję, że się udało. - Z Ae... – Dziewczyna zachłysnęła się zdziwieniem. Imię mieszańca utknęło jej w gardle jak rybia ość. – Bogowie niejedyni! – jęknęła. W odgłosy lasu wdzięcznie wkomponowało się plaśnięcie otwartej dłoni w czoło. – Z tym szurniętym wariatem! Z tym kretynem, którego kościste dupsko znowu znów będzie trzeba ratować! Zamilkła, gdy dotarł do niej sens ostatnich słów Nefryt. Pościg. No tak. Mało na niego nie wpadła. Jak zwykle ją poniosło i musiała nie tyle powiedzieć, co wykrzyczeć to, co jej ślina na język przyniosła... Psiakrew. Powietrze zadrżało od odgłosu dęcia w róg. Nie byli blisko, ale nie byli też daleko. - Jasna cholera... – syknęła. Podprowadziła gniadego, ciągnąc spłoszone konisko za uzdę. – Przez las wiedzie jakaś ścieżka? Do osady da się dojechać konno? Możemy zdać się na ciebie, prawda? – zagadnęła niewinnie, kierując pytanie do ogiera. – Z łatwością uniesiesz nas na grzbiecie. – Uspokajająco poklepała go po pysku. Nawet gniadosz miał dość wrażeń jak na jeden dzień. Wierzchowiec parsknął – nie wiadomo, czy na znak aprobaty, sprzeciwu czy po prostu ze strachu zmieszanego z zaintrygowaniem. - Czemu robią tyle hałasu...? – zapytała samą siebie. Po chwili dotarło do niej, że to hipokryzja. – Gdy próbowałam was znaleźć, trafiłam dzięki temu, że zadęli w róg – dorzuciła słowem wyjaśnienia. – Martwi mnie myśl, że chcą nas zapędzić w kozi róg... *** - Nie będzie trzeba szyć. Meryn uważnie przyjrzał się starszemu mężczyźnie. – Mam miksturę regenerującą skórę. Do maga mi daleko, ale to pewniejsze, niż szwy. Do maga być może daleko, ale do alchemika już nie, przemknęło przez myśl Merynowi. Nie wiedział, co powinien sądzić o zielarzu. Cóż, w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Musiał mu zaufać, nie miał wyboru. - Chyba, że wolisz szycie. Tak czy siak muszę oczyścić twoją ranę. Twój towarzysz może zna podstawy i ma dobre chęci, ale jego dokładność… - Wszystko mi jedno, bylebym mógł dalej cieszyć się swoją ręką – odparł Aed, stawiając sprawę jasno. Medyk miał pełną dowolność. Meryn natomiast skinął głową, pokorniutko przytakując. Paniątko nawet nie upaprało krwią rączek, więc uznało za stosowne nie zwalać winy na innych. - Pójdę już po tę wodę.
[To się przywitałaś z moją nieokrzesaną dziewuchą. xD Coś kuleją ostatnio te moje odpisy, nie podobają mi się. Muszę zasiąść przed telewizorem i wreszcie obejrzeć tych Muszkieterów od BBC. A potem niech mama da mi jakiś film kostiumowy. A potem zobaczę sobie coś w necie. I powinno być ok. :P Najgorsze z tą arystokracją jest dla mnie określenie jej zachowania. Moja trochę „zmężniała” i zamiast siedzieć w lektyce biega po chaszczach, więc nieco mi to sprawę ułatwia, ale ciągle boję się, że coś wyjdzie nie tak jak powinno... co widać na załączonym obrazku. ;) Co do dowódczyni – poważnie zastanawiam się nad tą postacią. Gdybym ją stworzyła, same korzyści z tego, bo i mogłoby być powiązanie z Shelem, i byłby jakiś punkt zaczepienia do wątku z isleenowym Nariusem, którego nie mogę wymyślić szmat czasu, no i jarałabym się tym, a jakże. Ale z drugiej strony zaczęło mi strasznie zależeć na tej bohaterce i nie chcę ani przegiąć, ani przesłodzić... Przynajmniej arta już mam. ;) http://len-yan.deviantart.com/art/ursa-478030083 Tak mi się skojarzyło: http://anotherwanderer.deviantart.com/art/Foxwick-486873636 xD]
[ Dziękuje za miłe przywitanie. Cieszę się, że komuś się karta spodobała. Na początku chciałam wszystko takim wierszem, ale potem stwierdziłam, że nie idzie i powstało takie coś. Poprawiłam, te słowa w kreskach są teraz na dole. Właśnie wahałam się czy dać je na górę czy na dół. To z tą głupotą i odwagą to chodziło mi o to, że ruszyła sama w podróż by tam tą matkę znaleźć i takie tam. I że albo trzeba było być tak głupim żeby samotnie nie znając dobrze jeszcze świata iść na taką wyprawę albo bardzo odważnym czy coś.
Co do wątku to chciałabym z obiema postaciami. Obie wydają mi się ciekawe choć prawdę mówiąc choć chciałabym rzucić jakimś pomysłem to nie mogę, bo nic mi do głowy nie przychodzi... Może gdybyś ty już coś miała albo jakieś nie wiem wskazówki czy coś. Coś by wpadło ;)]
Isleen kiwnęła głową na podziękowanie. Mimo woli uśmiechnęła się widząc czysty materiał. To zawsze było lepsze niż brudna szmata… W ranę zawsze mogło wdać się jakieś zakażenie, które jeszcze bardziej osłabi. Czasem może nawet zabić. -Wiem, Hran, wiem… - elfka drżącymi dłońmi zaczęła przewiązywać przedramię kobiety. Opanuj się, opanuj się… Jak mantra, słowa obijały się jej po głowie. Przerwała na chwilę, słysząc Hrana. Słyszała kiedyś o takiej metodzie, ale czy da radę to zrobić? Upuścić krew…? Nie może tego zrobić, bo Rivera się wykrwawi. - Mogę spróbować… Ale nie wiem czy mi się. – wątpliwości, cały czas. Czy się uda, czy nie…. Spojrzała na twarz kobiety. Chociaż teraz chyba już nic jej nie zaszkodzi… Isleen usiadła na ziemi i przymknęła oczy. Musiała się skupić. Cały ten proces znała tylko z teorii. Już wtedy wydawał się jej trudny. Teraz przyszedł czas, by sprawdzić jej umiejętności… Położyła dłoń na ręce chorej. Tam trucizna krążyła coraz szybciej, coraz więcej szkodziła, uszkadzała… Musiała sobie wyobrazić jak oczyszcza krew, jak trucizna wylatuje… Poczuła jak na jej dłoń skapuje jakaś substancja. Trucizna? Oby tylko sama się tym nie zaraziła…
[Przepraszam za jakość tekstu. :( W razie czego mogę coś poprawić.]
[Dziękuje za przywitanie. Jak można, to ja bym prosiła o wątek, szczególnie z Shelem, wydaje się intrygującą postacią. Jednak nie do końca jeszcze się ogarnęłam z całymi realiami tego świata, więc może ty masz jakiś pomysł na sytuacje w której mogli by się spotkać, lub gdzie, bo Lëlan jakoś nie zapuściła się nigdy na tereny Wirginy.]
[Jeśli nie czytałaś Wiedżmina, Cintra to słaby pomysł. Ogólnie Falka przybyła do Keronii, w poszukiwaniu zajęcia. Postać wybierz tą, na którą masz ochotę. Zarówno do postaci, jak i wątków nie mam żadnych uprzedzeń ;D ]
[ Pomysły są okey. Co do tego kto i dlaczego zabił jej rodzinę to tak myślałam, że by w tedy cała wioska została wyrżnięta czy coś.
Tylko mam pytanie skoro obie postacie są tu na jednej karcie to jak mam pisać odpisy? Adresować do której postaci jest jaki odpis czy jakoś inaczej?
To ja bym z Shelem zrobiła tak. Paeonia tańczyłaby jako rozrywka na jakimś spotkaniu/posiedzeniu/imprezie czy czymkolwiek. No i właśnie spodobałaby się Shelowi, a przy okazji ktoś chciałby go pozbawić życia i przy okazji również oprócz tańca wynająłby ją właśnie do tego by pozbawiła go życia. Paeonia wykorzysta to, że Shel jest nią zainteresowany i gdy będzie chciała zadać śmiertelny niespodziewany cios okaże się, że jeszcze inny ktoś chciał wyrżnąć całe to towarzystwo zebrane na tym spotkaniu co sprawi, że zapanuje chaos Paeonia go nie zabije, a będą się musieli szybko ewakuować żeby ocalić życia co skłoni ich do tej współpracy. Takie coś nie wiem czy ci pasuje coś w tym stylu.
Dla Nefryt. Nefryt czekałaby na jakąś niezwykle właśnie cenną przesyłkę, którą miał dostarczyć jakiś kupiec na którego wpadła wcześniej Paeonia i zabrała to coś cennego, bo jej się spodobało, a kupiec zdecydowanie za mało jej za taniec zapłacił. No i kupiec dotarł bez tej rzeczy no i Nefryt czy ktoś stwierdził, że odejść Paeonia daleko nie mogła no i pójdą ją szukać czy coś. Bo ta rzecz to tak bardzo ważna jest, że żyć bez niej nie mogą. Co myślisz ?
Shanley przełknęła suchość w ustach. Poczuła, że zrobiła coś, do czego nie miała prawa. Wiedziała, że górę wzięły bezmyślna gadatliwość i uprzedzenie, ale nie widziała w tym nic złego. Nie, dopóki Nefryt nie uświadomiła jej, że powinna uważać na słowa. Bo słowa mogą osądzać. Słowa mogą urazić. Słowa mogą ranić. Drgnęła nieznacznie, słysząc przytyk wymierzony w arystokratów. Nie była w stanie zaprzeczyć. Jej matki w żaden sposób nie można było zaliczyć do osób zrównoważonych, ojciec natomiast potrafił jedynie pić na umór i wpadać w gniew. Jednak, chcąc, nie chcąc, dziewczyna zaliczała się do tej zżeranej przez próżność i niezaradność warstwy. Nawet gdy zdawało jej się, że zerwała wszystkie więzi, że uwolniła się od przeszłości, pozostawała ta podświadoma przynależność. Wyraz twarzy dziewczyny owszem, mówił, że jest jej głupio, ale ani jedno słowo przeprosin nie padło z jej ust. - Powinien dać radę. – To krótkie zdanie ucięło rozmówkę z wierzchowcem, która – mimo że pomogła uspokoić gniadego – zaliczała się do dziecinnych pogawędek z pupilami. Nefryt nie odpowiedziała na wcześniejsze pytania. Nie musiała. Shan zaufała herszt. - Myślę, że się boją. Niedługo zapadnie zmrok, a w ich kraju jest mało lasów. Nie wiedzą, jak w nich przeżyć nocą, nie potrafią rozpoznać, gdzie kryją się bestie. Jeśli zabłądzą, prawdopodobnie zginą. Jeśli się rozdzielą, zginą na pewno. Zamiast zaniepokoić, słowa Nefryt uspokoiły Shan. Obawiała się Wirgińczyków, nie rodzimych lasów. W kerońskich puszczach spędziła prawdopodobnie więcej czasu niż ścigający ją oraz herszt zbrojni razem wzięci. Była niemal pewna, że to samo może powiedzieć o swojej towarzyszce. Dziewczyna wiedziała, jak się zachować – nie w teorii, a z doświadczenia. Mogła się nim pochwalić mimo swojego młodego wieku. Pokładała więc nadzieję w swoich umiejętnościach. Podała wodze kobiecie. - Poprowadzisz? – W jej głosie wybrzmiała prośba. Herszt nie wzbudziła w niej sympatii, czego jednak nie można było powiedzieć o szacunku. Shanley nauczyła się, że jedno nie powinno wykluczać drugiego. Teraz miała okazję przekonać się o tym na własnej skórze. *** Ina miała rację. Przez Meryna czasem przemawiała dawna duma, na którą mógł sobie niegdyś pozwolić. W jego gestach i sposobie wysławiania się wciąż znać było teatralność i kurtuazję, których trudno było mu się wyzbyć i z których nie do końca zdawał sobie sprawę. Teraz, przedstawiając się, przeważnie nie używał rodowego nazwiska. Nie było już ani szlachectwa, ani pozycji mistrza fechtunku i zaufanego wysłannika w Zakonie. Mężczyzna poznał, co znaczy zarabiać na własne utrzymanie. Zarabiać na czynsz, o którym nigdy nie musiał myśleć, i na chleb, którego zawsze miał pod dostatkiem. Ochraniał możnowładcę, za którego niegdyś sam mógł się uważać. Był najemnym mieczem. Nikim więcej. Wracając od studni, przystanął przy uwiązanej do płotu klaczce. Odstawił pełne wody wiadro, by rozprostować palce... i odetchnąć chwilę, by odpocząć od podejrzliwych spojrzeń. Słońce skryło się już za ścianą lasu, pozostawiając jedynie jasną poświatę na ciemniejącym niebie. Minęło już tyle czasu, a Nefryt wciąż nie było nigdzie widać... Półtorej godziny powolnego marszu powinno odpowiadać takiemu samemu czasowi jazdy konnej – zakładając, że Nefryt musi wywieść w pole szukających jej Wirgińców. A jeśli... Szermierz wzdrygnął się, mimo że dzień był ciepły. A jeśli ją dorwali? Chyba nikt w tym kraju nie mógł poszczycić się większą wprawą w wymykaniu się Wirgińczykom. Ale jeśli to nie wystarczyło? Każdemu może zdarzyć się pomyłka, drobne przeoczenie, może go spotkać głupi zbieg okoliczności, który przeważy szalę na jego niekorzyść. Każdemu, nawet najlepszym. Zostawił ją. Zostawił, pozwalając, by sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Pozwolił jej iść samej. On. Pan Odpowiedzialny.
Potrząsnął głową, odpędzając czarne myśli. Ktoś musiał przecież doprowadzić tego pechowca do miejsca takiego jak to, w którym udzielą mu pomocy. Inaczej w najlepszym wypadku straciłby rękę. Strzegący bram Etir zbrojny nie popisał się delikatnością. Zaciskając zęby, Meryn rzucił ostatnie spojrzenie w stronę drzew. Spojrzenie pełne głupiej, bezpodstawnej nadziei, podszeptującej, że Nefryt wyjedzie z lasu akurat w tym momencie. Przeczesując grzywę srokatej, przyjrzał się aedowym jukom. To do siodła łaciatej kobyłki mieszaniec troczył większość swojego dobytku. Gdzieś tu musiały być więc pieniądze... Znalezienie ich nie było tak proste, jak w pierwszej chwili się Merynowi wydało. Wrócił po dłuższej chwili, w jednej ręce niosąc wypełnione wodą wiadro, a w drugiej – sakwę. Naczynie postawił obok ławy – tak, by zielarz mógł w razie potrzeby z niego skorzystać. Z pewnością mu się przyda. Aed nie darł się, chociaż miał na to przemożną ochotę. Zacisnął powieki i leżał cicho, przygryzając dolną wargę i wgniatając czoło w drewniane słoje ławy, by odwrócić swoją uwagę od rozszarpanego ramienia. Tylko ciemne rzęsy błyszczały mu od łez. Łez bólu, palącego ramię. Gdy starszy mężczyzna wytarł wreszcie dłonie w koszulę, mieszaniec odetchnął głęboko, z ulgą. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z napięcia mięśni, nad którym stracił panowanie. Marnował siły na uleganie odruchowi, sam o tym nie wiedząc. Usłyszawszy polecenia zielarza, po prostu skinął głową. - Dziękuję... – odparł krótko. Spojrzał na twarz starszego mężczyzny, ale nie był w stanie skupić na niej wzroku. Aed już chciał rozkoszować się chwilą odpoczynku, gdy przez mgłę zmęczenia i czyhającego na mieszańca snu przebił się głos zielarza: - Nie chcę się mieszać w twoje sprawy Ino, ale niebezpiecznie dziś trzymać w domu coś, co nie jest człowiekiem. Odwrócił wzrok, zaciskając wargi w wąską linię. Powinien był się już przyzwyczaić, już dawno... Powinien. - Chcemy prosić jedynie o nocleg dla nas i dla naszej towarzyszki, która, jak się spodziewam, niebawem do nas dołączy – Meryn zwrócił się do Iny, nie czekając, aż zechce się ona wypowiedzieć o tej przestrodze. Nie był jeszcze świadom, że jego krnąbrna podopieczna uparcie się za nim wlokła. – Wyjedziemy jutro o świcie. Odwdzięczymy się jak możemy. Szermierz mówił spokojnie, ale stanowczo – na wypadek, gdyby Aedowi strzeliło coś do głowy.
[Spoko, pisz kiedy masz czas i wenę, nie kiedy „musisz”. ;) Gdyby chuchrak to usłyszał, to by się chyba, bladzioch, zarumienił. ;D Święta racja. Lubić się nie muszą – wystarczy, że nie pozabijają się nim dotrą do Bukowej Osady. No i będzie ciekawiej. Czyli droga wolna. :D Teraz zamiast się uczyć będę rysować wirgińską chorągiew... Ten drugi art z jednej strony jest przesłodki, ale z drugiej – te uschłe drzewa i maki w trawie... No i czarnowłosa dziewczyna z czarnym jednorożcem – nie mogłam Ci nie wysłać. ;)]
[ Lëlan często przemieszcza się pomiędzy Ataxiar, a Górami Mgieł, więc po drodze zatrzymuje się w prawie wszystkich pomniejszych miasteczkach przez które przejeżdża, czasami w samym Królewcu. Więc może tam by się mogli spotkać? Hm, ewentualnie podczas samej podróży? ]
[Nie, raczej nie mam kłopotów z pisaniem komentarza pod rząd. Tylko musisz być świadoma, że z racji stażu mam teraz spore poślizgi z odpisywaniem, a jakość nie jest najwyższych lotów. Rozważałam urlop, ale ostatecznie pomysł upadł, a ja powoli, własnym tempem coś tam klecę w wordzie. Ja też raczej nie potrafię cudzych postaci. Nawet jak je czuję z racji długiego pisania, to wtrącam może jakieś zdanie, wypowiedź czy wzmiankę o nich, ale nie kieruję nimi. Z Flynnem sama mam jeszcze problem, jak to bywa z nową poboczną – trzeba ją poznać i ukształtować. Na potrzeby takiego założenia – które mi jak najbardziej odpowiada, dajemy, że dotarli już do portu, kapitan zszedł na ląd do zarządcy, a Nef chce urobić Flynna? Bo jak już ich wrzucimy do więzenia, to na urabianie Flynna będzie za późno. Chyba, że czekają przed wejściem do portu na zezwolenie, by tam wpłynąć albo pogoda im nie sprzyja i dlatego nie próbują wejść do niego. Z drugiej strony na morzu Dev raczej nie będzie miał jak się skontaktować z ruchem, potrzebuje być na lądzie. Chyba, że sam ładnie skoczy do wody, ale on tego nie zrobi… nie zostawiłby Nefryt. Mógłby przekupić jednego z marynarzy, ale na okrętach wojennych panowała surowa dyscyplina i jakby coś takiego wyszło, zostałoby uznane za dezercję. A za to stryczek. Nie mam też nic przeciwko pozostawienia na razie Lu i Shela. Zwykle wychodzę z założenia, że piszę postaciami jak mam dla nich jakąś rolę. Jeśli nie, to chwilowo pomijam, potem zaś wprowadzam. Tego typu. Więc za. To tylko powiedz mi, co myślisz w kwestii tego jak daleko skoczyć akcją i ja się mogę brać za odpis.]
Daleko, w ciemności, migotały jasne światła portu w Antor. Morze niosło dźwięk portowych tawern. Śmiech, marynarskie szanty. Migotały leniwie zawieszone na masztach latarnie stojących na kotwicy okrętów. Nawet rybackie łodzie i kutry zaopatrzono w nie, by płynąc w ciemności, były rozpoznawalne dla innych jednostek. Morskie fale leniwie uderzały o drewnianą burtę. Podeszli dość blisko nabrzeża, na noc okręt stanął w dryf, zarzucono kotwicę. Niepomyślne prądy, lakonicznie wyjaśnił stary bosman, tęsknie wpatrując się w nie tak odległy port. Tak długo przebywając na morzu, z dala od porządnego jadła, napitku, palącego przełyk rumu, marynarze tęsknili za najprostszymi przyjemnościami. Bliskością kobiet, zwykłym łóżkiem zamiast chybotliwego hamaka, stabilnego lądu zamiast pokładu, pełnej kiesy należnego im żołdu. Tymczasem wciąż byli na morzu, z portem w zasięgu wzroku, nie mogąc się doń dostać. Frustrujące. Nie tylko dla marynarzy. Jak on miał poszukać pomocy, będąc na morzu? Nie mogąc postawić stopy na lądzie? Jak miał porozumieć się z ruchem? Nie był magiem, nie znał sposobów na inny, magiczny sposób kontaktu. Mewy przecież nie wyśle. Głupie ptaszysko poleciałoby połowić ryby, a nie kłopotało się zaniesieniem przyczepionego do nóżki liściku. A on wciąż miał kłopot. Mógł skoczyć do wody. Popłynąć wpław. Może by mu się udało. Może by dopłynął… O ile by nie utonął gdzieś po drodze. To jednak znaczyło zostawić Nefryt. Samą. Tutaj. Gdyby… Jego zniknięcie nie przeszłoby bez echa. I odbiłoby się na Nefryt. Tym samym nie wchodziło w grę. Nie zostawi jej. Zawiał mocniejszy wiatr, niosąc za sobą zapach soli i morskiej świeżości, targając koszulą arystokraty. Gdzieś z tyłu dał się słyszeć okrętowy dzwon, oznajmiający zmianę wachty. Oficer, tym razem Flynn, pojawił się na pokładzie, powolnym krokiem wędrując od rufy w kierunku dziobu. Flynn był najsłabszym ogniwem w ich planie. Zarazem też jedynym ogniwem, które, gdyby im pomogło, rozwiązałoby wszystkie problemy, jakie mieli. Ponieważ jednak zawsze dobrze mieć alternatywny plan, arystokrata odwrócił się plecami do młodego oficera. To był okręt wojenny. Okręty wojenne słynęły z surowej dyscypliny. Służba na nich była niełatwa. Na pewno znajdzie się ktoś, kto chętnie by pozbył się tego zaszczytu. Ktoś, kto nawet pomimo grożącego za dezercję stryczka, rzuciłby się w słoną wodę i zaniósł liścik wskazanej osobie… za drobną opłatą rzecz jasna. Opłatą znacznie większą niż marny, marynarski żołd. Już był przy zejściu pod pokład, gdy natknął się na nią. Niemal niedostrzegalnie skinął głową w kierunku dziobu, tam, gdzie ostatni raz widział Flynna. Wargi poruszyły się bezgłośnie, lecz nieme przesłanie było aż nazbyt oczywiste. - Powodzenia – mówił ruch warg, mówiły oczy i napięta postawa arystokraty.
[Jakość nie powala na kolana. Ostatnio zgubiłam gdzieś i wenę i pomysły, zaś opisy nigdy nie były moją najmocniejszą stroną. Mam nadzieję, że takie coś ujdzie i przepraszam.]
[Nie mam pojęcia, jakiej to jest jakości, bo nieodespana sylwestrowa nocka filmowa wciąż odbija się na mojej sprawności umysłowej... :P]
Przez całą drogę Shan nie odezwała się ani słowem. Po części dlatego, że skupiała się na odgłosach otoczenia. Jechały we dwójkę na jednym koniu, sapiącym jakby właśnie ukończył bieg na wyścigach. O przegapienie jakiegoś niepozornego szelestu, trzaśnięcia gałązki czy strzępka szeptanej rozmowy było nad wyraz łatwo. Napięty łuk leżał przed nią, na jej kolanach. Jedna strzała czekała w jej dłoni, druga – zatknięta za pas, była w zasięgu ręki. Dziewczyna wciąż sondowała wzrokiem otoczenie. Zachowywała czujność. Zapamiętywała też drogę... tak na wszelki wypadek. Po części jednak dlatego, że nie wiedziała, w jakim tonie ta rozmowa powinna przebiegać. Stchórzyła. Liczyła na to, że Nefryt zaprzątać będą inne sprawy. Że na konieczność prowadzenia pogawędki nie będzie zwracać uwagi. Rzeczywiście, herszt zdawała się być nieobecna myślami. Denerwowała się, choć nie dawała tego po sobie poznać. Denerwowała się tak jak Shan. Nie musiały rozmawiać i nie musiały zgadzać się ze sobą w każdej kwestii, by w tym momencie rozumieć się doskonale. *** - Przyjęłam was, tak? No to was teraz nie wyrzucę. Meryn już zaczerpnął powietrza, by odpowiedzieć jakimś utartym, pasującym do sytuacji zwrotem. Zmilczał jednak. Kolejne wyuczone grzeczności z pewnością okazałyby się sporą przesadą. Meryn domyślał się, jak dla postronnego obserwatora musi wyglądać taki sposób bycia, jednak nie zawsze potrafił nad nim panować. Nie czuł wyższości. Po prostu nie miał władzy nad pewnymi przyzwyczajeniami, niegdyś wpojonymi jako największa świętość. - Kim jest wasza towarzyszka? W tym momencie szermierz zdał sobie sprawę, jak łatwo i bezmyślnie wyjawił, że czeka na kobietę. Na szczęście nie było się czego obawiać, a chwilowy przestrach był zapewne objawem jego przewrażliwienia. Nefryt powiedziała przecież, że ją tu znają. Chyba mógł wyjawić Inie prawdę. A jeśli w drodze coś... Zamknij się - syknął w myślach sam do siebie. Męczyły go te przeczucia, męczyło spóźnione poczucie winy. Bezsensowne obawy, niemające na nic wpływu. Odetchnął głęboko. Postanowił grać w otwarte karty. W końcu rozmawiali bez świadków. - Nefryt powiedziała, że możemy się tu zatrzymać. Na razie nie mówił nic o owej niewykorzystanej przysłudze, jako że sam niewiele o niej wiedział. Jednak w razie potrzeby miał argument w zanadrzu. Odwrócił się. Patrzyła na niego para ciemnych oczu. W oskarżycielskim spojrzeniu znać było niemą naganę. Aed na miejscu pana szermierza skłamałby. Odruchowo. Najwyżej potem by przeprosił. Jednak zawsze pilnował, by ludzie, którzy mu pomagają, wiedzieli o nim jak najmniej. Pilnował zarówno dla własnego, jak i ich dobra. *** Shanley westchnęła cicho, gdy w jej uszy wwierciło się psie skomlenie i ujadanie. Po panującej w lesie ciszy, do której jej pobudzone strachem zmysły dopisywały nieistniejące odgłosy i obrazy, usłyszenie czegoś, co działo się naprawdę było nie lada ulgą. - Kto zacz?! Ludzie. Ludzie, którzy nie zamierzają ich pozabijać. A przynajmniej pytają o godność, nim się do tego zabiorą. Jak dobrze... - Nie poznajesz mnie? Czy jest u was dwóch mężczyzn, półelf i szlachcic? Rozdzieliśmy się w drodze… A więc z Marianny nadal był tak samo kiepski aktor, za jakiego go Shanley miała. Zsunęła się z konia, nieznacznie kręcąc głową z niemą dezaprobatą. Spojrzała najpierw na tutejszych, a potem na Nefryt. Nie zamierzała wtrącać się w ich rozmowę. - Idź do Iny. Tej rudej od bandy dzieciaków, to w tamtą…. Zmierzyła herszt czujnym spojrzeniem. Kobieta niekontrolowanie wypuściła lejce z rąk. To ze zmęczenia? - Wiem… wiem. Wzrok Nefryt zatrzymał się na dziewczynie. Ta chwyciła nachrapnik i łagodnie poprowadziła gniadego w stronę wskazaną przez mężczyznę, nie przejmując się tym, że herszt dalej trzyma wodze. - Podwiozę cię – rzuciła dla rozluźnienia atmosfery. ***
W trzask płonących na palenisku polan wmieszał się odgłos pukania do drzwi. Meryn poderwał się ze swojego miejsca jakby ktoś szturchnął go rozpalonym do białości prętem. Aed wywrócił oczyma. Czy ten dzieciak nigdy się nie nauczy...? Ina zawahała się przez moment. Na tę krótką chwilę zapadła idealna cisza. Kobieta wytarła przyprószone mąką dłonie o fartuch, którym się uprzednio przewiązała, podeszła do wyjścia, wyciągnęła kołek ze skobla i odemknęła drzwi. Spojrzała spode łba na Meryna, który najwyraźniej postanowił snuć się za nią jak cień. Otworzyła skrzydło drzwi, czemu towarzyszyło ciche skrzypnięcie kiepsko naoliwionych zawiasów. Usunęła się z przejścia, pozwalając Merynowi twarzą w twarz spotkać się z przybyszami. Skoro tak czekał, proszę bardzo. - Nic ci nie jest... – stwierdził, patrząc na Nefryt jak na zjawę. Odetchnął z ulgą, czekając, aż bogini Fortuna wymierzy mu bezlitosny policzek, budząc go ze snu o zbyt szczęśliwym zakończeniu. - Nam – poprawił go ktoś stojący za plecami herszt, poza kręgiem światła wylewającego się z chałupy. Meryn znał ten głos, znał go bardzo, bardzo dobrze. Zamknął oczy. Nie, to rzeczywiście się nie działo.
[Aż mi się łezka w oku zakręciła, wreszcie się spotkali... :D A rozdzielili się prawie cztery miesiące temu, szmat czasu. A jakże, czerwony jak burak! I nie bardziej rozmowny. No właśnie... Brakuje mi pomysłu, by zrobić z dowódczyni postać główną. Może kiedy jej charakter i historia rozwiną się w wątkach, napiszę jej kartę. Ale na razie się chyba nie zanosi. Chociaż kto wie, jak bardzo będę się nudzić w ferie...? xD Tak sobie przeglądałam nasz wątek i... co z Shelem? :D *diaboliczny śmiech* Uważaj, bo zaczynam kombinować z postacią pani dowódczyni. To się może źle skończyć! xD]
[ Hmm, to może tak... wyczytałam w karcie, że Shel jest szpiegiem królowej Keronii, więc można byłoby tak zrobić, że potrzebuje dla niej zdobyć informację na temat czegoś/kogoś tam, ale potrzebuje do tego pomocy. A moja Lelan często wykonuje zlecenia tym podobne, gdyż wyspecjalizowała się w hipnozie, a z czegoś musi się utrzymać gdy tak podróżuje po kraju. Więc Shel by słyszał plotki o takiej osobie i by starał się ją odszukać, ale jak już się dogadają to nie będzie chciał jej zdradzić szczegółów, więc będą musieli wybrać się razem w poszukiwaniu tej osoby od której mają wyciągnąć owe informacje. A po drodze, ktoś może czyhać na życie mojej elfki gdyż miała tam parę niedokończonych spraw, i chcąc nie chcąc Shel będzie musiał jej pomóc, gdyż inaczej straci swoją jedyną nadzieję na wykonanie zadania od królowej? Nie mam zielonego pojęcia czy to jakoś współgra z Twoją postacią, ale jak nie to mów i postaram się coś innego wymyślić :) ]
– Podobno cię szukała, Meryn. Słowa Nefryt zabrzmiały jak subtelny wyrzut. „To dziecko pana szuka.” Tylko że to dziecko doskonale posługiwało się paroma rodzajami broni. I to nie ono się zgubiło. To Shanley odezwała się pierwsza. Chciała szybko zamknąć temat, a nie urządzać sceny. Nie teraz. Jeszcze. - Jeśli w przyszłości powiesz mi, gdzie się wybierasz, nie obrażę się – zapewniła, posługując się oklepanym, ale skutecznym chwytem. Meryn westchnął ciężko. Pospiesznie zebrał myśli, zastanawiając się, co ma na swoją obronę. - Cóż... To była dość spontaniczna wycieczka – odparł wymijająco. Szermierz powiódł wzrokiem za spojrzeniem Nefryt. Skulone nieszczęście ruszyło się wreszcie ze swojego kąta. Wspierając się na zdrowej ręce, Aed podniósł się z twardej ławy i oparł się o ścianę. Na więcej entuzjazmu póki co się nie zdobył. Krawędzie jego pola widzenia przez chwilę zabarwiły się czernią, która z obrazu izdebki pozostawiła jedynie mały wycinek o rozmytych konturach. Bogowie, jeżeli zmęczył się siadaniem, to bał się pomyśleć o stanięciu na nogach. Masz ci los – sponiewierane chuchro w poplamionej, zakurzonej koszuli bez jednego rękawa, nienadające się do walki ani nawet wdrapania na koński grzbiet. - Tak w ogóle to… dobrze was widzieć. Kąciki ust mieszańca drgnęły i uniosły się nieznacznie. Uśmiechnął się. Nie krzywo i szyderczo. Całkiem ładnie... jak na niego. Cieszył się, że widzi Nefryt całą i zdrową. Cholera, martwił się. Martwił, i to bardzo, chociaż starał się nie dać tego po sobie poznać. - Ciebie również – odpowiedział, choć miał przemożną ochotę nawrzeszczeć na panią herszt za samotne pałętanie się po lesie pełnym Wirgińców, i to po wymuszeniu na mieszańcu pozwolenia na to. Doprawdy, skandal... Meryn gestem zaprosił przybyłe do środka, odsuwając się z przejścia. Ina zatrzasnęła za nimi drzwi i zamknęła je na skobel. - Martwiłaś się – stwierdził szermierz tonem kogoś niezmącenie pewnego siebie. Zerknął przy tym na Shan tak, jakby był panem i władcą świata, zaszczycającym spojrzeniem jakiegoś niewiele znaczącego urzędasa. - Coś ci się przyśniło – odparowała, parskając z udawaną szyderczością. Beztroskie odgrywanie tych uroczych scenek ukróciła pani domu. - Jedno słowo o tej twojej rewolucji, a pierwsza doniosę, że tu jesteś. A rano masz zniknąć. W jednej chwili zrobiło się cicho. Ani mieszaniec, ani żadne z tej dwójki papużek nierozłączek nie spodziewało się tego, co właśnie usłyszało. Meryn nie wiedział, co zaszło między tymi dwiema kobietami, ale postanowił załagodzić sytuację póki jeszcze miał taką możliwość. - Zapewniam, że znaleźliśmy się tu przypadkiem. Szukaliśmy schronienia i niczego więcej. Godzinę po świcie nie będzie po nas śladu. Znów zbyt oficjalnie. Równie dobrze mógłby zamieść podłogę kapeluszem z czaplim piórkiem, gdyby tylko taki przy sobie miał. Cholera.
[To teraz ode mnie krótko. I chaotycznie. Wystukuję odpis póki mam wenę i chwilę czasu, bo potem znowu będzie młyn i nie dam rady. Wyciąganie zeschłych liści z włosów – ujęło mnie to. Tak po prostu. :D Podczas nocki zrobiłyśmy sobie powtórkę z pierwszej części Piratów z Karaibów. Oprócz tego przypomniałam sobie dwa pierwsze odcinki Bleacha i zostałam wtajemniczona w Supernatural. I to w sumie tyle, oczywiście doszły do tego jutuby. A Ty co oglądałaś? :> A więc postanowione... He. He. He. Biedny Shel. Ciężko pytać o pomysły, skoro jeszcze nie opisałam postaci, ale może coś przychodzi Ci do głowy? Jakiś punkt zaczepienia, który spuści naszą dziką kreatywność z łańcuchów? ;) Tak przy okazji: Zorana narysowała najcudniejszego pod słońcem Mariannę, którego ukradłam do zakładki z pobocznymi. :D W ogóle wzięłam się za porządkowanie pobocznych, zaczęłam szukać im wizerunków. Może to zacznie jakoś wyglądać. Jedno jest pewne: roboty przy tym nie do przerobienia. :I Wow, wreszcie zmieściłam się w jednym komentarzu... Wszystko wina szkoły.]
[To po prostu cała ja i moje wieczne niezadowolenie. Zwłaszcza z opisów, którym momentami sporo brakuje. Może po prostu jestem zbytnią perfekcjonistką w tej materii i tyle. A może przyzwyczaiłam się aż tak do narzekania, że przestałam czuć, że coś jest dobre. Darrusowa podesłała mi ostatnio coś ze zdaniem, że uczelnia zabija chęci – moja akurat robi to całkiem skutecznie, a może to ja jestem po prostu słabsza psychicznie. Nieważne. Zebrało mi się na narzekanie. A co do tego, że brakowało ci pisania… powiem ci, że aż czuć to w odpisie. Z taką pasją i tak… łał, naprawdę świetnie to wyszło. Nie, żeby wcześniej nie było świetnie i nie porywało, po prostu teraz mi się rzuciło w oczy. Myślałam, że będę miała trudności w pisaniu Flynnem, a tu aż samo przychodzi jak tylko przeczytam jakiś twój fragment.]
- Ten port, to był twój dom, prawda? Popatrzył na nią. W nikłym świetle jego twarz miała zamyślony wyraz. - Te niewielkie, migoczące światełka to sam port. Dalej, wyżej, wznosi się dzielnica targowa i szlachecka. Świątynia rezyduje na zachodnim krańcu miasta. Ten port to Antor. Alcantara jest stolicą i siedzibą cesarza, lecz Antor jest sercem morskiej potęgi. Tak mówią. – Uśmiech wykrzywił jego dotąd surowo wygięte wargi, łagodząc rysy i nadając nieco bardziej przystępny charakter. – Wychowałem się w Antor. Nadal pamiętał wąskie, portowe uliczki pachnące wędzonymi rybami, mokrymi sieciami rybackimi i marynarskim potem. Pamiętał niewielkie kutry rybackie, znacznie większe statki wielorybnicze, jakie czasem nawiedzały rybacki port. Pamiętał, że jeszcze bardziej fascynowały go wspaniałe, wyniosłe żaglowce. Z prawdziwą przyjemnością obserwował niewielkie slupy, zmierzające do portu na swych trzech żaglach. Pamiętał znacznie potężnie i mniej zwrotne galeony, prawdziwe okręty armaty, jakimi były wojenne statki. Te właśnie, olbrzymie jednostki fascynowały go najbardziej. Godzinami mógł wysłuchiwać opowieści starych żeglarzy i wilków morskich, nawet prostych majtków. Jakże dawno to było. - Wychowałem się w Antor – powtórzył, obracając się placami od widoku tonącego w mroku miasta. – Ale moim domem jest okręt. Podobnie jak tych chłopców. Tu spędzamy większość czasu. Niektórzy nie wiedzieli domu od roku, inni dłużej. Życie żeglarza… nie jest łatwe, lecz jeszcze gorzej mają jego rodziny. - Przyszłam, bo…. bo nie wiem, co robić. Boję się, Flynn. Ty to na pewno widzisz... przecież ja nie jestem przemytniczką. Na statki nie bierze się kobiet, nikt mnie tam nie chciał. To był mój pomysł, żeby płynąć, mój… - Spokojnie. Proszę się uspokoić – zaczął nieco sztywno. Flynn jednym słowem, gestem czy spojrzeniem potrafił zjednać sobie sympatię marynarzy. Kilkoma słowami stawiał do pionu gorące głowy i maruderów. Jak się rzekło, okręt był jego żywiołem.
Nie potrafił sobie jednak radzić z kobietami. Zwłaszcza ze smutnymi, niemal łkającymi kobietami. - Flynn, w moim kraju jest wojna. Głodujemy. Nikt nie wie, co dalej. Dla wielkich rodów to może jest gra, ale… Kamienicę mojego ojca po prostu spalili. Nikogo nie ukrywaliśmy, nic nie zrobiliśmy, a oni… oni wszystkich… Niezdarnie przysunął się, próbując jakoś dodać jej otuchy. To jakoś ograniczyło się do ujęcia jej dłoni w swoją, szorstką od pracy. Ten mężczyzna nie urodził się w arystokratycznym rodzie. Nie kupiono mu patentu oficerskiego. On musiał nań ciężko zapracować, pracą, potem i nieraz pewnie razami od surowego, nie zawsze uczciwego kapitana. - Chciałam tylko żyć, czy to jest według was zbrodnia, która zasługuje na śmierć? Wsiedliśmy na statek, uchodźców nie stać na wizę, Flynn. Chcieliśmy uciec. Gdziekolwiek. Jestem w ciąży. Chciałam, by moje dziecko widziało przed sobą życie, nie śmierć. Błagam, Flynn. Zaklinam na wszystkich bogów, moich, twoich, na tę twoją ujmującą lojalność, na wszystko: pomóż mi. - Posłuchaj, ja… jestem tylko oficerem. Moje słowo nie znaczy tyle co kapitana, nie mówiąc już o admirale. Nawet moje pochodzenie jest… - urwał, widząc jak zmienia się wyraz jej twarzy. – Kapitan jest uczciwym, godnym szacunku człowiekiem, nie obciąży was. Schwytano was na przemytniczym statku, ale to jasne, że byliście tylko pasażerami. W najgorszym razie chcieliście przedostać się do Quingheny bez wizy. Za to nie karze się śmiercią. Porozmawiam z kapitanem, to mogę ci obiecać. W razie konieczności poświadczę też, że nie należeliście do przemytniczej załogi. – Zdawał sobie sprawę, że to niezbyt wiele. Komuś jednak tak uczciwemu jak jemu, tak oddanego swej pracy, dla którego ten okręt był wszystkim… Komuś takiemu nawet przez myśl by nie przeszło, by zdradzić swoich. Kraj, kapitana, załogę, zasady okrętu wojennego i spuścić na wodę szalupę, pomagając im uciec. Przekreśliłby własną karierę, wszystko, co wierzył i kochał. W końcu zaś, co najważniejsze, przekreśliłby samego siebie, kim był.
Kolejne zlecenie. Tańcowanie i imprezowanie. Mimo, że brzmiało nieźle wcale takie nie było. Ciężka praca. Ciągłe ćwiczenia nad sobą i nad udoskonaleniem swoich występów. Było to przecież jedynym źródłem jej zarobków. Dlatego musiała być najlepsza. Nikogo nie dziwił fakt, że była. Jej technika i sposób tańca był inny od tego, do czego zdążyli przywyknąć inni. To było wyjątkowe. Sprawiało, że ona czuła się wyjątkowa. Jednak nie mogła zapomnieć przez kogo taka się stała. Jakiś szlachcic wynajął ją na swoje urodziny. Normalne. Ktoś dodatkowo zlecił jej kolejne zadanie. Zabójstwo. Również całkiem normalne. Choć akurat to drugie lubiła wykonywać najmniej. Jednak z czegoś trzeba żyć. Znając wszystkie szczegóły przygotowała się do występu. Wszystko miało mieć miejsce w karczmie. Była tam nawet scena specjalnie dla niej. Było wielu gości. Normalne. Zero stresu. Zero tremy. Po prostu zadanie. Nastała cisza. Znak dla niej. Jeszcze jej nie widzieli. Ona zagrzechotała bransoletami z delikatnymi dzwoneczkami. Po czym najpierw jej noga ukazała się widzą. Złoty bucik na jasnej stopie. Na kostce miała bransolety z owymi dzwoneczkami. Do których były poprzyczepiane zielonkawo złote skrawki, które sztywno biegły w górę. Nie potrzebowała muzyki. Sama o wszystko dbała właśnie dzięki dzwoneczkom. Dalej wychyliła się jej dłoń, a po chwili wyskoczyła wirując wśród migających zasłon. Poruszanych jej dłońmi. Jej strój odsłaniał więcej niż zakrywał. Składał się z zielono złotego stanika, którego ramiączka były szersze i delikatnie opadające na ramiona Paeonii. Zrobione z przezroczystej delikatnej tkaniny. Z dołu stanika zwisały dzwoneczki, do których były poprzyczepiane również przezroczyste i delikatne skrawki. Niżej miała spodnie. Bardzo krótkie, które także były przystrojone dzwoneczkami. Jej dzisiejszy wystrój był w kolorach złoto-zielonych. Przy każdym kroku wydawała odpowiedni dźwięk z jej stroju i dzwoneczków. Na początku nie można było dostrzec jej twarzy po skrywało ją siedem zasłon drgających jak im zagrała. Tańczyła z niezwykłą lekkością. Wszystkie jej ruchy były idealnie wyuczone. Doszło do momentu gdzie pierwsza z siedmiu zasłon opadła. Zgrabnym ruchem w tańcu przyczepiła ją sobie do spodni. W końcowym efekcie miała odkryć twarz, ale ciało zakryć zasłonami. Tak by wszyscy się zastanawiali kiedy udało jej się okryć. Skoczyła i obróciła się szybko w locie. Nie zaplątała się w swoje szmatki. Stała teraz tyłem do widowni i wyginała swój tułów niewyobrażalnie. Wydawało się jakby nie miała kości. Opadła kolejna zasłona i znów była zwrócona twarzą do towarzystwa. Wzrokiem wypatrywała tego, na którego zlecenie dostała. Dostrzegła go w kącie sali. Otoczonego wianuszkiem kobiet. Cóż... Paeonia pomyślała, że będzie łatwo skoro przyciąga kobiety nikogo nie zmyli to, że przyciągnie i ją. Pospadały kolejne zasłony jej taniec dobiegł końca. Widziała jak zaciekawione spojrzenia z zapałem oglądały ją. To był już koniec. Ostatnia zasłona odpadła. Obnażyła swoją twarz. Uśmiechała się słodko. I ukłoniła z gracją na koniec. Bo to był koniec. A jej spojrzenie trwało tylko na jednym osobniku. Zeszła ze sceny i skierowała się w stronę swojego zlecenia. Musiała jakoś wywabić go na osobności.
[Na razie mi się podoba, więc jestem dobrej myśli. :) Tak już mam, że uwielbiam gobliny i inne takie potworki, więc nie mogłam się powstrzymać. A że nawet mi się spodobało to, co już tu o goblinach mieliście, to nic, tylko korzystać. :) No, w każdym razie na wątek zawsze jestem chętna, ale dziś już raczej nic konstruktywnego nie wymyślę. Mam taki plan, żeby sobie jutro porządnie poprzeglądać wasze karty postaci i wtedy spróbuję coś wykombinować, a jeśli masz już jakikolwiek pomysł, to chętnie posłucham. :)]
Shanley przesady nie dostrzegła. Dziewczyna nie tyle nie miała pojęcia o etykiecie, co mieć go nie chciała. Te wszystkie nakazy i zakazy, pieszczotliwie nazywane „dobrym wychowaniem”, z jej perspektywy przypominały jakiś kodeks, który powstał dla udręczenia niewinnych istot. Jeśli ktoś miał poczuć się czyimś zachowaniem urażony – proszę bardzo, miał do tego święte i niezaprzeczalne prawo. Jeśli nie urażało to jego, a jakiś konwenans, to cóż... Kogo to, u licha, obchodzi? - Nie znam ciebie, panie, ani elfa. Znam za to tą mąciwodę i niezależnie od tego, po co przyszła, nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Meryn westchnął cicho, jakby przyznawał sam przed sobą i przed wszystkimi obecnymi, że w zaistniałej sytuacji niewiele więcej mógł zrobić. Pozostawało poczekać, aż nadarzy się sposobność do rozmowy bez świadków, i zapytać, co takiego się wydarzyło. Pan szermierz podszedł do Nefryt, by wyciągnąć z jej włosów suchą gałązką. Uśmiechnął się do niej, nieznacznie kręcąc głową, zupełnie ignorując ten drobny szczegół, jakim było nazwanie herszt mąciwodą. Nie chciał, by teraz, gdy była zmęczona użeraniem się z siedzącymi jej na karku Wirgińczykami i kłopotami przywleczonymi przez elfie chuchro, dodatkowo zamartwiała się czymś, co już się wydarzyło i czego nie sposób zmienić. Poza tym na tytuł mąciwody to zasługiwało spiczastouche nieszczęście albo oni – dwójka papużek nierozłączek i nieodpowiedzialnych ryzykantów – a nie ona. Ale... może lepiej było nie uświadamiać Iny, kogo przywiało w jej progi? Szukanie noclegu o tej godzinie nie było chyba dobrym pomysłem. Nie, stanowczo nie było. - Jeżeli jesteście z nią powiązani, przykro mi, musicie spać w obórce, na sianie… choć nie wiem, jak on to przeżyje. Shanley i Meryn wymienili się krótkim, porozumiewawczym spojrzeniem. Czy to oznaczało, że jeśli wpadną tu Wirgińczycy, to wina za ugoszczenie wyjętych spod prawa spadnie na bogom niejedynym ducha winne krowy? Aed natomiast uniósł brwi, udając zatroskanego. - Cóż, jakoś dam sobie radę... – westchnął mieszaniec, który częściej nocował na sianie właśnie bądź pod gołym niebem niż w ciepłym łóżku pod puchową kołderką. Ina zignorowała tę podszytą ironią uwagę i wróciła do zagniatania ciasta na podpłomyki. Nie mogła zaoferować im więcej. Ponadto tego wieczora musieli zadowolić się pozbawionymi konkretnego smaku plackami oraz wyskrobkami z obiadu. Wkrótce krążki cienkiego ciasta były gotowe i leżały na powieszonej nad paleniskiem blaszce. - Saz, pilnuj, żeby się nie spaliły – poleciła Ina synowi, po czym wyszła na zewnątrz, w mrok późnego wieczora. Meryn odetchnął w duchu. Cieszył się, że obyło się bez większej kłótni, bez rozgrzebywania zatajonych uraz i rozdrapywania starych ran. Można było zająć się innymi sprawami. Bardziej przyziemnymi, ale również ważnymi. - Aed, masz jakieś portki na zmianę? Ona się przecież przeziębi. Nefryt była mokra. Przemoczona do suchej niteczki. Zupełnie jakby... brodziła w jeziorku? - Brązowa sakwa po lewej stronie siodła srokatej – odparł mieszaniec po krótkiej chwili zastanowienia. Meryn poszedł znów szperać w cudzych jukach. Aed zatrzymał spojrzenie na herszt. - Mogę zapytać, co między wami zaszło? Między tobą a Iną? Pytanie zawisło w powietrzu. Chwilę po tym jak wybrzmiało wrócił Meryn z przewieszonymi przez przedramię spodniami z ciemnoszarej wełny. Szermierz zaczerpnął powietrza, by się odezwać, jednak Shan nie dopuściła go do głosu. - Nie musisz, już zapytał. – Skinęła głową na Aeda, krzyżując ręce na piersi. Spojrzenia całej trójki skupiły się na Nefryt. - Jeśli nie chcesz odpowiadać, nie nalegam – dodał Meryn. Nie chciał, by kobieta poczuła się niezręcznie. Nie było ku temu powodów. Wystarczy już wrażeń jak na jeden dzień. - Ja cię tu przesłuchuję, a ty marzniesz – uświadomił sobie. Podał jej suche ubranie. – Przebierz się, a ja zaprowadzę konie w jakieś odpowiedniejsze niż środek przejścia miejsce. O, może nawet rzucę okiem na naszą obórkę... Shan, przynieśże te stołki.
[No i słowa nie dotrzymałam. Nie miałam internetów, odpis jest dzisiaj. Ale może to i dobrze, bo w pierwszej wersji komentarza pod wątkiem było jakieś biadolenie o olimpiadzie. A teraz wdzięcznie je wycięłam. Prawidłowo. (Jak chcesz o tym pogadać to śmiało, po prostu nie chcę Ci o tym marudzić i zanudzać.) Panią dowódczynią muszę się zająć. To znaczy kopnąć moje szare komórki, żeby coś wymyśliły. :P Postaram się z tym w miarę szybko uwinąć, co się będzie Shel nudził...]
Zaczynało się całkiem zwyczajnie. Obserwacja. Komplement. Coś działo się przy drzwiach. Paeonia zignorowała to.To nie było teraz ważne. Nie to było jej celem. Jednak jej cel siedział przed nią. Patrzył na nią i mówił do niej. Teraz naszła chwila by zaciągnąć go w odosobnione miejsce. Odegrać scenę i zabić. Odebrać wynagrodzenie i ruszyć dalej. Normalnie dzień jak co dzień. Łatwizna. Nie raz większych załatwiała. To wszystko wymagało sprytu i umiejętności. Nie można było się pomylić. Pomyłka równała się porażce, a porażka to albo śmierć albo więzienie. Wciąż gdy myślała o porażce do głowy przychodzi jej ona. Jej przyjaciółka. Osoba, która ją w to wciągnęła. Salomea. Popełniła błąd i cóż... Teraz jej nie ma. A powinno nie być ich dwóch. Stracenie jej było jak raniący cios jednocześnie jak orzeźwiający prysznic. Otworzyła oczy, ale było za późno. Już nie umiała żyć inaczej. Musiała żyć tak jak nauczyła ją Salomea. Nie było to aż takie złe. Zdążyła przywyknąć. Nauczyła się uciszać wyrzuty sumienia. - Dziękuje bardzo za miłe słowa. - uśmiechnęła się wesoło. Ciągle patrząc mu w oczy. Było ważne by nie stracić z nim kontaktu wzrokowego. - Groźna? - uniosła jedną brew do góry. W tańcu raczej nie widziała siebie jako groźnej dopiero może później gdy przechodziła do rzeczy. Jego określenie było całkiem zabawne. Zabawne, bo on nie miał pojęcia o jej ukrytych talentach. Powiedzmy szczerze kto by ją podejrzewał o liczne brudne sprawki? Raczej nikt. - Widzę, że dostrzega Pan więcej... Niż większość. - powiedziała, a jej głos był teraz miły dla ucha. Musiała jakoś go skusić. Jak kwiaty walczą o owady. Kuszą kolorami, zapachami i kształtami. Tak ona musiała ruchami, wyglądem i głosem. - Miło jest być chwalonym... Może zechciałby Pan zobaczyć więcej? - spytała odgarniając zalotnie włosy do tyłu. - To taki mój zwyczaj... - postanowiła wyjaśnić. - Wbrew pozorom obserwuje swoją widownię. Lubie patrzeć. Obserwować. I gdy to robię, a zasłony opadają to wybieram sobie kogoś... Kogoś w kim uda mi się coś... Zobaczyć. Może wydawać się to śmieszne. Jednak gdy wybiorę taką osobę daję prywatny występ. I zdradzam sekret. - Uśmiechnęła się. To była całkiem wygodna bajeczka. - Takim sposobem wybrałam Pana... Nie obchodzi mnie to kim Pan jest. Na pewno teraz popełniam jakąś wielką zniewagę rozmawiając tak swobodnie bez formalności czy ukłonów... Jednak to nie ma znaczenia póki widzę to coś.W oczach - szepnęła. Nachyliła się do niego i wyciągnęła w jego stronę dłoń ciągle patrząc mu w oczy. Jeśli chwyci to przyzwoli. To wtedy pójdą razem do osobnego pokoju... Opcji przeciwnej jakoś nie przewidywała.
Meryn również czuł się niezręcznie, żeby nie powiedzieć: głupio. Straszliwie głupio. W Etir na niego i na Shan czekała kolacja – nie potrzebowali zwalać się komuś na głowę i wyżerać zawartości jego spiżarni. A jednak tu byli z takim właśnie zamiarem. Owszem, z uwagi na swoje obowiązki wobec Zakonu Meryn powinien był w końcu porozmawiać z Nefryt. Wirgińczycy wciąż mieli go na oku, pilnowali go jak dwuletniego dziecka, nie mógł wyściubić nosa z Etir bez ich wiedzy. A teraz nadarzyła się okazja... Ale czy dla tej jednej rozmowy musiał narażać życie wszystkich mieszkańców osady? Życie tych, którzy zaoferowali im swoją pomoc? Co ci ludzie im, do cholery, złego zrobili? Przecież jeśli Wirgińczycy odkryją, że za uciekinierami podążyło dwóch Zakonnych, włożą jeszcze więcej wysiłku w to, by ich odnaleźć. Odnaleźć, dopaść i sprawić, że będą błagali, będą skamleli o śmierć. Nie mówiąc już o tym poharatanym przyjemniaczku, któremu kiedyś zachciało się zwinąć plany gubernatorskiego zamku. Co za bagno... Co za obmierzłe bagno... - Nie śmieję się – odburknął, przekomarzając się z hersztem jak mały dzieciak. Zdaje się, że zmęczenie dawało mu się we znaki. Historii Iny wysłuchali w milczeniu. Gdy Nefryt skończyła mówić, Aed nadal sądził, że usłyszy ciąg dalszy. Nie doczekał się. Ale... jak to? To wszystko? Po postu wyszła za Wirgińczyka i to było takie złe? Mieszaniec przełknął suchość w ustach. Zerknął na kobietę, mając przy tym wrażenie, że patrzy na kogoś zupełnie innego niż przed chwilą. Chyba pani herszt czegoś o nim nie wiedziała. - Strażnikiem w Etir...? – Meryn powtórzył niczym echo. On dostrzegał inny problem. Zdawało się, że poważniejszy. – Może jednak przeniesiemy się do naszej obórki, hm... nieco wcześniej? Jego ostatnie słowa zagłuszyły odgłos narastających kroków. Nie były to jedynie ciche, ostrożne kroki Iny – oprócz nich wyraźnie dał się słyszeć łomot okutych buciorów. Szermierz odetchnął dla uspokojenia. Jego propozycja najwyraźniej była spóźniona. Skrzypnęły drzwi. Do izdebki wszedł mężczyzna wysoki, postawny, o zaskakująco łagodnej powierzchowności. Jednak jego spojrzenie wcale do łagodnych nie należało. Na plecy zarzucony miał półokrągły wiklinowy kosz, wypełniony porąbanym na cienkie szczapy drewnem. Na drugim ramieniu zawiesił płócienny worek służący mu za torbę, z którego dobywał się brzęk uzbrojenia. Wszystko to odstawił teraz na bok, pod ścianę, bo dzieciaki rzuciły się mu na powitanie, otaczając go ciasnym wiankiem. Mężczyzna pokręcił głową, mierząc przybyszów podejrzliwym, oskarżycielskim spojrzeniem. - I ja mam pozwolić wam się tu zatrzymać, hm? – zapytał, unosząc brwi. Nie ukrywał poirytowania zaistniałą sytuacją. - Mój mąż – przedstawiła go krótko Ina, która weszła za nim do izby. Wróciła do przygotowywania kolacji, nie chcąc mieszać się do tej rozmowy. Zapadła cisza, mącona jedynie stuknięciami glinianych, szkliwionych naczyń. Nakazawszy dzieciakom pomóc matce, małżonek Iny zaczął rozwiązywać troki wyświechtanego kaftana. Wciąż czekał na odpowiedź.
[Heh, ja to dopiero mam opóźnienie. Przepraszam za to. Ostatnio na nic nie mam siły i ledwo zmuszam się do zrobienia tego, co jest absolutnie konieczne. Ale powoli odżywam. Wena wraca. No i kopnęłaś mnie w zasiedziały tyłek tym komentarzem z Zapisów i kontaktu, dzięki. :D Nie, pani herszt chyba nie wie, że chuchrak jest z Wirginii... I wiesz co? To będzie niesamowicie, odjechanie zarąbisty wątek w wątku. xD Nie mogę się doczekać... Powtarzam się, ale gdybyś czegoś potrzebowała do olimpiady – mów. Mam dojścia do uniwersyteckiej biblioteki, mam swoją szkolną, mam powiatową – może znajdzie się to, czego potrzebujesz. No i zawsze mogę zapytać mojej polonistki, która niedawno zrobiła doktorat, więc jest otrzaskana. ;) Albo kuzyna mogę zapytać – pomagał mi się przygotować do pierwszego etapu i rewelacyjnie tłumaczył mi naukowy bełkot, przez który musiałam przebrnąć, by napisać teoretyczną część wypracowania.]
- Flynn, ja… wiem, że proszę cię i tak już o zbyt wiele, ale czy mógłbyś wysłać do kogoś wiadomość? - Zależy, jaką wiadomość –odparł ostrożnie, przyglądając się jej uważnie. Ujął go jej żal, strach, niepewność, lecz nawet teraz pozostawał przede wszystkim oficerem, dzieckiem morza. Nie zrobiłby nic, co podeszłoby pod zdradę stanu i zaszkodziło załodze. Wprawdzie wątpił, by kobieta mogła im zaszkodzić, lecz jej towarzysz… Wszystko wskazywało na to, że znaleźli się w złym miejscu, w złym czasie. Nie zmieniało to jednak rzuconego na nich oskarżenia. - W twoim kraju mieszka kobieta imieniem Selena de Varney. Mój towarzysz wspominał, że to jakaś jego daleka krewna. Bardzo daleka. Ale może by nam pomogła. A przynajmniej, gdyby wszystko skończyło się… dobrze, może mielibyśmy dokąd pójść. Czy mógłbyś po prostu napisać… właściwie cokolwiek, nawet to, że złapaliście nas na przemytniczej łodzi. - To… mogę zrobić – wahanie w jego głosie było nazbyt słyszalne. – Nie wiem jednak, czy tak znaczna osobistość w ogóle zainteresuje się czymś, co powie jej prosty oficer. Nawet on, chociaż w sprawach dworu kompletnie nieobyty, słyszał nazwisko de Warney, wiązane często z cesarskim dworem. Jeśli towarzysz kobiety miał aż takie znajomości i koneksje, dziwiło, że nie pomyślał wcześniej o tym, by je wykorzystać i skontaktować się z krewnymi. Ktoś o takiej pozycji jak de Warney nie miałby problemów z załatwieniem wizy albo więc był niezwykle nierozgarnięty, albo też nie mówili mu, zwykłemu oficerowi, wszystkiego. Flynn zmarszczył brwi. ~*~ Następnego dnia, bladym świtem zawinęli do portu. Załoga, odebrawszy swój żołd, rozpierzchła się po tawernach, by konsekwentnie wszystko przepić i przehulać z dziwkami. Kapitan podążył odebrać nowe rozkazy od admiralicji, więźniów zaś zamknięto w lokalnym więzieniu, gdzie mieli oczekiwać na rozstrzygnięcie ich losu. Więzienie jak więzienie. Loszek, wilgotny i ciemnawy. Rozrzucone po kątach bobki świadczyły o obecności zmory okrętów i magazynów – myszy i szczurów. Zamknięto ich razem, wszystkich. Ściśnięci, odgrodzeni kratami, nie mieli zbyt wielkiego pola manewru. Niewielkie, zakratowane okienko, odsłaniało widok na lśniącą wodę portu i kilka okrętów, równie wspaniałych i dostojnych jak „Rybitwa”. Devril wspiął się i wyjrzał na zewnątrz, usiłując zorientować się, gdzie są. Niezbyt mu to pomogło. - Patowa sytuacja – mruknął niechętnie, zeskakując na dół. Nawet nie zdążył się skontaktować ze swoimi. Jeśli jakimś cudem zarządca portu tu zajrzy, uda mu się przekazać mu wiadomość. Jeśli nie… Ich szanse wyglądały fatalnie. Chyba, że wiadomość dotrze do Seleny. Cała nadzieja leżała w młodym oficerze. Całe szczęście, że Nefryt pamiętała o de Warney i tak sprytnie wykorzystała szansę, czego nie omieszkał powiedzieć hersztównie, mając nadzieję dodać jej tym otuchy.
[Generalnie różne są podejścia. Moja siostra zawsze mówiła, że dla niej liceum było cięższe – jako okres (a nie sama nauka) niż studia. Dla mnie i koleżanki to liceum było dużo lżejsze. Zależy od kierunku, jaki się weźmie i wcale nie chce przez to umniejszać innych kierunków, bo ja poszłam na medyczne i normalnie pozostali to nie wiedzą, co to ciężko i nauka. Po prostu zależy od kierunku, uczelni, podejścia prowadzących i od twojej siły. Ja generalnie nie mam problemów z pisaniem pobocznymi. Gorzej, jak są zaledwie zarysem. Flynn w sumie miał być takim porządnym gościem, ale całkowicie oddanym okrętowi i morzu. Taki prawdziwy żeglarz-oficer z opowieści, pod pewnymi względami wzorowany na serii o Hornblowerze. I spoko. Naprawdę nie przepraszaj. Piszesz, kiedy masz i czas i wenę i ochotę. Proste. Jak nie masz czegoś z tego, to po prostu czeka. Ja ostatnio piszę mniej, ale niekoniecznie z powodu czasu, bardziej braku pomysłu i momentami ochoty. Powiem tak. Darrusowa reaguje w ten sposób może i dlatego, że jesteśmy o krok dalej. Studia. To tak, jakbyś ty teraz usłyszała, jak ciężki jest egzamin gimnazjalny. Owszem, pewnie był. Matura jest gorsza, więc gimnazjalny schodzi na bok, no bo… coś, co pokonaliśmy, przeżyliśmy, wcale nie jest już tak ciężkie. A przynajmniej się takim nie wydaje. Mogło wyjść troszkę nieuprzejmie, jakbyśmy was gasiły… ale bynajmniej nie było to naszą – a przynajmniej moją, intencją. Ale to już wywód na szerszą skalę, bo dochodzą tu moje doświadczenia z ludźmi, którzy wiecznie nie mają czasu, bo się uczą. No i… jest też taka prawda, że na blogu często cisza, ani słowa, urlopów teoretycznie nie ma, a na Sb wpis „Nie mam czasu, uczę się…”. Pewnie prawda. Na pewno prawda. Tylko… jakby patrzeć na aktywność niektórych, to się uczą cały rok – a w to nie uwierzę. Zresztą, nawet cały dzień nauki… nigdy nie siedzisz cały bity dzień, bo zawsze coś przerywa. Plus, napisanie odpisu, jeśli są chęci i wena, nie zajmuje aż tyle. Gdy ich nie ma – to inna sprawa. Sam czas akurat wydaje mi się mieć najmniejszą rolę, przynajmniej patrząc na moje odpisywanie. Wydaje mi się, że częściej niż brak czasu po prostu jest się już zbyt padniętym, zmęczonym, wyzutym z sił, słowem, po prostu się nie chce. A blog ma być przyjemnością, nie musem. Ale fakt: pilna nauka nie sprzyja pisaniu, bo chociaż często jak nie powinnaś, to masz akurat masę pomysłów, to po prostu… są rzeczy ważniejsze. Troszkę poczekałaś, bo ostatnio mam gorszy czas na pisanie. Po prostu pomysłów brak, weny brak i chęci też troszkę też. No to leży i czeka na nie wiem, kiedy. Stąd jakość tego, co czytasz, wcale nie jakaś wybitna. Urwałam w takiej chwili, bo nie wiem, czy wkraczają tu Shel i Lu czy nie. ]
Na dźwięk słów Iny spojrzenia Meryna i Aeda skrzyżowały się. Kryło się w nich pytanie, na które żaden z nich nie znał odpowiedzi. Tu nie chodziło o Etir, o zamordowanych strażników, o znieważenie wirgińskiego oficera ani o ściganą herszt. Chodziło o rasę. To mieszaniec zdecydował się podjąć temat. - Przyszli? – powtórzył. – Kto? ~*~ Bukowa Osada powoli szykowała się do snu. Na koślawej ławeczce, stojącej przy wejściu jednej z chałup, siedział samotny grajek, brzdąkający na rozstrojonym instrumencie, zdaje się, że na bandurze, fałszując nieco z powodu zapadającego zmroku i braku płonącego kaganka. Gdzieś niedaleko, ze stodoły, z której wykradał się blask pojedynczej świecy, rozlegało się uporczywe stukanie młotka o gwóźdź. Dwóch mężczyzn kończyło zbijać trumnę z surowych, obłażących drzazgami desek. Obórka była niewielka, niemalże ciasna, rozświetlona wątłym płomykiem latarenki i wypełniona mieszanką woni krowiego łajna i przyjemnego zapachu zasuszonej trawy. Mając na uwadze wydarzenia mijającego dnia, wyglądała na prawdziwie zaciszne i przytulne miejsce. Lekki, chłodnawy wiatr, wdzierający się do jej wnętrza przez liczne szczeliny, przyjemnie owiewał zmęczone ciała uciekinierów, kołysząc ich do snu. Okrycia – te, które dostali od Iny oraz te należące do Aeda – chroniły ich przed zimnem nadchodzącej nocy. Stóg siana zapadał się pod ich ciężarem jak ogromne, wymoszczone siennikiem łóżko. To zwyczajne szeleszczenie łamanych ździebeł przywodziło na myśl nocleg, na jaki można było poważyć się w dzieciństwie, wraz z grupką innych dzieciaków skrywając się w stodole, by do białego rana opowiadać sobie przyprawiające o dreszczyk emocji historyjki. Nie byli jednak dziećmi i nie uciekali na niby. Pytania wciąż się mnożyły. Czy Wirgińczyk wiedział, kim byli? Czy wiedział, co zrobili i że szuka ich każdy zbrojny w promieniu dziesięciu stajań? Na pewno czegoś się domyślał. A mimo to pozwolił im zostać... Oczekiwał czegoś w zamian? Czy może rano okaże się, że był to najzwyklejszy w świecie podstęp? Mogli tylko czekać. Pierwszym, co zrobili po wejściu do obórki, było przeprowadzenie ofensywy na górę siana. Musieli odpocząć, choć przez chwilę. Shan wdrapała się na samą górę i siedziała ze skrzyżowanymi nogami, wciśnięta w kąt i otulona płaszczem. Obok niej wyciągnął się Meryn, którego najwidoczniej uspokajał widok osnutego pajęczynami dachu. Aed znów leżał skulony, zaciskając piekące ze zmęczenia powieki, wtulony w swój zakurzony, poszarpany hakiem halabardy płaszcz. Rozharatane ramię przyciskał do boku, wbijając w jego łokieć paznokcie i wyobrażając sobie, że zyskuje dzięki temu jakąkolwiek kontrolę nad bólem. Mijały minuty. Konie podjadały krowie siano, bacznie ją obserwując i będąc przez nią obserwowanymi. Kogut, ślepy o tej porze dnia, przestawał być zaniepokojony obecnością intruzów. Ucichły uderzenia młotków. Tylko grajek próbował jeszcze doszlifować jakiś akord. Milczenie przerwał Meryn. - Nefryt, masz jeszcze ten specyfik do odkażania ran? – zapytał, z niemałym wysiłkiem zmuszając się do podniesienia się z tej szeleszczącej chmurki. – Szpicouchy, rusz się. Aed mruknął coś niezrozumiałego, ale usiadł posłusznie. Meryn dobył tego samego noża, którym rzekomo ostatnio mieszańcowi wygrażał, i wzdłuż szwów na ramionach rozciął strzępy wyświechtanego materiału, które kiedyś były aedową koszulą. Nie zdziwił się, gdy ujrzał zdartą do krwi skórę na kręgosłupie. Rany były zapaprane piachem i drobnymi kamykami. Zaskoczył go natomiast widok długich pręg. Naliczył ich dziesięć, może więcej. Odróżniały się od innych blizn po cięciach i uderzeniach – były stosunkowo świeże i z pewnością fatalnie się goiły. Szermierz zagwizdał cicho. - No proszę... – mruknął. – Dałeś się wychłostać? Komu?
~*~ Czy udawali? Aed i Shanley spali jak zabici. Meryn owszem, udawał. Po pierwsze, ktoś musiał czuwać na wypadek, gdyby Wirgińcom jednak strzeliło do łba szukać ich po zmroku i jakimś cudem – czyli z pomocą Tej, Której Imienia Nie Wolno Wymawiać – tu trafili. Po drugie, musiał porozmawiać z panią herszt. Koniecznie. Najpierw, oczywista, powinien dać jej odpocząć. Potem musiałby ją jednak obudzić, by zamienić z nią kilka słów. Słysząc szeleszczenie słomy, nieznacznie uchylił zamknięte powieki. Uśmiechnął się do siebie lekko. Gdy tylko kobieta zniknęła za krawędzią dachu, podniósł się i zaczął czegoś szukać w przytroczonej do pasa niewielkiej sakiewce. Odczekał chwilę, po czym podążył za Nefryt. - Wybacz, że zakłócam ci spokój - zagaił, wdrapując się na dach - ale muszę z tobą porozmawiać, Eleonoro. Porozmawiać w imieniu Zakonu Wśród Wzgórz - to mówiąc, podniósł rękę tak, że Nefryt mogła zobaczyć pierścień o trzech oczkach. Taki, jaki noszą Zakonni. Szermierz nie lubił niejasności i poczynił założenie, że Nefryt również za nimi nie przepada. Postawił więc wszystko na jedną kartę. ~*~ Ostrożne kroki, stawiane przez Nefryt, pozostały dla Aeda niezauważone. Kroki Meryna już nie. Mieszańca obudziło po trosze trzeszczenie szczebli drabiny, a po trosze irytujące, nie dające za wygraną uczucie, jakby ktoś zerwał mu skórę z pleców i ramienia. Leżał w zupełnej ciszy, apatycznie wpatrując się w ciemność. Nie, nie był twardy. Nie zawsze. Tylko wtedy, kiedy musiał na takiego wyglądać. Teraz nie musiał, bo dzięki panującemu mrokowi nikt nie widział, jak naprężały się mięśnie jego twarzy, gdy bezwiednie zaciskał zęby. Naraziłem ją na niebezpieczeństwo. Zacisnął dłoń na kępce siana, zwijając ją w pięść. Niepotrzebnie. Zupełnie niepotrzebnie. Odetchnął głęboko, dla uspokojenia. Nie pomogło. To, że wyszliśmy z tego cało, to pieprzony przypadek. Tego dało się przecież uni... Urwał, gdy do jego czułych uszu dotarły strzępki rozmowy.
[Haha, mi też się zachciało pisać... ale akurat kiedy powtarzałam historię do matury. xD Przepraszam, że nie odpisałam na GG, ale wysiadł mi lap i nie miałam dostępu do konwersacji. Jeszcze raz Ci gratuluję i życzę powodzenia na kolejnym etapie! :D Po prostu jestem pod wrażeniem, szczęka do zbierania z biurka. I dumna jestem okrutnie, chociaż nie mam do tego powodów, bo przecież w niczym Ci nie pomogłam. xD No i cieszę się Twoim szczęściem, bo przecież nie musisz się przejmować maturą. O rety, masz „gnomią praczkę” w KP! ♥ Dopiero zauważyłam. :D]
Uwagę dotyczącą imienia szermierz puścił mimo uszu, jedynie lekko kręcąc głową. Zignorował również ton, jakim Nefryt wypowiedziała te słowa. Słychać w nich było nieufność i zaniepokojenie. Co mógł zrobić? Ta rozmowa zaliczała się do tych z gatunku nieuniknionych, które po prostu trzeba odbyć i przed którymi nie sposób uciec. - Co to? Dlaczego mi to pokazujesz? Przez moment, przez krótką chwilę pojawiło się ukłucie tego śmiesznego niepokoju, które czujemy, gdy próbujemy za wszelką cenę doszukać się dziury w całym. Nie było to podszepty intuicji, a jedynie wytwór pobudzonej wyobraźni. Jak za wieloma innymi razami, tak i teraz te przypuszczenia przeczyły wszelkiej logice. O pomyłce nie mogło być mowy. Gadka pana szermierza nie wywołała zamierzonej reakcji, zresztą nie po raz pierwszy tego szalonego dnia. Meryn nie zamierzał jednak dalej brnąć w tym tonie. Również usadowił się na belce podtrzymującej szkielet dachu, jednak zachował dystans, pozwalający Nefryt czuć się bezpiecznie. Pomiędzy nim a herszt znajdował się otwór w wyliniałej strzesze, prowadzący do obórki. Jeśli chciałaby przerwać tę rozmowę, mogła po prostu odejść. - Ponieważ powinnaś o czymś wiedzieć. - "Powinnaś" jako subtelny wyrzut, bo zabawa w kotka i myszkę żadnemu z nich nie była chyba na rękę, i "powinnaś" jako zapowiedź wyjawienia celu tej rozmowy. - Zakon stracił twierdzę i wielu członków. Reszta ma związane ręce, bowiem Wirgińczycy nie spuszczają z nich oka. Jednak złożona przez nich przysięga wciąż pozostaje w swojej mocy. Przysięga wierności prawowitej władzy. Pierwszy Mistrz za mającą prawo do tronu uznał dynastię Marvolów. Umilkł, by dać Nefryt chwilę do namysłu. - Jesteś ostatnią dziedziczką - podjął. - Ci, który nie przeszli na stronę Escanora - bo są tacy - nadal winni ci są posłuszeństwo. Ja jestem - dodał, przezwyciężając lekkie zawahanie. - Shanley również. W wypowiedzianym przez mężczyznę potoku suchych stwierdzeń zabrakło ogłady, zabrakło dokładniejszych wyjaśnień. Cień zaufania, jakim być może obdarzyła go herszt, musiał legnąć teraz w gruzach. Jednak słowo się rzekło. Merynowi pozostało już tylko czekać na reakcję Nefryt. A raczej na reakcję królewskiej córki.
[Taaak, nad notką dumam od dłuższego czasu. Spróbowałam zacząć ją składać, ale pierwsza próba spełzła na niczym. :P Ale to nic, bo mam inspirację z ostatnich opowiadań Szept i Darrusowej. Jeśli Ci to odpowiada, to mogę się tym zająć - oczywiście tak wstępnie, wszystko do edycji. I tak, niech przeczytają o kapuście i o drzwiach, niech widzą! Raju, przeczytałam swój ostatni odpis chwilę po tym jak go wysłałam i... przepraszam za to. Za to klepanie bez formy. Nie miałam weny i nie w porę to wyczułam. Na powyższe miałam trochę więcej weny, ale jest prawdziwy chaos. Zmęczona jestem, czuję się jakby mnie sztucznie podtrzymywali przy życiu i nie powinnam teraz odpisywać, ale po propozycji zwiększenia częstotliwości odpisów nie mogłam się powstrzymać. xD]
- Obawiam się, że źle zrozumiał pan moje zamiary. To przykre jednak zdarza mi się wielokrotnie by ktoś źle odebrał moje słowa. Oczekiwał czegoś innego. Wbrew wszystkiemu jestem całkiem cnotliwa - puściła mu oczko. A tak sobie zażartowała. Musiała jakoś wybrnąć. Skoro tak go nie odciągnie od hałaśliwego tłumu to musiała znaleźć inny sposób. Na pewno nie mogło to być aż tak trudne. Poza tym zawsze mogła jakość wmusić w niego odpowiednią ilość alkoholu, by móc zaciągnąć go w jakiś odległy kąt i pozbyć się problemu. Chociaż patrząc na niego byłoby to dość trudne. - Nikomu nie wolno mi zdradzić swoich ani innych tajemnic. Proszę więc na to nie liczyć. Nigdy się cała nie odkrywam. - rozwiązanie jej myśli nadeszło szybciej niż myślała. Muzyka. Zaproszenie do tańca. Cudownie. Los jej chyba dzisiaj sprzyjał. - Chyba wielką pomyłką byłoby nie skorzystanie z zaproszenia do tańca, od tak znakomitego gościa. Jednak ostrzegam nie jestem na bieżąco jeśli chodzi o jakieś nowe tańce. Nie mam zbyt wielu okazji do tańca z kimś. - To była prawda. Jedna z niewielu jakie mogła powiedzieć. Jednak była już przyzwyczajona do kłamstw. Do swoich kłamstw. Żyła w takim świecie. Kłamstw, tajemnic i przekrętów. To było naprawdę bardzo męczące. Czasami miała ochotę skończyć z tym wszystkim. Nie mogła. Po prostu nie mogła. Nie umiała niczego innego. Poza tym to było jak jakieś uzależnienie. Podała mu swoją dłoń i ruszyli na parkiet. Naprawdę dawno nie tańczyła już z drugą osobą. Bała się troszkę, że okaże się straszną niezdarą. Podepcze mu stopy. Samemu było łatwiej z kimś... Nieco trudniej. Musiała na chwile dać się prowadzić jemu. Nie czuła się z tym dobrze. To było tracenie kontroli. Przekazywanie jej komuś innemu co z tego, że chociaż na chwilę. I tak było to dziwne. Musiała się skupić na tym by zamiast na swoje stopy patrzeć się na niego. Było to trudne miała wrażenie, że nogi jej się plączą. - Naprawdę przepraszam - szepnęła gdy jej noga delikatnie nastąpiła na jego. Chyba nie powinna się zgadzać na ten taniec.
- Masz rację co do tego, kim jestem. Wiem, czym był Zakon. Ojciec mnie wtajemniczył. Nie mogę powiedzieć, że całkowicie ci ufam. Pewnie to rozumiesz, ale… Skinął głową. Rozumiał doskonale. - Jestem otwarta na rozmowę. I… chciałabym wiedzieć, skąd się o mnie dowiedziałeś. - Dojścia - odparł krótko. - Informacje to towar jak każdy inny, można go kupić lub sprzedać. Informacja o przedstawieniu, które na dziś szykowali Wirgińczycy również okazała się być na sprzedaż. Poza tym są wśród nas tacy, którzy pamiętają cię zanim... zginęłaś. - Tak, to zabrzmiało dość, hm, niecodziennie. - Mieliśmy swoich ludzi na królewskim dworze. Elementy tej układanki zaprowadziły mnie aż tutaj. Teraz gra toczyła się dalej. Meryn odetchnął głęboko, obracając w palcach ślepy sygnet. Potrzebował chwili do namysłu. Sięgnął do kaletki i wyszperał z niej najważniejszą dla niego rzecz zaraz po mieczu - drewniany grzebień. Pierścień o trzech oczkach wsunął na palec. Tutaj, z dala od miasta, w bladym świetle księżyca mógł się nim choć chwilę nacieszyć. Rozsupłał zawiązaną na końcu warkocza wstążkę i odwinął ją, by rozpleść i rozczesać włosy, które nie dość, że się splątały, to jeszcze pełno w nich było uschłych patyków, poskręcanych liści i lepkich pajęczyn. Kolekcja leśnej flory, jaką mogła pochwalić się Nefryt, miała okazać się preludium tego, co zaplątało się w te długie kudły. - Tu nie chodzi tylko o koronę - podjął. - Gdy nastanie pokój, dopiero nastanie prawdziwy zamęt. Z wojennych zniszczeń najszybciej wykaraska się magnateria. Dochody z dóbr najmniej dotkniętych wojną pozwolą im na podnoszenie z ruin pozostałych. Nim się obejrzymy, w królestwie rządzić będzie parę najbardziej wpływowych rodów, które rozpoczną zażartą walkę o władzę. Zapanuje istny chaos. Jeśli się ujawnisz, prawie na pewno któreś ze stronnictw zechce to wykorzystać. Oczywiście nie musisz tego robić, ale... ale to nie jest takie proste. To nie kwestia jednego wyboru. Zresztą, wiesz o tym dobrze. Spojrzał na Nefryt, wyczekując odpowiedzi na niezadane wprost pytanie. Co zamierzała zrobić? I jak chciała to osiągnąć? - Meryn, i jeszcze jedno. Czy Aed… on wie? O mnie i o was? - O tobie...? - zastanowił się. Nie chciał niczego przeoczyć. - Nie. Chyba nie. A jeśli chodzi o Zakon... Chyba niechcący go w to wplątałem. Tak, ten jeden raz mieszaniec wdepnął w coś z cudzej winy, nie własnej.
[Właśnie wygrzebuję się ze stagnacji i zdrowieję... Stąd ta masakryczna przerwa, za którą przepraszam. :< Krótko, rozkręcam się dopiero... i usiłuję spławić brata, któremu załączyła się funkcja katarynki. Próbuję bezskutecznie.]
Szermierz zamyślił się, wsłuchując się w odgłosy nocy, wpatrując w przysłaniające księżyc strzępy chmur i bawiąc się grzebieniem. Nietrudno było przewidzieć, że poruszą temat zrywu. Meryn cieszył się nawet, że inicjatywa wyszła od Nefryt. Jednak sprawa nie odmalowywała się w czarno-białych barwach, a uproszczenie jej nie przyniosłoby nic dobrego. - Powstanie... – mruknął. – Powstanie oznacza ogromne ryzyko. Ryzyko klęski. Oznacza śmierć tysięcy ludzi. Prawdopodobieństwo, że cywile dadzą radę regularnemu wojsku jest niewielkie. Kilka wygranych potyczek – owszem, to możliwe. Ale trudno tu mówić o wygranej wojnie. Potrzebna jest pomoc z zewnątrz. Korzystna sytuacja polityczna na arenie międzynarodowej. Potrzebne są państwa, które będą chciały podkopać potęgę Wirginii, które będą miały w tym interes. A żeby wzniecić takie powstanie, o którym mówisz, trzeba zyskać poparcie. Poparcie chłopów, którzy stanowią największą część ludności i od których, wbrew pozorom, wiele zależy. Mieszczan, którzy będą gwarantem tego, że nie oddadzą już zdobytych miast za byle groźbą czy propozycją Wirgińczyków. Szlachty i arystokracji – ciągnął, starając się, by zabrzmiało to neutralnie – która będzie przekonana, że na tym nie straci, a może nawet zyska. Wszyscy ci ludzie muszą mieć pewność, że wywalczenie niezależności się powiedzie. Bez tej nadziei nie można liczyć na ich pomoc. Zaś bez nich powstanie nie ma większych szans. To błędne koło, które trzeba domknąć. Na tym skończył, bo gdyby się rozgadał, mógłby tak gdybać i dywagować bez końca. A że na optymizm się nie silił, słuchanie tych wywodów do przyjemnych nie należało. Chwycił kosmyk włosów i zaczął rozplątywać kolejny kołtun. - Zdaję sobie sprawę, że Wirgińczycy kiedyś mnie zabiją. Nic na to nie poradzę, ale chcę zadbać, żeby coś po mnie zostało. Meryn przestał bawić się w wyczesywanie liści z kłaków. Zmierzył Nefryt długim, spokojnym spojrzeniem, po czym powoli, ale stanowczo pokręcił głową. - Nie. Nie po to ja i inni mentorzy uczyliśmy tych młokosów, jak się posługiwać bronią, nie po to powstała siatka szpiegowska, żeby teraz ktoś mógł bezkarnie mordować... żeby w ogóle mógł mordować. Po to masz nas. Żebyś mogła czuć się bezpieczna i żebyś o wszystkim wiedziała wcześniej. Na razie przynajmniej do tego możemy się przydać. Przypomniał sobie treningi, swoje i Shan. Tysiące przebiegniętych kilometrów, obtarte do krwi dłonie, ból przepracowanych mięśni, powybijanych palców i wreszcie zadanych ran, bo bez nich się nie obeszło. Wszystko po to, by choć trochę zbliżyć się do perfekcji w posługiwaniu się bronią. Tym się nie chwaliło. Przynajmniej dopóki nie nadarzała się ku temu okazja. Dzisiaj akurat się nadarzyła. - Zresztą, co ja cię tu będę zapewniał... – dodał, machnąwszy ręką. – Myślisz, że ten szpicouchy popapraniec na to pozwoli? Chyba posunął się za daleko... Ale rozładowanie atmosfery dobrze zrobi. Za dużo Wirgińczyków jak na jeden dzień. Za dużo strachu, że nawinie się pod ich ostrze. - Nie myślmy o tym, co będzie za rok, za dwa... Tego nie da się przewidzieć. Skupmy się na tym, co jest tu i teraz. Bo to daje jakąś nadzieję. Czy on w to wierzył? Chyba tak. Inaczej pewnie rzuciłby to wszystko w cholerę. - Nie mów mu. Niech to zostanie między nami. Przynajmniej na razie. Meryn nieznacznie wzruszył ramionami. - Jak znam życie, to i tak nas teraz podsłuchuje. Jak na zawołanie na dole ktoś kichnął. I to nie była Shanley.
[Walczę, oj, walczę. Z moim lenistwem walczyć ciężka sprawa. xD Kota zmieniłam na skutek zachwytu tym, że znalazłam idealnie wykadrowany (moim zdaniem) awatar z chuchrakowego arta. A kot... zgubiłam kota na komputerze. xD Ale kiedy znajdę tego idealnego, to sobie ustawię! ^^]
[A wiesz, że ja też powinnam teraz uczyć się historii? xD GRATULACJE, GRATULACJE, GRATULACJE ZA OLIMPIADĘ!]
- Jak to sobie wyobrażam...? – powtórzył Meryn powoli. – Mniej więcej tak, jak to wyglądało dzisiaj. W paru miastach mamy swoich informatorów, najczęściej byłych zakonnych. Ja i Shan urzędujemy w Nyrax. Oprócz tego na oku mamy Etir i Królewiec, a pod Demarem znajdziesz jednego z najlepszych medyków jakich znam. Wymieniłem tylko niektórych z nich. – To, że Alaryk byłby przydatny, gdyby doszło do politycznej szarpaniny o czyjeś życie, szermierz przemilczał. Tego dnia padło już i tak zbyt wiele gorzkich słów. – Nie, nie twierdzę, że masz z czymkolwiek kończyć albo się ujawniać i nie twierdzę, że nie potrafisz się o siebie zatroszczyć. Po prostu... gdybyś potrzebowała pomocy, jesteśmy do twojej dyspozycji. - Aed powinien w pierwszej kolejności przypilnować siebie. - Mrzonki – westchnął mężczyzna. Skinął głową. Porozmawiają później, nie mają wyjścia. Meryn oparł się o belkę i przez wyjście na dach zajrzał do wnętrza obórki. - Nie nauczyli cię, że nie wolno podsłuchiwać? - Nauczyli – odpowiedział mu z ciemności głos chuchraka. – Wredny jesteś – warknął najemnik. – Mogłeś albo głośniej mówić, albo mnie nie budzić. Szermierz odetchnął z ulgą i posłał Nefryt porozumiewawcze spojrzenie. Albo ich rozmowa nie doszła czyichś spiczastych uszu, albo Aed postanowił udawać, że o niczym nie wie i zgrywać głupiego. Jedno z dwóch. Które? Ha, dobre pytanie. - Schodzimy? – spytał Meryn. – Robi się chłodno. Jeśli chcesz porozmawiać o tym, co cię trapi, możemy pogadać na dole. Oczywiście nie nalegam. O perswazjach typu „zamknij oczy to zaśniesz” ani myślał. Jeśli był jakiś problem, w którego rozwiązaniu mógł pomóc, chciał o tym wiedzieć. A nuż on albo trubadur okażą się pomocni? Jeśli tak, to całe szczęście. Bo musieli wypocząć przed kolejnym pełnym wrażeń dniem. Niekoniecznie miłych wrażeń.
Lochy były wilgotne, ponure, ciemne i zimne. Pachniało w nich pleśnią, wilgocią i stęchłym sianem, jakie miejscami rozrzucono na glinianym klepisku. Niewielkie okienko, przez które mógł wyjrzeć tylko stając na palcach, chwytając się krat i podciągając ku górze, było jedynym źródłem świata, jeśli nie liczyć płonących gdzieś dalej pochodni. Zakratowane, nie polepszało ich sytuacji, tym bardziej, że za nim rozciągała się jedynie woda, uniemożliwiająca właściwą ocenę sytuacji. Dopiero znacznie dalej widział zarysy łodzi i statków cumujących w porcie. Musieli znajdować się w jakiejś naturalnej zatoce. Wciskająca się w ląd woda tworzyła port, zaś brzegi zatoki naturalną barierę ochronną przed wichurami, sztormem i żywiołem. Na jednym z nich wzniesiono prawdopodobnie niewielką wieżę bądź fort, w którego lochach wylądowali oni. Gdzie jednak byli? Niewątpliwie w Quinghenie. Gdzie jednak dokładnie? Stolicę odrzucił. Alcantara leżała w centrum kraju. Mógł to być Antor bądź Podmrok. Oba leżały w zatoce. Antor miało większy port, Podmrok mniejszy. Mając jednak tak niewielkie pole widzenia, nie był w stanie ocenić, które to z nich. Podmrok był położony bliżej gór, przypomniał sobie ponuro. Odpowiedź nie nadeszła. Nie przypuszczałby, że zatęskni za towarzystwem Odrina. Sprytny mały karzełek dziesięć razy wydostałby się z celi tylko sobie wiadomym sposobem i nie zdając sobie sprawy, że to wcale nie zabawowa, a dla niego i Nefryt znaczy tak wiele… Odrina tu nie było. – Dev. Wysłuchaj mnie. – Głos Nefryt wdarł się w jego rozmyślania. Drżący głos, uświadomił sobie z poczuciem winy. W tym wszystkim zapomniał, że miała już wcześniej styczność z lochami i z całą pewnością nie budziły w niej ciepłych skojarzeń. Biorąc pod uwagę to, co przeżyła, mógł tylko podziwiać jej spokój i hart ducha. – Nie wiem, co będzie dalej, więc… Więc czuję, że powinnam ci to powiedzieć. Dziękuję za wszystko, co robiłeś dla Keronii i… i dla mnie. I za to, jak mnie osłoniłeś na statku. To było takie… rycerskie. Rycerskie. Był rycerskim synem, był szlacheckim synem, lecz dawno nikt nie określał go w ten sposób. Dla Alastaira był Duchem, szpiegiem. Dla swych bliskich – Devrilem. Dla innych – zdrajcą. Dla siebie samego… czasem już nie wiedział sam, kim naprawdę jest. Słowa, niby niewiele znaczą, lecz te słowa, w dodatku z jej ust, wprawiły go w zmieszanie. – Wiesz, przez te cztery lata nauczyłam się, że rycerze jakby służą Escanorom. A to było takie… Po prostu dziękuję. I przepraszam za to. - Gdybym był naprawdę rycerski – odchrząknął, wciąż zmieszany – nie tkwiłabyś tutaj. Chcę tylko powiedzieć… - zająknął się, a jego ponoć słynny dar krasomówstwa gdzieś w tej chwili zniknął – że to dużo dla mnie znaczy… I że zrobię wszystko, by cię stąd wyciągnąć… - na usta cisnęło się znacznie więcej słów. Potok, który utrzymywał, wzdrygając się przed wypowiedzeniem ich na głos. Gdyby tylko wiedział, w jaki sposób… Gdyby wiedział… miałby chociaż w kieszeni flakonik żrącego kwasu z laboratoriów Alastaira. Mógłby nieco naruszyć nim kraty… A tak nie miał nawet pilnika. Otaczająca ich woda nie byłaby przeszkodą, zwłaszcza, że pływać potrafił jeszcze jako dziecko, a morze w zatoce było spokojną, łagodną taflą. ~*~
Cienie prężnie działały nawet w Quinghenie. Macki organizacji sięgały daleko, nie nie tylko na lądzie, lecz i na wodzie, głównie wśród piractwa, mieli swoich przedstawicieli. Informacje o pochwyceniu Nefryt i jej towarzyszy przyniosła Silvara, w kręgach Bractwa znana jako Smoczyca. Oficjalnie zwykły, szary członek Bractwa Nocy. Nieoficjalnie prawa ręka, doradca i podobno kochanka Czerwonego Korsarza, barmanka w tawernie w Podmroku, w dzielnicy mniej przyjaznej i mniej dbającej o prawo. Swego czasu ponoć związana z drugim oficerem „Rybitwy” Flynnem Marenem. Wieści nie brzmiały pomyślnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę oczekiwania Shela. Ponad to zmuszały Luciena do podjęcia kilku decyzji, te zaś mogły okazać się brzemienne w skutkach. Niechętnie, bo i towarzystwo Shela nie przypadło mu do gustu, Poszukiwacz przysiadł się do Wirgińczyka. Dotąd przynajmniej udawał, że pije razem w marynarzami, mieszając rum i grog. Teraz nie pił, a szybkie spojrzenia, jakie rzucał na boki, dyskretne, pozwalające mu zorientować się w otoczeniu, świadczyły, że coś zaczyna się dziać. Koniec czekania. - „Rybitwa”, cesarska fregata, przechwyciła kilka przemytniczych łupinek – poinformował od niechcenia, ton nie zdradzał, jak dużą wagę przywiązywał do tych informacji. – Na pokładzie jednej z nich była Nefryt – szybkie spojrzenie, rzucone na twarz arystokraty, sprawdzające jego reakcję. I cóż teraz zrobisz, królewski psie? Nic nie poradzić, tym właśnie byli dla Luciena arystokraci. Prawie wszyscy arystokraci. Wycofasz się i podkulisz ogon? Czy będziesz wymagał niemożliwego? - Według prawa, piractwo karze się stryczkiem. W niektórych portach przemyt i piractwo to to samo – ostrzegł neutralnym tonem, nieznacznie rozkładając ręce.
[Nie, spokojnie. Sama planowałam coś takiego zrobić z naszymi postaciami. W tej chwili mam podobnie i po prostu nie mogę się zebrać za odpisy. Leżą i leżą, a ja robię wszystko, byleby nie pisać ich. Składam notki, odgrzebałam mapy, pokopiowałam sobie zakładki na dysk, jeszcze zacznę dopisywać bestie albo co… Także, raczej tragicznie. Co gorsza, odwlekanie pisania niewiele tu pomaga. Chyba się po prostu starzeję… albo wątki mi się chwilowo przejadły i wolę inną aktywność. Także, nie musisz się przejmować czasem odpisu. No i dziękuję. Za szczerość. A szczerość za szczerość. Prawdę mówiąc, w przedłużających się wątkach mam ten kłopot, że czasem zapominam ustaleń i tego, co działo się wcześniej. I tak… nie bardzo pamiętam, co Cień wedle pierwotnych ustaleń robił w Q. Pamiętam propozycję Shela, żeby chronić Nef, ale nie pamiętam pierwotnej przyczyny. Powyższy odpis to więc z mojej strony nieco improwizacja w części Lucien-Shel, bo jak na złość nie mogłam doszukać się naszych ustaleń. No i gratulacje.]
- A jednak ma pan masę ziemi. Otaczają pana piękne kobiety, mimo iż jak pan mówi nie spał pan od dwóch dni, wrócił pan z frontu co też jest dużym osiągnięciem. Przynajmniej tak mi się wydaje, że przeżycie jest osiągnięciem. Wrogowie są licznikiem sukcesu. Więc skoro tak, to wszystko sprowadza się do pana "znakomitości" - odparła uśmiechając się lekko. Teraz nie miała kontroli. Musiała poddać się komuś innemu, w dodatku nie umiała zbyt dobrze tańczyć z kimś. Co dodatkowo ją denerwowało. Nie była w czymś idealna. A do każdego ideału dążyła. Niechętnie, ale posłuchała jego rady. Zamknęła oczy. Poczuła się bardzo bezbronna, ale jakoś tak spokojna. Nie widząc tego wszystkiego mogła przenieść się gdzieś indziej. Myślami. Chyba szło jej lepiej. Nawet na chwili zapomniała o swojej misji. Zrobiło się całkiem przyjemnie choć to ją odciągało od prawdziwego celu dlatego ciągle musiała sobie przypominać, że jest w pracy, a nie na łące. Taniec wreszcie dobiegł końca. Paeonia otworzyła gwałtownie oczy. Zamrugała parę razy. Rozejrzała się szybko po pomieszczeniu tak na wszelki wypadek jakby coś miało się zmienić. Zwróciła swój wzrok na powrót na swoim partnerze. - Myślę, że nikt nawet nie zauważy naszego nagłego zniknięcia. - posłała mu bardzo dwuznaczny uśmiech i delikatnie pociągnęła go za ramię lawirując wśród tłumu zdążając do wyjścia. Teraz miała szansę. Była jak pająk czekający aż ofiara wpadnie w sieć. W jej urok. Reszta miała pójść gładko. Odwrócenie uwagi i cios. Nic więcej. Potem wróci na przyjęcie jak gdyby nigdy nic. Spakuje się i ruszy w dalszą drogę. Zapomni o tym zdarzeniu. To już nic wielkiego. - Teraz w górę po schodach. - powiedziała uśmiechając się do niego. - Spokojnie nie zamierzam cię uwieść... Chce dać ci po prostu parę chwil.... Prywatności. - znów pociągnęła go delikatnie by ruszył za nią. Otworzyła jedne z wielu drzwi i wprowadziła go do swoich kwater. Pokój był mały. Obwieszony kolorowymi skrawkami materiałów. Pachniało lawendą. - Cóż.. Tu nikt nie będzie cię szukał. Jednak za to musisz ze mną wypić. Picie w samotności to już dno. A ja staram się trzymać trochę nad dnem. - Nie wiadomo jak, ale na małym stoliczku pojawiła się butelka wina i para kieliszków. - Może nie jest to wino do jakiego mogłeś przywyknąć, jednak alkohole to alkohole. Wiele się od siebie nie różnią. - Oczywiście nie zamierzała go otruć. Dostała dokładne instrukcje jak to ma mniej więcej wyglądać. A że klient twój pan to trzeba go zadowolić.
Właściwe słowa nie nadeszły. Czyż jednak istniały właściwe słowa? Czasem zawodził. Często zawodził… Był tylko człowiekiem. Zawodził, gdy nie podołał i przeciwnie… zawodził celowo, bo czasem musiał, musieli coś poświęcić, by coś zyskać. Teraz zawiódł w chwili, gdy chciał, gdy robił wszystko, by się powiodło. I może dlatego tak bolało. Świadomość, że tkwi tu, bezczynnie, nie mając wyjścia z sytuacji… Świadomość, że nie jest tu sam. Byli przemytnicy, lecz prawda była taka, że ci liczyli się z własnym losem, świadomie ryzykowali. Ci, którzy popłynęli z nim i z Nefryt… Oni też ryzykowali, uświadomił sobie. Każdy wiedział, że ryzykują. Wiedzieli, co się stanie, jeśli wpadną w ręce Quingheny… lub Wirgini. Nefryt wiedziała. A mimo to była tutaj. - Nie jesteśmy bogami. Ale ufam ci. Zaufanie. Coś, co rzadko słyszy ktoś, będący szpiegiem. Prawda była taka, że szpieg jest zawsze potrzebny i korzystają zeń obie strony. Prawda była też taka, że takim podwójnym osobowością się nie ufa, a większość tego, co robią, co sugerują, stawiane jest pod znakiem zapytania. Ktoś kto kłamie i zdradza, może to zrobić w każdej chwili, mówią. Szpieg nie otrzymuje wywyższenia i zaszczytów jakich spodziewać się może wielki wojownik, strateg, nawet mag na usługach królestwa. Chyba tylko w ustach Nefryt tak naturalnie mogło zabrzmieć stwierdzenie, że … po prostu mu ufa. - Ciekawa jestem, kiedy Flynn… Mógł znieść wymówki. Gorzkie słowa, wyrzuty. Jednak szloch, zwłaszcza tłumiony przez tę odważną kobietę, którą w skrytości ducha podziwiał i którą obiecał chronić, był ponad jego siły. To, co jeszcze przed chwilą zrobiła ona, teraz zrobił on, przytulając ją do siebie i miał nadzieję uspokajająco przeczesując ciemne włosy. Słów nie znalazł. Wydawały mu się dziwnie nie na miejscu. Spokojnie, będzie dobrze? To dobre dla dzieci. Nefryt nie była dzieckiem i rozumiała, jak to się może skończyć. - Przepraszam. Chyba łkanie przy mężczyznach wchodzi mi w nawyk. - Nie przepraszaj. Każdy czasem potrzebuje wyrzucić coś z siebie – mruknął, odsuwając się. Na powrót stając się zatroskanym Duchem, wysłannikiem ruchu. - … kiedy Flynn domyśli się, co przekazuje. - Oby się nie domyślił. W przeciwnym wypadku może na nas donieść. – Nie wątpił w szlachetność młodego oficera. Niestety, młody oficer był nazbyt oddany swym powinnością i okrętowi. Może nie znał się na polityce tak, jak na żegludze, niemniej … ukrywanie i pomoc wrogom Wirgini Quinghenie mogło nie wyjść na dobre. Tym samym mogło zaszkodzić załodze i dowództwu „Jaskółki”. ~*~ - Trzeba ich odbić. Gdzie ich trzymają i ilu potrzeba ludzi? - Zamierzasz szturmować fort w Podmroku? Żeby go zdobyć, potrzebowałbyś armat i okrętów, amatorze – prychnął, obraźliwie Cień. – Może ty masz ich odbić, ale ja nigdy nie obiecywałem, że będę chronić i pilnować, by nic sobie nie zrobili. Nie taki był pierwotny układ z Bractwem – zaznaczył, mając nieprzyjemne wrażenie, że ktoś próbuje nim sterować. To mógł robić tylko Nieuchwytny… i on sam. I jeszcze kilka nielicznych osób, których imiona nie bardzo chciał w tej chwili wymieniać. Na pewno prawa takiego nie miał nadęty, arystokratyczny synuś. Nieuchwytny powinien z nim wysłać Łowczynię, ona radziła sobie całkiem skutecznie z takimi typkami. Lucien ich nie znosił… i nawet tego nie krył. Mgliście, pomimo własnych słów, pomyślał o ataku. Lecz Podmrok był za duży, by w pobliżu kręcili się piraci. Nawet Czerwony Korsarz nie byłby na tyle szalony, by atakować miasto. Za blisko głównej floty. Za blisko „Jaskółki”. Nade zaś wszystko, za blisko stryczka. Nie było szans.
- Atak tu na nic. Jeśli już, można próbować sposobem… W ten sposób jednak nie wydostaniemy wszystkich. – Niemal kpiąco patrzył na Shela. Powiedz teraz, co jest dla ciebie najważniejsze. Poświęć płotki dla grubej ryby. Zrobisz to, panie arystokrato? – A może sądzisz, że uda ci się znaleźć szaleńca, który zaatakuje fort? – Po prawdzie, mógłby zorganizować takie spotkanie. Korsarz był ryzykantem. Oddany Bractwu, owszem, lecz przede wszystkim był członkiem Bractwa Wybrzeża, piratem. Dopiero potem Cieniem. Lecz… jako pirat, liczyłby na zysk. Załoga nie zaryzykuje bez tego. Załoga nie podejmie wyzwania, nawet jeśli podjąłby je kapitan. Z drugiej strony… Shel nie wyglądał na biedaka.
[Oj, jest czego. Gratulować. Znaczy, jakieś mgliste pamiętam, że były. Choćby odnośnie tego, co tam robią. Pamiętam, że Shel chciał ochraniać Nef, ale nie mogłam się dogrzebać szczegółów, stąd kuleje moje kierowanie Lucienem i jego reakcje, ale damy radę. Aedówka ma jednak dobry pomysł, żeby mieć wątki w Wordzie, łatwiej znaleźć niż grzebiąc pod KP. Mi zmiana tematyki właśnie nie pomaga. Może dlatego, że się zrobiłam wybredna. I jak kiedyś pisywałam na 4 blogach nawet, tak teraz nawet na 2 nie daję rady – bo po prostu nie chcę. Jak ja to się śmieję z Darrusową – wyrastamy z grupowców albo grupowce z nas… No i nie ukrywam, dużo łatwiej mi się pisze z osobami, które już znam – mając rzecz jasna na myśli pisaninę, nie znać osobiście, bo tak do dotąd nikogo nie poznałam :D. Po prostu często nie chce mi się już przechodzić z gadania – to co, może wątek? Zaczniemy coś? To weź coś wymyśl. No i… jakoś żaden blog też nie przykuł mojej uwagi na tyle, bym na nim została na dłużej. Niby niektóre jakiś tam klimat mają… ale… Natłok innych spraw – raczej nie, bo z natłokiem sobie radzę. Problemy – też raczej nie, bo te nie przekładają się aż tak na pisanie, chyba, że są naprawdę poważne – ale wtedy bym wzięła urlop. Ogólne przemęczenie… to już prędzej jakieś zniechęcenie chyba. W każdym razie całkowity urlop od wątków raczej nie pomoże. Może to kwestia… nie wiem, jakiejś świeżości? Może za długo prowadzę te postacie? Może faktycznie zmiana uniwersum… Ech. Dojdź tu do ładu z samą sobą. Zaczynam mieć znowu złe, niedobre myśli związane z zawieszeniem aktywności, a to znak, że za dużo myślę. Korsarz o którym myśli Lu to pirat, do tego pracujący dla Bractwa – to tak informacyjnie. Szkoda, że nie wymyśliłam jeszcze, jaki stosunek ma do bogów Devril xD A… i… przepraszam. Nie pociągnęłam bardzo naszego wątku. Bo… tu by był potrzebny czasowy przeskok, a nie chciałam go już robić. Generalnie, na moje oko – zamiast my się umawiamy, co robią, Shel i Lu niech kombinują razem – bo wiadomo, pomimo psioczenia, Lu pomoże. Pewną alternatywą są piraci – ale nie wiem, czy oni pójdą na współpracę, nie potrafię przewidzieć. Niby Dev i Nef mogą nawiać sami, ale… wtedy będzie trzeba ich inaczej łączyć z Shelem i Lu – no, chyba że łączyć nie chcemy.]
- Kiedy powiedziałam, że Selena jest twoją daleką kuzynką, miał dziwną minę. Ale byłam pewna, że mi uwierzył. Czy mógłbyś mnie oświecić, jak ważny jest w Quinghenie ród de Warney? - Prawdę mówiąc… - przez chwilę wyglądał na zakłopotanego. – Selena pochodzi z rodu od wieków przebywającego obok cesarza. Jej ojciec był najbliższym przyjacielem i doradcą cesarza. Pozycja Seleny nieco upadła po tym, jak związała się z Kerończykiem… ale wciąż należy do quingheńskiej elity społecznej. Prawdopodobnie pomyślał, że to pokrewieństwo ze strony męża… W wielu oczach Henry nie był godnym partnerem dla swojej żony – wyjaśnił. Głos zdradził, że ów Henry nie był tylko suchym nazwiskiem, kolejną osobą w drodze do celu. - Znałem Henry’ego. Przyjaźniliśmy się – dodał z bólem, krzywiąc się nieznacznie na wspomnienie przyjaciela. I jego śmierci. Lekko ponury nastrój nie opuścił go już do końca dnia. Na kolację podano im kaszę ze skwarkami. Odrobinę przypalona i umazana tłuszczem, skwarków było może kilka na krzyż. Do tego nawet nie zsiadłe mleko czy maślanka, a zwykła woda. Odrobinę mętna, jakby zakamieniona. Coś takiego mogło zaspokoić apetyt, lecz nie mogło smakować. Do tego myszy i szczury. Gryzonie przemykały przy ścianie więzienia, tuż przy niej, niemal ocierając się o kamienne ściany. Piski gryzoni słychać było nawet w nocy, donośne, urywane. W ciemności widać było lśniące ślepia, błyszczące jak dwie latarnie. Z pozoru łyse ogony, osadzone na głowie uszy i poruszające się wąsy czuciowe. Od czasu do czasu gryzonie przystawały, stając na tylnych łapkach, by powiększyć swoje pole widzenia. Jeden z nich, potężny, tłusty, czarny szczur dobrał się do resztek kaszy. Pochłaniał ją szybko, pomagając sobie przednimi łapkami. Innych towarzyszy niedoli nie mieli. Nikogo nie zamknęli razem z nimi w celi. ~*~ - Nie miałem na myśli szturmu. Chodziło mi raczej o zaplanowaną akcję mniejszego formatu. Dostać się do więzienia, zgarnąć ich i wydostać się miasta... ewentualnie gdzieś ukryć. Mógłbym załatwić stroje strażników. Na przykład. - To dobry początek – przyznał wbrew woli. – Oprócz strojów potrzebny byłby układ więzienia, hasła, cele, w których ich trzymają. Pewnie trzeba by też kilka osób przekupić. Fort w Podmroku to nie podrzędne więzienie, z którego każdy głupi ucieknie. - Dobrze wiem, jaki był układ z Bractwem. Wbrew pozorom, Bractwu nie płaci wirgiński król, tylko ja. Sytuacja się zmieniła, więc albo próbujemy znaleźć wyjście, albo możemy się w tej chwili pożegnać. Nie zamierzam finansować czegoś, co samo w sobie jest dla mnie G warte. - Wbrew pozorom, Bractwo to nie grupa najemników, którym dajesz zlecenie i je cofasz według własnego widzi mi się. To, że nas opłacasz to informacja sama w sobie gówno warta. Kontrakt obejmował konkretne zlecenie i każda jego zmiana kosztuje, panie arystokrato – tylko powstrzymując się nie dodał swojego ulubionego rzeczownika, oddającego cały jego stosunek do wysoko urodzonych. Słowo to brzmiało dupek. - … Powiedz teraz, co jest dla ciebie najważniejsze. Poświęć płotki dla grubej ryby. Zrobisz to, panie arystokrato?
- Zrobię. Ważna jest Nefryt, Duch i ten drugi z ruchu oporu. Przydatny może być też kapitan. Jeżeli jest sposób, żeby zachować przy życiu ich wszystkich, albo przynajmniej większość, słucham. - Możliwy do wykonania? Nie ma. - Wzruszył ramionami. – Chyba, że znasz głupca, który uderzy na uzbrojony po zęby fort. Potrzebne są okręty. Pływające fortece, a nie łupiny, które wykorzystują tutejsi piraci do ataków na kupców. Szybkie, zwrotne, lecz bez zaplecza dział. To dobre do abordażu, lecz nie zdaje egzaminu w walce z okrętami wojennymi, a co dopiero do walki z fortem. – Poszukiwacz zamyślił się. – Są nieliczni piraci, którzy dysponują taką jednostką. A ich usługi kosztują. Musiałbyś przekonać nie tylko kapitana, ale całą załogę. Piraci wyznają coś takiego jak… demokracja – Lucien przeżuł to słowo jakby było obelgą. – Można też… acz to bardziej ryzykowne dla nas… spróbować w inny sposób odwrócić uwagę i wysadzić skład prochu. W zamieszaniu może by udało się uwolnić chociaż część… lecz jest to plan ryzykowny. Wiele rzeczy może pójść źle… I ktoś może zostać pochwycony… jeszcze zanim wysadzi skład. – Lucien był pewien, że Bractwo nie poszłoby na takowe ryzyko. Nie był tylko pewien, czy on by tak łatwo odpuścił.
[Dowiedziałam się przypadkiem. Sama dotąd miałam zwyczaj kopiowania do Worda i odpisów, ale to dlatego, że blogspot mi czasem gubił komentarze, a odtworzony z pamięci już nie był tak dobry. Plus, lepiej mi się pisze w Wordzie niż na blogu. Tyle, że ja kopiowałam wszystkie do jednego pliku, a potem w tym wcale tak łatwo nie można się znaleźć. Oddajesz dokładnie to, co czuję na myśl o innych grupowcach. Powiem tak – pod pewnymi względami blogosfera nie jest już ta sama, bo – zabrzmi staro – ale pamiętam czasy, jak wątków nie zaczynało się pytaniem, czy ktoś go chce, albo stwierdzeniem ale zacznij, bo ja nie chcę/nie umiem/nie mam pomysłu. Przy czym muszę przyznać – moja ostrożność sprawia, że obecnie też zaczynam witaniem i pytaniem o wątek – czego na Onecie nie robiłam. Zresztą, takim gotowym wątkiem zaczepiłam Darrusową na HT i tak łowca poznał szamankę – pal sześć, że szamanka była wtedy na urlopie. Można powiedzieć, że zmusiłam ją do pisania ze mną :D Ale odchodzę od tematu. Teraz po prostu mi się nie chce. I najpierw sprawdzam postać. Tzn. jeśli nowy się odezwie, to myślimy nad wątkiem. Jak tylko stworzył kp, to krótkie witaj i może wątek wystarczy, się nie wysilam. No i chyba zbyt przywykłam do naszego pokaźnego zaplecza realiów. Zawsze miałam skłonność do tworzenia takiego zaplecza: własne miejsca, bohaterowie poboczni to już standard… Z tym ryzykiem coś w sumie jest. Zdarza się, że wątek mnie nuży albo nie wiem, co z nim zrobić. Z drugiej strony, jeśli przez dłuższy czas tylko ja narzucam akcję, też zaczyna mnie to nużyć. Z drugiej strony, miewam ostatnio coraz częściej kłopot z wczuciem się. Mam sytuację, konkretną przygodę, konkretną postać… i pustkę w głowie. I pytanie: co dalej. To akurat nie tyczy się naszego wątku, to takie ogólne przemyślenia. Jeszcze odnośnie przemyśleń. Swego czasu myślałyśmy sobie z Darrusową, że nasz zimowy szablon już nie tak bardzo pasuje tematycznie, bo zimy to już dawno nie ma, a nawet wiosna już się na dobre zadomowiła. Ciężko będzie chyba podołać zmianom szablonu w odniesieniu do pór roku.]
[Ode mnie też króciutko. Niezbyt fortunne połączenie weny i zaspanego, wykończonego umysłu. :P Matura chyba poszła mi całkiem nieźle, raczej nic nie zawaliłam. Punktów z wypracowań mogę się tylko domyślać, ale zamknięte nie poszły najgorzej, więc jestem dobrej myśli. ;) I naprawdę dzięki za wsparcie, bo to była jedyna rzecz, która zmusiła mnie do ostatniego wysiłku przed maturą, co mi się opłaciło. :D Tak, do końca trzeciej klasy możesz się obijać! I nie mieć z tego powodu żadnych, ale to żadnych wyrzutów sumienia! Ty grałaś w Simsy... Ja się obijam, bo gram w biegające kropki, które zjadają inne kropki. Więc. xD Pamiętasz, jak zastanawiałaś się, czy ja pierwsza opiszę panią dowódczynię, czy Ty Marvolów? Jak zobaczyłam zakładkę z Marvolami, od razu wzięłam się do roboty i już pół opisu jest. xD Kawał dobrej roboty z tym rodem! ... i przepraszam, że tyle czasu mi to zajęło. Wina mojego lenistwa i niepodzielnej uwagi.]
Nefryt miała rację, nie ufali sobie teraz. Obdarzanie się zaufaniem w takim momencie byłoby co najmniej nierozsądne. To był paradoks tych wszystkich uprzejmych, miłych uśmiechów – były podszyte lękiem i niepewnością, było w nich coś fałszywego. Ale czy to był przejaw wrogości? Nie, chyba nie. Raczej tego, że w innych okolicznościach mieliby szansę się ze sobą dogadać. Ale okoliczności były właśnie takie, jakie były. – Po prostu przeszłość czasem wraca. Szermierz skinął głową na znak, że wie, w czym rzecz. Jak na złość, wspomnienia często bywają nachalne. Nawet bardzo. Zgodnie z obietnicą nie drążył tematu. Nie chciał być natarczywy. Zeszli na dół, ostrożnie stawiając stopy na szczeblach drabiny. Było odrobinę za ciemno na takie eskapady. - Ile do świtu? – zapytał mieszaniec, który o odpoczynku przed podróżą już dawno zapomniał. Temat swojego podsłuchiwania postanowił sprytnie przemilczeć. - Ja wiem...? Z sześć godzin, może trochę więcej – odparł Meryn. - A potem? W kącie coś zaszeleściło. - Patrzcie go... – mruknęła zaspanym głosem Shan, po czym ziewnęła przeciągle. – Najbardziej mu się oberwało, a najbardziej rwie się do dalszej drogi. Aed parsknął cichym śmiechem. W tym towarzystwie było coś... specyficznego. Coś, dzięki czemu wracała mu wiara w to, że jest na tym świecie ktoś, komu można zaufać. - Dobre pytanie – podjął Meryn. – Do Etir wolałbym nie wracać, do Nyrax jest zdecydowanie za daleko – zamyślił się, mówiąc na wpół do towarzyszy, na wpół do siebie. – Gdzie jeszcze możemy się schro... Zaraz, zaraz, wspominałaś coś o zamku Kezzam? – zapytał, spoglądając na Nefryt. Jego czoło przeorała pionowa zmarszczka. Jeszcze nie usłyszał odpowiedzi na swoje pytanie, a już zastanawiał się, jak się przedostać do Kezzam.
[Czyli Tobie też się nic nie chciało... Coś w tym musi być. Ostatnio złapała mnie taka stagnacja, że czułam niechęć do wszystkiego – do pisania matur, do uczenia się, sprzątania, nawet fajnych wyjazdów i słuchania muzyki. Wszystkiego. Ale już jest lepiej, o wiele lepiej. Więc stukam odpis i wysyłam, póki wena w głowie. ;) Jak dla mnie potrzebujemy odpoczynku po szkole i olimpiadach – Ty w szczególności. Kom miał pójść wczoraj, ale internet obwieścił focha.]
– Chyba mieścimy się w tej kategorii. Cała trójka zgodnie skinęła głowami. Jednak udawana powaga po chwili przekształciła się w prawdziwą, bo mieli przed sobą nie lada dylemat. Dwa wyjścia, z których jedno było gorsze od drugiego. Ryzyko czy ryzyko? - Wolimy ludzi czy potwory? - Potwory trzymają się z daleka od wojen i polityki... – mruknął chuchrak. - Potwory są niebezpieczne, kretynie – warknął w odpowiedzi szermierz. Shan parsknęła, na dodatek niedostatecznie cicho. Nie tylko ona zdradziła się z tym, że lubi to określenie. To zmywało z niej część winy... chyba. - Potwory nie siedzą tam tylko po to, żeby cię utrupić – sparował chuchrak. – Wirgińczycy nie dość, że tego właśnie chcą, to wcale nie siedzą na tyłkach, zaszyci w jakiejś siczy. - Owszem, potwory siedzą tam tylko po to, żeby nas utrupić. - Ale nie będą cię torturować. - Wirgińczyków potrafię wywieść w pole – nie dawał za wygraną Mer. – A na wiedźmina chyba ci nie wyglądam, a przynajmniej żywię taką nadzieję. - Czyli trakt? – poddał się mieszaniec. Meryn westchnął ciężko. - Nie mam pojęcia – przyznał. – Ale jeśli zaryzykujemy, zyskamy na czasie. I będziemy lepiej znać sytuację niż gdybyśmy przedzierali się przez las. - Głosujemy? – spytała po chwili ciszy Shan. Trzeba było szybko decydować. I iść spać, bo ich świt zastanie na tych dywagacjach. A przysypiając w siodle ciężko umknąć Wirgińcom. - Ale jest nas czworo – marudził dalej Aed. – Wyjdzie dwa na dwa i co wtedy? - Krowa się wypowie.
Dzień zaczął się dla niej wyjątkowo wcześnie, gdy pierwsze promienie słońca wpadły do niewielkiego pokoiku przez okno, a z ulicy dochodziły pierwsze krzyki wysłanych po coś dzieci. Isleen otworzyła okiennice i wyjrzała na zewnątrz. Wiosna niosła ze sobą coraz cieplejsze podmuchy wiatru i zapachy pierwszych kwiatów. Elfka skrzywiła się, kiedy do jej nosa doleciały te codzienne zapachy Królewca. Zamknęła szybko okno, słysząc dochodzące zza drzwi kroki. Zerknęła w ich kierunku, chcąc sprawdzić czy są zamknięte. Metalowa zasuwka i mała kłódka szczelnie chroniły jej pokój. Isleen skuliła się, gdy usłyszała głośne walenie o drewno. Gorączkowo myślała co robić. Właściciel wynajmowanego przez nią mieszkania przychodził coraz częściej i żądał zaległej zapłaty. Tłumaczyła mu, że nie ma pieniędzy, że postara się je zdobyć w najbliższym czasie… Nie chciał jej słuchać, groził, że wyrzuci ją na ulicę. Bała się, że wreszcie to zrobi. Siedziała w ciszy, udając, że jej nie ma. Słyszała jak mężczyzna za drzwiami klnie pod nosem i głośno mówi, że jutro ma mieć pieniądze w swojej ręce. Poszedł. Isleen odetchnęła głośno i opierając się o ścianę usiadła na podłodze. Nie mogła znaleźć pracy. Na rynku zaczęła się uczyć u kilku zielarek fachu znachorki. Mimo, że chętnie zaczęły przekazywać jej wiedzę, nie chciały słyszeć o dzieleniu się zyskami. Isleen udało się pomóc kilku osobom pod ich czujnym okiem, dostała jednak tylko kilka krótkich pochwał. Nie dostała żadnej, nawet drobnej monety. Każde pieniądze kiedyś się kończą. Zostały jej ostatnie oszczędności na jedzenie, a i ich niedługo zabraknie. Co wtedy? Poczuła uparty niepokój, który czaił się dookoła niej już od dłuższego czasu. Wstała słysząc kolejne pukanie do drzwi. Tym razem cichsze, bardziej… kulturalniejsze? Odetchnęła głęboko. Musiała się z tym zmierzyć, kimkolwiek był pukający do drzwi. Elfka wątpiła, by właściciel mieszkania wrócił. Więc kto to mógł być? Uchyliła drzwi. Zobaczyła mężczyznę około czterdziestu lat, dobrze ubrany, kręcone włosy… Odpowiedziała mu uśmiechem. - Tak to ja. – spojrzała na niego, pytająco unosząc brwi. Przepuściła go, by mógł wejść do środka mieszkania. „Zna Pani Shela Arhina…” Więc ten człowiek był powiązany z Shelem… Założyła rękę na rękę. Dyskretna misja, dwa tysiące denarów. Te pieniądze starczą jej na spłacenie długów i jeszcze jej zostanie… - A czego mogłabym się spodziewać po tym zadaniu? To ważne przy ustalaniu ceny.
[Domyślałam się, że jeszcze przed świtem się coś wydarzy, ale i tak jestem zaskoczona. :D Zżera mnie ciekawość, co będzie dalej. „Cyrk z demokracją” – aaa, bo to wtedy monarchia była przecież. xD]
Aed nie odpowiedział od razu. To nie było takie proste. Skąd miał wiedzieć, jak będzie się czuł rano? Czy nie będzie gorączkował całej nocy? Czy mógł zaufać temu staremu zielarzowi? A zmęczenie kalkulacjom zdecydowanie nie sprzyjało. - Nie wiem – przyznał w końcu. – Ale... jeśli pojedziemy traktem, szybciej dotrzemy do Kezzam – zgodził się z szermierzem po chwilowym zawahaniu, choć słowa wypowiedział z wyraźną niechęcią. – A poza tym... Umilkł. Mimo rozproszonej wycieńczeniem uwagi, dzięki czułemu słuchowi dosłyszał kroki. Miękkie stąpnięcia, choć stawiane szybko, nierozważnie, a przez to nazbyt głośno. Kobieta... Ina? - Ktoś idzie. Jedna osoba. Skinął głową, w milczeniu wpatrując się w stronę, z której dochodził dźwięk. - Nie wychodźcie stąd! Mamy kłopoty. Nie wychodźcie i ukryjcie elfa! Shanley wysyczała przekleństwo, które pod żadnym warunkiem nie przystawało szlachciance. Meryn zerwał się z płaszcza rozłożonego na stogu i wydłużonym krokiem podszedł do połatanej ściany obórki. - Zaczekaj – poprosił Inę. – Powiedz, co się dzieje. Proszę – dodał z naciskiem. Aed nie ruszył się z miejsca. Gorączkowo zastanawiał się, gdzie niby ma się ukryć. Za krową? W kupie siana? Pozostawał mu chyba tylko dach. - Tam – szepnęła Shan, wbijając wzrok w ciemny kąt i mrużąc oczy, by móc coś dojrzeć. – Pod samym sufitem. – Wskazała ręką na przeciwległy koniec obory. Rzeczywiście, pod częścią powały znajdował się strych, od pomieszczenia dla zwierząt odgrodzony jedynie pełną dziur przegniłą podłogą, z której smętnie zwieszały się źdźbła rozmaitych roślin. Najpewniej zimą służył on za przechowalnię słomy i siana dla zwierząt. Teraz, latem, gdy część żywego inwentarza mogła nocą pozostawać na pastwiskach, siano trzymano na dole, w kącie budynku. Meryn, niewiele się zastanawiając, podszedł do prowadzącej na dach drabiny, chwycił ją i przestawił w drugi koniec obórki. - Wasza dwójka – powiedział, wskazując na Nefryt i Aeda. – Właźcie tam – polecił. To nie była propozycja, to był rozkaz. – I zabierzcie broń. Szybciej, do cholery! – wycedził szeptem przez zaciśnięte zęby. Podszedł do miejsca, w którym zostawili miecze, łuk i kołczan pełen strzał. Naręcze broni, przetykanej źdźbłami słomy, podał Shan. Po chwili wahania wziął od niej swój miecz, zawinął go w opończę i oparł o jedną z belek podtrzymujących dach. - Pomóż im to ukryć. Ich spojrzenia przez moment się spotkały. Dziewczyna skinęła głową. Krowa spokojnie obserwowała ich spod długich, białych rzęs. Jak gdyby nigdy nic przeżuwała kęs paszy w oczekiwaniu, aż ci hałaśliwi, nieproszeni goście wreszcie się uciszą i pozwolą jej zasnąć.
Nie wybrzydzał. Kasza okazała się sucha, bez ani odrobiny tłuszczu i skwarków, przypalona i przesolona. Dla głodnego żołądka była jednak pokarmem, z którego mógł czerpać siły. Nie zauważył nawet, kiedy pochłonął swoją porcję, co bardziej spalone kawałeczki po prostu łykając, robiąc wszystko, by nie poczuć ich specyficznego, gorzkiego smaku i nie czuć, jak spalonka chrzęści między zębami. Zimnem wiało od podłogi i okienka. Przenikało do kości, sprawiając, że nawet mimo woli dygotał, kuląc się przy swojej ścianie i starając się zachować jasność umysłu, znaleźć sposób, by móc… jeśli nie uciec, to chociaż wyciągnąć z tego Nefryt. Daremnie. Umysł odmawiał współpracy i chociaż próbował, nie pojawiał się nic. Nawet cień pomysłu. - Dev, daj łyżkę od kaszy. Nefryt już od jakiegoś czasu tkwiła przy kratach, podciągnięta, by wzrokiem ogarnąć jak największy obszar. Robił to sam, wcześniej, bez większego efektu. W oddali miasto, pomiędzy woda. Fort musiał stać na jakimś cyplu, oblany morzem, strzegąc wejścia do zatoki. Wygląda na to, że jednak czegoś nie wziął pod uwagę. Podniósł się, sięgając do kociołka, podnosząc umorusaną resztkami kaszy drewnianą łyżkę. Z oszczędności dostali jedną, musieli jeść po sobie, wybierając z kociołka. Zaraz potem podszedł do wciąż sięgającej krat Nefryt, ostrożnie podając jej łyżkę, doskonale wiedząc, że nie powinien jej przeszkadzać, że lepiej cokolwiek robić niż tak jak on… - Co zamierzasz? – mruknął, nieznacznie się przesuwając. Nie był teraz w stanie całkowicie zasłonić jej poczynań, przez podciągnięcie się była wyższą niż on. Częściowo jednak mógł przysłonić jej działania, a w razie konieczności robić za podpórkę. ~*~ - Dałoby się załatwić. Teoretycznie wiedział, że to Arhinowie opłacają misję, nie zaś Wirginia. Nawet on jednak nie oczekiwał tak prostego stwierdzenia. Wprawdzie wymówionego z dozą ostrożności, po wcześniejszych kalkulacjach, ale jednak. – Ile zażądaliby piraci? No proszę. Coraz więcej niespodzianek. - To duże ryzyko. Jedyny pirat, który by się tego podjął… Tak się składa, że jest związany z Bractwem Nocy – doza dumy pojawiła się w głosie Luciena. Proszę, teraz my mamy małą niespodziankę w rękawie. – Jednak i on jest typowym człowiekiem morza. Okręt kocha bardziej niż cokolwiek innego. – Dla niego wymowa była jasna. Dużo. - Można do tego zatrudnić ludzi, którzy nie będą wtajemniczeni w nasze plany. Takich, którzy nie będą mogli powiedzieć niczego sensownego. Albo którzy uwierzą w fałszywy powód wysadzenia składu. Jakieś zatargi? Coś w tym guście. - Z zasady Bractwo nie miesza do swoich misji osób trzecich – zaprotestował, zdaje się wzburzony taką perspektywą. – Myślę, że w tej sytuacji możemy jednak zrobić wyjątek. – Przeszkadzało mu, że nie do końca zna quingheńskie realia i nie jest w stanie znaleźć od razu powodu, dla którego mogliby wysadzać skład. Bunt? Pijacka zgraja? Poszliby do wąskiej uliczki i poczęstowali kilku przechodniów nożem, nie uderzaliby na garnizon. Może w ramach protestu przeciwko wieszaniu przemytników? Cóż, on by nigdy nie był na tyle głupi, by bronić cudzej skóry. - Oprychy zawsze się znajdą. Oni nie zadają pytań, im płacisz – wymownie spojrzał na Arhina. Ty tu jesteś od płacenia, mówiło spojrzenie ciemnych, ponurych oczu Cienia. – Jak chcesz przyoszczędzić, to szukaj głupich, którzy za wyświechtanym hasełkiem pójdą jak barany na rzeź. – Najwyraźniej Poszukiwacz nie miał zbyt wysokiego mniemania o politycznych zrywach, patriotyzmie, manifestach i ludzkiej godności, która wiele może znieść, nim się zbuntuje. Nic dziwnego. Przystał do Cieni, by nie musieć czegoś takiego robić. A teraz to on miał brać udział w ratowaniu dziedziczki tronu i nadziei Wolnej Keronii. Ironia losu. On i zakichany Wirginiec. Podwójna ironia, igraszka Fortuny. - Nie sądzę, by zgodzili się zaatakować fort. Można jednak tak to zorganizować, by MYŚLANO, że chcą to zrobić – ponownie wrócił myślami do piratów. – Oczywiście, tak czy inaczej będziesz musiał im zapłacić.
[Tak, tylko większość wychodzi z pytaniem: Może wątek? Tam nie ma ustaleń. Nic. Tylko pytanie, na które odpowiedź jest oczywista. I przyznaję, że tak, chodzę na taką łatwiznę, nawet jeśli osobiście ani to popieram, a prawdę mówiąc, nie lubię. Ustalenia z reguły są dopiero potem. Dlatego uważam, że to pytanie jest zbędne, niepotrzebne… chyba, że tak jak mówisz, połączone z ustaleniami. Samo zacznij… cóż, czasem wiadomo, weny nie ma. Ale nie mają jej obie strony. Więc sorry, bo ja nie umiem… Nie, nie ma nie umiem, jest nie chce mi się albo idę na łatwiznę. Bo tak, zaczynanie daje możliwości – osadzasz wątek w czasie, wybierasz akcję, miejsce, kto, jak… ale to też trudność. Bo nad tym trzeba się zastanowić, pogłowić, jakoś to logicznie ułożyć. Jeśli nie ma weny, najłatwiej się pisze na zasadzie akcja-reakcja. Bo ktoś coś robi, moja postać reaguje i znów czekam, aż postać drugiego autora coś zrobi. I tak, ostatnio tak ciągnę, niestety. O szablonie pisałam w mailu, to w sumie tu powielać nie będę. A mam pytanie. W jaki sposób udało ci się tak dopracować język wirgiński? Wzorowałaś się na czymś? Bo mi by się przydał elficki i krasnoludzki… i nie ma kto opracować, a ja mam dwie lewe ręce do tego i Tolkien ze mnie żaden :D I tyle z moich obietnic, że dzisiaj odpiszę. Chyba przestanę je składać, bo zupełnie nic z tego.]
Przyciskając do siebie rozharatane ramię, mieszaniec wspiął się po drabinie. Szło mu to niemrawo, ale w końcu dostał się na górę o własnych siłach. Wlazł w najciemniejszy kąt i ukrył się w nim, zupełnie jak ranne zwierzę ścigane przez obławę. Ale nie siedział cicho, choć wiedział, że powinien. Sięgnął do cholew butów, najpierw jednego, potem drugiego, i zaczął z nich dobywać noży. Dwa ostrza przesunął w stronę Nefryt, dwa zostawił dla siebie. Rzutki były niepozorne, niewielkich rozmiarów, ale piekielnie ostre. Na pewno bardziej poręczne niż miecz w tak ciasnym miejscu jak obórka. - Mogą się przydać – szepnął, modląc się w duchu, by okazało się to kłamstwem. Swoje noże wsunął za pasek. Przylgnął do zbutwiałej, trzeszczącej podłogi i znieruchomiał, czekając na dalszy rozwój wypadków. Na razie tylko tyle mógł zrobić. A on nie lubił bezczynności. Rana pulsowała przytłumionym przez medykamenty bólem. Meryn odstawił drabinę na swoje miejsce. Shan wdrapała się po niej, cicho stąpając na startych od użytkowania szczeblach, i wyjrzała przez otwór w dachu. - Trzy, cztery... – mruczała pod nosem, uporczywie wpatrując się w noc. Owiewający jej twarz chłodny wiatr pomagał jej się uspokoić. – Pięć pochodni – powiedziała cicho w ciemność na dole obórki. – Nie wiem, ilu dokładnie ich jest. Na pewno ponad dziesięciu. Szermierz bluzgnął przez zaciśnięte zęby. Ciszę rozdarły histeryczne protesty jakiejś kobieciny. Zagłuszył je wybuch szyderczego śmiechu. Czekali chwilę w milczeniu i bezruchu, aż za drzwiami rozległy się kroki. Co gorsza, ich odgłos stale narastał. - Tam nie ma nikogo, kogo szukacie! – krzyczała Ina. - A kto jest? – warknął jakiś mężczyzna o schrypniętym, niezbyt mocnym głosie. - Wędrowcy, którzy poprosili o nocleg – odpowiedział mu mąż rudowłosej. Ton jego głosu był twardy i nieustępliwy. – Saz, natychmiast wracaj do domu! - I tak sprawdzimy. Taki nasz psi obowiązek. – Ten sam głos, co wcześniej. – Natychmiast zejdźcie mi z oczu. Pókim dobry. - Na wszystkich bogów, kury się rozbiegną po całej okolicy, a żadnego wynaturzeńca tam nie znajdziecie! – nie ustępowała kobieta. W obliczu zagrożenia przestała być tak strachliwa i małomówna, jak to miało miejsce przed chwilą. - Zmilcz lepiej i nie wciskaj mi tu bajek – ofuknął ją jakiś inny mężczyzna, po czym dodał: - Bo ja ci coś wcisnę. Między nogi. Meryn cofnął się od drzwi. Shan zeszła z drabiny i stanęła obok niego. Rozległo się łomotanie we wrota. - Otwierać! Szermierz jeszcze raz rzucił okiem na okutaną płaszczem broń. Czasy wszak niespokojne, broń każdy może nosić przy sobie, zwłaszcza w czasie podróży. Dwa wierzchowce, juków na oko jak dla jednej lub dwóch osób... Raz kozie śmierć. Szczęknęła odmykana zasuwa.
[Krócej niż zwykle, ale treściwie – wszystko w najlepszym porządku. ;) Tak, upały były tragiczne... Na szczęście już jest lepiej. Bandę też uznajmy za dobro komunalne i na zmianę nią kierujmy. ;)]
- Kto jesteście? - Najemnik – odparł Meryn. – Razem z moją siostrą podróżujemy z Nyrax do... - Mnie za psie jaje, skąd jedziecie i dokąd – przerwał mu jeden z grasantów, właściciel rudej brody i schrypniętego głosu, który przed chwilą słyszeli. – Chcę wiedzieć, czy trzymacie tu nieluzi. - Jako widzicie, panie – odrzekł uniżenie szermierz. – Ni żywej duszy prócz nas i inwentarza tu nie ma. - Tak, tak... – mruknął tamten lekceważąco. – Przeszukać – polecił swoim.
[Wena mi nie dawała spokoju i musiałam dopisać kawałek. :P]
[Pytanie na szybko w sprawie wątku. Chcemy opisywać Nef i Deva tkwiących w więzieniu i spotkanie Shela z piratami czy wolisz skakać? Bo mam dwie opcje i nie wiem, którą wybrać, nie mogę się zdecydować.]
Skrzypnęły drzwi celi. Po raz kolejny, chociaż nie we właściwej porze. Nie był to czas karmienia, gdy więzienny dozorca rzucał im miski a to z gulaszem, a to kaszą. Kasza zwykle była przypalona, skąpo polana tłuszczem, gulasz wodnisty, darmo szukać w nim odrobiny mięsa, jeśli zaś się znalazło, było łykowate, ciągliwe, z dużą ilością żył, żyłek i ścięgien. Wrzucono ich z rozpędu, w podartych, zakrwawionych ubiorach. Poobijani, zmęczeni, mokrzy, widocznie uciekając, zażyli morskiej kąpieli. - Tego nie było w planie – wydyszał. Poszarpany, mówił z wyraźnie kerońskim akcentem, ciemne włosy miał przyklejone do zarośniętej, bladej twarzy. W pierwszej chwili myślał, że wzrok płata mu figla, mami. Devril patrzył prosto na Poszukiwacza Bractwa Nocy. Jeśli zaś to był Cień, obok niego musiał znajdować się Arhin. Tak, Devril też dyrygował potężną siatką szpiegowską. I jak nikt inny znał zasady dworskiej gry. Teraz całą siłą woli starał się nie zdradzić… mając nadzieję, że przy tej dwójce Nefryt nie nazwie go Duchem. Wszystko wydawało się proste. Piraci, po długich, suto okupionych złotem pertraktacjach zgodzili się upozorować atak na port. Czerwony Korsarz, chociaż niechętnie, musiał ulec perswazjom załogi – bo wśród piratów większość, nie kapitan podejmuje decyzje – i wysłać nawet „Smoka”, swój okręt flagowy. Nazbyt piękna wizja. Piraci, ta nędzna zgraja szubrawców, nie zawiedli. Pojawili się o świcie, atakując fort mniejszymi jednostkami, bombardowane z jego dział. Załoga zajęta potyczką mogła nie dostrzec zniknięcia dwóch więźniów. Zabawa jednak skończyła się na długo przed tym, jak dostali się do więzienia. Działa umilkły, pirackie jednostki pierzchały, ścigane przez quingheńską flotę. „Rybitwa” szczepiła się ze „Smokiem” i duma Czerwonego Korsarza poszła na dno. To jeszcze zachęciło piracką zgraję do ucieczki. A oni skończyli tutaj. Cień i arystokratyczny dupek, Shel Arhin. I nie byli sami. Lucien zerknął w bok. Znał oboje, lecz to kobieta przykuła na dłużej jego wzrok. Informacje Arhina okazały się prawdziwe. Była tutaj, naprawdę. Dziedziczka Marvolo we własnej osobie, ta, którą on sam poznał w Demarze, jeszcze jako Nefryt, herszta zbójeckiej bandy. Tak dawno. Od tamtej misji nie widzieli się ani razu. Teraz zaś… Historia zatoczyła koło. Z nią, nie wiedzieć czemu, był Winters. No to piękny ratunek, cudowna pomoc. Niechby to.
[Właśnie Kresy to zauważyłam, że norweski. Wirgiński ciekawił mnie bardziej – głównie dlatego, że jest tak rozbudowany, jak żaden inny, jakim się można posługiwać na blogu. Tyle, że do mnie akurat bardziej niż fonetyka przemawiała pisownia. Może dlatego, że … akcent to coś, czego zawsze nie potrafiłam wypracować, a moja wymowa… Gramatyki można się wyuczyć, pisowni, a wymowa… cóż, najgorsze dla mnie przy nauce języka. Tym bardziej szacunek, że od tego zaczęłaś. Chociaż… zawsze lubiłam zasady wymowy w łacinie. Hehe, mi i Darrusowej zawsze keroński wydawało się bardziej poprawne niż keronijski :D Ale to kwestia indywidualna. Ja jedynie angielskim. Łacina – spoko, owszem, acz czasy miałam dawno temu, a obecnie bardziej się koncentruję na medycznych słówkach, zresztą, to martwy język. Francuski miałam, rosyjski też, sama z siebie nieco niemiecki to… coś niby o nich wiem, ale… raczej nie na tyle, by nimi się biegle porozumiewać, jedynie podstawy. Zabawne, ale angielski nie wydawał mi się trudny, ale pewnie dlatego, że jego uczę się najdłużej i najbieglej się nim posługuję. Polski, rosyjski – one są trudne, jak dochodzą przypadki, czasy, jeszcze inne takie śmieci. Ale ja rosyjskiego po prostu jako języka nie lubię, w pewien sposób mnie mierzi – ale to pewnie dlatego, że nigdy nie chciałam się nauczyć, ale wybierając profil musiałam zaakceptować język, jaki nam przypisali. Kusi mnie, żeby rozbudować krasnoludzki i elficki. Keroński (haha, znowu ta forma) by można, ale to już mi mniej zależy. A elficki i krasnoludzki przydatne, zwłaszcza ten pierwszy. Problem leży w tym, że nie … nie chcę słów żywcem z jakiejś mowy – a w obecnym słowniku tak jest. Inny problem to taki, że układanie języka to sporo roboty jak na jedną osobę. Druga sprawa, że o ile krasnoludzki to jeszcze akceptuję jego porównanie z czymś podchodzącym pod niemiecki, może islandzki, szwedzki czy walijski, o tyle elfi… nie potrafię go utożsamić z żadnym językiem, z jakim się zetknęłam. Ten za mało melodyjny, ten za mało śpiewny, ten za surowy, za egzotyczny, za… itd. itp. I tu pojawiają się schody. Cóż, układając gramatykę uderzałabym pod angielską, żeby się pozbyć przypadków i innych takich śmieci. Czasy – nie wiem, czy bym układała, ale pewnie jak już, to przeszły, teraźniejszy i przyszły – czyli ograniczone do minimum. Liczby pojedyncze i mnogie – pewnie na zasadzie końcówek. I raczej bym się nie wdrabniała w rodzaje jak we francuskim, bo to troszkę z tym roboty i w sumie… nie wiem, czy potrzebne. Inna sprawa, że… takie coś, to ogrom materiału, gdzieś to trzeba umieścić, a ja zdecydowanie nie chcę kolejnego bloga specjalnie pod to, więc musiałabym to upchnąć w słowniku albo w osobnym poście pod to specjalnie stworzonym. Nawiasem, mi się z egzotyką kojarzy też Quinghena :D Tylko Quinghena to bardziej taka… Ameryka Południowa, może Afryka Południowa, a Wirginia… to Półwysep Azja Mniejsza albo Afryka Północna. Lepiej tego chyba nie wytłumaczę. Kresy to Arktyka i Antarktyda, Keronia… Keronia to taka umiarkowana Europa, może Ameryka Północna… W sumie, więcej z mojego nastroju to pisałam w mailu, więc nie będę się powtarzać. I tak już czytałaś. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko takiemu poprowadzeniu akcji wątkowej. Stwierdziłam, że będzie zabawnie. Teraz nieco cienko, bo chciałam i Shelowi i Nef zostawić czas na reakcję.]
[Mam pytanie odnośnie wątku, bo... nie potrafię sobie wyobrazić akcji z widłami. xD Pomyślałam, że lepiej dopytać niż zamotać. Bo Nef z chuchrem są na stryszku. Mer zabrał im drabinę i odstawił tam, gdzie stała na początku, czyli przy wyjściu na dach. Czy z tego wynika, że jeden z tych bandziorów dostawił sobie drabinę, żeby tam wejść? Aye, lubię pytać o wszystko. xD]
W ruch poszła drabina, poszły także widły. Żadne z dwójki zakonnych nie mogło przeciwko temu zaprotestować, nie wzbudzając podejrzeń. A potem... Potem wszystko wydarzyło się za szybko. Meryn zdążył tylko zakląć, a już jeden z grasantów był nieprzytomny i narobił niemało hałasu, zwalając się bez przytomności na podłogę. Tak samo hałaśliwa była deska, która trzasnęła pod ciężarem walczącej na stryszku dwójki. W dłoniach bandytów niemal natychmiast pojawiły się noże, sztylety, potężne tasaki i poręczne toporki. - Zaczekaj! – Meryn zagrodził drogę rudobrodemu, który szedł na czele gromady w kierunku, z którego dobiegał hałas. – Wszystko wytłuma... Mężczyzna tak zręcznie wykręcił mu rękę, że ten znalazł się na klęczkach. Nie, tego chwytu szermierz nie znał. - Co ty chcesz mi tłumaczyć, gnojku? Ukrywałeś kogoś przede mną. - Ukrywałem – przyznał Meryn, cedząc słowa przez zaciśnięte z bólu zęby. Uścisk z każdą chwilą był coraz mocniejszy. – Ukrywałem ją, bo jest ścigana. Słysząc te słowa, Aed zamarł w przestrachu. Czyżby Meryn chciał ich wydać...? - Zwiała od narzeczonego, rodzice chcieli wydać ją za mąż – szermierz mówił szybko jak na spowiedzi. – Zapłaci mi, jeśli dowiozę ją do dworku nieopodal Drummor, gdzie mieszka jej kuzyn, nazywa się... - Przyznaj się, sypiasz z nią – przerwał mu rudobrody. – Do tego nie trzeba być mężem, nie? Paru grasantów obleśnie zarechotało. Shanley bacznie ich obserwowała, z każdą chwilą coraz bardziej się ich obawiając. - Za to mi nie płaci – odrzekł Mer chłodno. - Och, za to nie trzeba brać ani dawać pieniędzy – stwierdził tamten tonem znawcy. – Pokazać ci? – zapytał dobrotliwym tonem. Puścił jego nadgarstek i wyminął go. - Zostaw ją! – warknął szermierz, podnosząc się z klęku. - A co mi zrobisz, szczylu? – zapytał, szczerze rozbawiony. – Cały się trzęsę ze strachu! - Zapłacę.
[Jaka prowokacja? Ja prowokatorką? To prawo wszechświata, nie ja. Ich miały ominąć kłopoty? Ich? Kłopoty? Nevah. Teraz przypomniały mi się szmaragdy, które oglądali w karczmie... Ale ja nic nie sugeruję, nic a nic! xD Już wszystko wiem, dzięki! :)]
- Lucien?! Co ty tu… Devril rzucił swojej królowej, bo mniej więcej w taki sposób o niej myślał, a przynajmniej starał się, kose spojrzenie. Lucien? Jaki ten świat mały. Kto by pomyślał, że Nefryt, herszt bandy, córka rodu Marvolo, zna Poszukiwacza. Zna to za mało powiedziane. Po imieniu. Po imieniu nie zwraca się do przygodnie poznanego człowieka. Nawet jeśli imię w przypadku Cienia było zmyślone, wybrane przez Bractwo, lecz nie nadane przez rodzinę. Poszukiwacz zareagował zgoła inaczej. Wiedział, na czym polega misja i zadanie, a mimo to nie spodziewał się, że dojdzie do spotkania. W każdym razie nie w takich okolicznościach. Wirgińczyk już zwalczył swój gniew. Zdaje się, że nie nawykł do porażek. Teraz wstał, rozglądając się po celi. Devril, sam nawykł do dostrzegania tego, czego nie widzą inni, zastanawiał się, co widzi. Na kogo patrzy… myśli, że patrzy. Wiedział, co zobaczy. Kamienne, wilgotne ściany. Niewielkie okienko z rdzewiejącymi kratami, skąd wiało morskim powiewem i solą. Patrzyli obaj. Cień w milczeniu, jak to on, znów bezbarwnie, nawet jeśli w pierwszej chwili zdawał się poruszony. Wirgińczyk z dziwnym … powiedziałby, że to ulga. Powiedziałby, że ktoś tu próbował im pomóc. Możliwe, że zaraz karzą… - Wiecie jak stąd wyjść? Nie, czyli dostanie się do celi nie było częścią planu. Coś poszło nie tak. - Uduśmy go. Sprawdzimy, czy tutejsi strażnicy reagują na samosądy. Cień popatrzył na Devrila, Devril na Cienia. Shel mógł poczuć się przerażony nicią porozumienia, jaka zabłysła między ich spojrzeniami. Oni rozważali to na poważnie. - To by się mogło udać – stwierdził trzeźwo Cień. Shel nie był jego pracodawcą. Nie on zlecił misję i nie on ją opłacił. Zamierzał odstąpić od planu i dlatego Poszukiwacz go poświęcił, tak brzmiałaby oficjalna wersja. Nie do podważenia. Mieli przeszkodzić zawarciu porozumienia. Przeszkodzili. Nikt nie mówił, że mieli zabić Nefryt i Wintersa. Co tu robił Winters wciąż pozostawało dla Poszukiwacza tajemnicą. - Na odgłos samej bójki nie zareagują. To tutaj normalne. Musiałby zginąć naprawdę – Devril sceptycznie pokręcił głową. - Najprawdopodobniej – potaknął Lucien, który wciąż całkiem poważnie rozważał ten pomysł. – On nie jest moim zleceniodawcą, może zginąć. Devril był zbyt wytrawnym graczem, by zdradzić, że o tym wie. To było coś, co mógł wiedzieć Duch, nie zaś arystokrata, earl Drummor. Tego ostatniego nie powinno nawet tutaj być. - A co, masz jakiś lepszy pomysł? – Poszukiwacz przespacerował się po celi wprost do zakratowanego okna. Podciągnął się jak wcześniej Nefryt, wyjrzał przez nie. Woda. Jak on nie znosił wody, portu i odoru ryb. Pociągnął za kraty, by się upewnić. Obluzowane w jednym miejscu, odrobinę drgnęły, więcej jednak nie zyskał. - Nie wiedziałem, że się znacie – Devril szepnął w stronę Nefryt, korzystając z tego, że Cień, chwilowo zapominając o morderczych chęciach względem niedawnego towarzysza, oddalił się. - Wy myślcie jak się wydostać, bo jak nie, to nas powieszą – warknął od okna Cień, słysząc szepty za sobą. Bractwo nie będzie go wyciągać z tarapatów. Prawda była taka, że nieco nagiął rozkaz, że nawet nie powinno go tu być. Wchodząc w to, w zamysł Shela, sam się w to wpakował. Nauczka z powodu inkompetencji, braku przewidywania i błędu, jakim było odstępstwo od misji. Gdyby tego nie zrobił, może Cienie by go wsparły. W końcu był Radnym i Poszukiwaczem.
- Jeśli dobrze rozumiem, nie planowaliście się tu dostać. Coś musiało nie wyjść. I to mocno – zadrwił uszczypliwie Devril. Póki nie wiedział, na czym stoi, pomysł, jakikolwiek pomysł ucieczki, nie mógł wyjść od niego. Chyba, że ten całkowicie niedorzeczny. - Może kogoś przekupić? - Nikt ci nie uwierzy na słowo – burknął Lucien i opadł na stopy, puszczając kraty. Lądując, lekko ugiął kolana, by zniwelować napięcie mięśni i lepiej rozłożyć ciężar ciała. - Mam wpływowych przyjaciół. - A oni nie wiedzą, gdzie jesteś. Będziesz trupem, zanim ktoś cię tu znajdzie – obalił kolejną teorię Poszukiwacz. W sumie, o to chodziło. - Podkop? - W kamieniu? Zresztą, nie starczy ci życia. - Masz rację – potaknął Devril i uśmiechnął się. – Chyba naprawdę musimy go zabić.
[Jeśli z angielskim trzeba pomocy, chętnie spróbuję. Znaczy, żaden ze mnie anglista, na studiach miałan na poziomie C1, ale… wiadomo, wiedza, której nie używasz, nie rozwija się, a raczej cofa. Do tego ja ostatnio siedzę w angielskim kierunkowym – czyli medyczny innymi słowy. Ja mniej więcej tak reagowałam na rosyjski jak na angielski. Słowem, alergia jak nic. Wystarczyło, że słyszałam to coś. Kontakt i przyjaźń z rosyjskim zakończyłam więc w liceum, nie tknęłam potem, nie chciałam. Aż dziw, że w ogóle zaliczałam i uczyłam się tego, acz to raczej mus i mus i żeby sobie nie psuć świadectwa. To wyciągałam na to 4 czy 5… Na francuski… nie powiem, żebym kochała go, ale awersji już nie wzbudzał. O dziwo, niemiecki, chociaż jakiegoś melodyjnego brzmienia to nie posiada – małe niedopowiedzenie – też nie. Tylko rosyjski. Akcentu nigdy nie miałam. Znaczy, zasady poprawnej wymowy to jedno. Akcent – jeszcze coś innego. Raczej myślałam, żeby część chociaż zostawić, chyba, że by nie pasowały do gramatyki. To tyle w tematyce elfickiego i języków na KK. To co takiego cię czeka w wakacje? Wyjazd, praca, rekrutacje? Ja mam jeszcze jeden egzamin, ale to na wrzesień, tyle że z tego kupa nauki, to trzeba siąść dużo wcześniej. Poza tym, chciałam troszkę pouzupełniać wiedzę. A to z wety, a to z hodowli, a to właśnie tknąć angielski. Chodzi mi po głowie trącenie albo francuskiego – łatwiej, bo dalej poszłam albo niemieckiego. Ze mnie samej żaden Tolkien, więc nie wiem, czy tknę języki sama, bez wsparcia. Zresztą… tu nasuwa się mail, który do ciebie pisałam, a raczej jego temat… i pytanie, czy warto. No i osobisty projekt, który nie wiem, czy dojdzie do skutku, ale… Jeszcze raz przeproszę. Nie wzięłam tego pod uwagę, troszkę zapomniałam o tej pierwszej osobie, bo sama piszę w trzeciej. No i pod wpływem chwili chciało mi się wywinąć psikusa. Kłopotu sprawić nie chciałam. Po prostu nie pomyślałam, do głowy mi nie przyszło. Jak wyjazd? Ten ostatni znaczy się :D Takie pytanie – czy Arhin domyśla się kim jest Nefryt i czy wie o Devrilu? Też się zastanawiam… czy Devril zna Shela Arhina? Znaczy, wątkowo wiem, że się nie spotkali, ale zna na zasadzie wie, kim jest, zna powiązania…? Biorąc pod uwagę plany odnośnie Wirgini i tego, że szpiedzy i te sprawy, mógł coś słyszeć?] Niestety, znowu nie powala na kolana i mało się dzieje. Przepraszam.
Isleen nie odwzajemniła uśmiechu. Bała się co za chwilę usłyszy. Znała Shela i już słysząc jego imię czuła zbliżające się wielkimi krokami kłopoty. Poznając dalsze szczegóły zadania elfka wiedziała, że się nie myliła. Najchętniej otworzyłaby drzwi i wyrzuciła za nie Donavana. Mogła nie pytać o dokładniejsze informacje, ale wizja spłaconych długów i szansa dalszego życia z pełnym brzuchem była tak kusząca… Teraz, gdy znała tyle szczegółów nie mogła się wycofać i oboje o tym wiedzieli. I Donavan i ona. Gestem zaprosiła mężczyznę w głąb mieszkanka. Nad drewnianym stołem, u sufitu wisiały suszone zioła, które rozsiewały dookoła przyjemny zapach łąki. - Pańska cena za to zadanie jest dość… - Isleen zawiesiła głos próbując znaleźć odpowiednie słowa – mała zachęcająca przy takich wymaganiach i niebezpieczeństwie przy wykonywaniu. Mimo powagi sytuacji blondwłosa uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Wizja jej jako osobę ochraniającą Shela była po prostu śmieszna. - Jako kto mam się pojawić w Wirginii? I w jakim – oczywiście oficjalnym – celu? I jeszcze jedno… mam udawać, że Shel jest dla mnie obcą osobą, czy mam zachować prawdziwe relacje? – nie zapytała dlaczego akurat Shel miał zasiąść na tronie Wirginii. Czy nie łatwiej by było, gdyby ukoronowano inną, zaprzyjaźnioną osobę, która miała duże względy tam za granicą? Isleen nie wiedziała jak Wirgińczycy traktują Shela. Przecież ostatnie lata spędził w Keronii nie wyjeżdżał za granicę. Czy w stolicy dalej był szanowany? Bardzo zastanawiająca była pewność z jaką powiedział o tym Donavan. Skąd wiedział, że Shel zostanie wybrany? Jeśli koronacja potoczy się inaczej wszystkie plany siatki legną w gruzach.
- Z Keronii? Niee. - Narius machnął lekceważąco ręką. - Ten kraj nie jest zbyt przyjaźnie nastawiony… Napadli nas po drodze. Dlatego chciałem uciekać, bo kto to tam wie, czyj to obóz i kto w nim siedzi… Czy Wirgińczyk czy Kerończyk… My nie stąd, nie wiemy co tutaj się dzieje. Musiał coś wymyślić. Cokolwiek. Skąd mogą być? Z Wirginii na pewno nie, z Keronii tym bardziej. Może Wega? Pamiętał jak oglądał z ojcem mapy. Mała wyspa niedaleko Keronii. Neutralna, nie mieszała się w tę wojnę. Więc... on prosty człowiek z tamtejszej wsi... mógłby nie wiedzieć co tu się dzieje. Tylko co by tutaj robił?! - Z Wegi jesteśmy. Handlujemy tym i owym… Przyjechaliśmy towar odebrać i mieliśmy wracać. Ne… - odchrząknął. Nie zdradź się Narius, nie zdradź… - Nesta świata chciała zobaczyć, to ją zabrałem tylko ten napad… Ona ranna, oby z tego wyszła… a jeszcze towar cały zabrali. – Pokręcił zmartwiony głową. Kim mogła być dla niego Nefryt? Jak na siostrę za mało podobna, żona… zdecydowanie nie. – Nesta to żona mojego brata. Umarł podczas jednego sztormu kiedy wracał na Wegę. Moim obowiązkiem było zaopiekować się Nestą. Dla mnie jest jak siostra. Narius pogłaskał brunetkę po głowie. Sam się zdziwił, że potrafi tak kłamać. Podobno strach dodaje sił… Spojrzał na przywódcę Wirgińczyków, błagając w duchu los i wszystkich znanych mu bogów by uwierzył w jego bajeczkę.
[Oczywiście, że karta zostanie rozwinięta. Napisałam przecież, że zostanie pozmieniane trochę i dodane. Po prostu sądziłam, że czas mnie naglił z dodaniem KP. Zabiorę się za uzupełnienie już dzisiaj. A wtedy czy mogłabym prosić o usunięcie komentarzy pod kartą jeśli zostanie to już naprawione :)?] MORGHULIS
[Cisze się, bo oczywiście jeszcze uzupełnię zakładki tylko potrzebuje troszkę więcej czasu :) Co do wątku to myślę, że dobrze się składa, że oboje mają coś wspólnego z Kresami. Chętnie podjęłabym wątek z Nefryt. Mogliby oni znać się dużo wcześniej z dawnych lat. Chociażby poznali się podczas jakiejś mało znaczącej wyprawy. Nefryt znała rodzinę Morhgulisa zanim ją zamordowano. Doskonale zna jego sytuacje i wie też jak pomocny może być w uzyskaniu przez nią tronu i aby Keronia stała się wolnym miastem. Morhgulis jest znany ze swoich umiejętności walki i kontaktów na świecie itp. Na razie to zarys, możesz coś zmienić dodać albo miałaś swoją koncepecje :) Ogólnie to Nefryt bardzo kojarzy mi się z Daenerys z Gry o Tron ;)]
[Cała czwórka siedząca za kratkami w jakiejś zatęchłej piwnicy za bycie i przeklętymi partyzantami, i przemytnikami. Podoba mi się. Kocham słonicę. <3]
Dwójce Zakonnych, herszt i zakopanemu w stogu siana najemnikowi znów odpowiedziano wybuchem szyderczego śmiechu. Targowanie się z bandą nie należało do negocjacji ani łatwych, ani przyjemnych. Zakładając, że w ogóle były one możliwe. - Naiwny jesteś, gówniarzu – podsumował Meryna brodacz. – Jeśli macie przy sobie pieniądze, weksle albo kosztowności, i tak je wam odbierzemy, i tak. - A przypadkiem nie ścigacie nieludzi po to, by chronić ludzi? – zaoponował szermierz, robiąc wszystko, by kupić sobie trochę czasu. Grasant odpowiedział mu na to pytanie parsknięciem śmiechem, lecz po chwili zorientował się, że jego ludziom gadka długowłosego dała nieco do myślenia. Zapadła chwila ciszy, zwiastująca szansę na wyjście cało z tej sytuacji. Niezręczne milczenie przerwał jednak czyjś krzyk. - Epharim! – zdzierał gardło ktoś, kto biegł od strony domostw. – Jest problem! Rudobrody stanął we wrotach obórki i skinął na swojego podwładnego, przywołując go gestem. Nie chciał wrzeszczeć tak, że usłyszano by go na drugim końcu osady. Chwila odwróconej uwagi bandytów wystarczyła Merynowi na wdrapanie się po drabinie na stryszek. Przegniła podłoga trzeszczała złowieszczo przy każdym ostrożnie stawianym kroku. Szermierz podał Nefryt rękę. - Dasz radę wstać? – zapytał cicho, nie spuszczając spojrzenia z nieprzytomnego mężczyzny. Niech śpi, chwila odpoczynku jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Chyba. Shanley została na dole i obserwowała dalszy rozwój wydarzeń. Jeden z bandytów – zapewne ten, który przed chwilą krzyczał na alarm – wpadł do obory jakby go wściekła krowa goniła. - Co jest? – zapytał rudobrody podwładnego, nie przestając rozglądać się po okolicy. Zapewne wypatrywał płonących pochodni. - Wirgińczycy... – wydyszał. – Straż... straż przednia... - Cholera! – syknął Epharim. – Do koni! – zakrzyknął schrypniętym głosem na swoich ludzi. – Już! Nuże, wynosić się stąd, byle żwawo! A ty, panie najemniku – zwrócił się do Meryna – sprowadź mojego podwładnego na dół. I ostrzegam cię, nie wchodź mi więcej w drogę. Jestem naprawdę pamiętliwy. - A może by tak poderżnąć chłopaczkowi gardło, ot, dla pewności? – podsunął jakiś obdartus, wysłużonym puginałem wskazując na Shanley. Dziewczyna cofnęła się o krok w stronę belki, o którą oparty był owinięty w opończę miecz Mera. - Nie ma czasu – uciął te dywagacje rudobrody.
- Lucien, ja nie mówiłam poważnie. - Nic nie szkodzi, ja mówię – stwierdził całkiem poważnym tonem. Jemu także nie umknęło, że arystokratyczny dupek, z którym dotąd miał współpracować, cofnął się odrobinę. Mimowolny krok, a zdradzający chęć ucieczki od czyhającego zagrożenia. Kiedyś uważał za zabawne, że ludzie tak desperacko trzymają się życia, tak o nie żebrzą, jednocześnie tak lękając się śmierci. Szybka śmierć nie była wszak taka zła, lepsza niż zdychanie w ciemnym lochu, z powodu otwartych, zżeranych przez martwicę ran. – Wkurza mnie, bo to głupi Wirginiec, ale skoro razem wpadliśmy w bagno, to razem powinniśmy z niego wyjść. To przekonało jednego z panów. Devril spojrzał na Arhina, oceniająco, taksująco, ale odpuścił. W gruncie rzeczy, to nie był wcale taki dobry plan. - Lucien. Naturalny odruch, słysząc swoje imię wzmógł uwagę, drgnął, obrócił się lekko w jej stronę. Nieznacznie, zaledwie przekręcenie głowy, by na nią spojrzeć. To wystarczyło. – Jesteś magiem. Czy kiedy strażnik przyniesie nam jedzenie, gdybym odwróciła na chwilę jego uwagę, poradziłbyś sobie z nim? - Prędzej go uduszę niż zabiję magią – stwierdził ponuro. Owszem, znał magię. Owszem, twierdzono, że miał jako takie predyspozycje ku temu, niemniej… Prawda była taka, że magii trzeba było się oddać całkowicie. Nie była to chwilowa rozrywka, wymagała lat ćwiczeń, ciężkiej nauki i studiów. Wymagała poświęcenia w pełni. On poświęcił się Bractwu Nocy. Nefryt chyba zrozumiała. Usunęła się w kąt. I chyba jednak nie zrozumiała, bo opadła na kolana, symulując efekt zatrucia. - Nefryt, mówiłem, że nie dam rady, nie musisz wcale udawać, nie dam… - Ona nie udaje – Devril jako pierwszy pojął prawdę. Dopadł do krat, szarpnął za nie raz, drugi, wziął miskę, w której uprzednio dostali posiłek, uderzył nią kilka razy w kraty, czyniąc znacznie więcej hałasu niż uprzednio, usiłując kogoś przywołać. Kogokolwiek. - Strażnik! Strażnik! – wrzasnął na całe gardło. W końcu niechętnie przyszedł. Powoli, rozleniwiony, przyzwyczajony do więziennej gwary i wszelakich prób ucieczki. Niechętnie zerknął do przepełnionej, cuchnącej celi. - Czego? – burknął. - Ona… źle się czuje. Zwraca. - Otruto ją! – zawtórował Lucien. Strażnik spojrzał sceptycznie. Próba zwabienia uzbrojonego człowieka do celi, ogłuszenia go i nawiania nie była niczym nowym. Tej sztuczki próbowano jak świat długi i szeroki. Potem zobaczył więźniarkę na kolanach, w kącie celi i natychmiast zmienił zdanie. - Evez, Berg, szybko! Klucze! – zaalarmował pozostałych strażników, naprędce sięgając po klucze i ciskając je w zamek. Trzech strażników. Teraz to Lucien pierwszy poczuł ich szanse. Oprócz Nefryt, która faktycznie nie czuła się najlepiej, było jeden na jednego. Trzech strażników. Trzech mężczyzn. Po szybkim błysku w oku Devrila zrozumiał, że arystokrata też to pojął. Na nieszczęście, strażnicy mieli jedną przewagę. Każdy z nich był uzbrojony. Więźniowie nie mieli nic. Mogli tylko szybko uderzyć na pierwszego nim pozostali wejdą do celi… albo zmarnować tę szansę i czekać na następną. O ile nadejdzie.
[Trochę zajęć się faktycznie kroi. Jaki to film aż tak wycisnął z ciebie łzy? Romantyczno-idiotyczne zakochanie nic złego, a jeśli mogę coś powiedzieć, najgorsze to z góry zakładać jakieś rozwiązanie i przewidywać, co będzie. Można w ten sposób sporo stracić. Nie byłam właśnie pewna odnośnie Nef, a o Devie wolałam się upewnić, bo nie chcę narzucać. Osobiście wolałabym, by fakt, że Winters to Duch, nie był znany. Przynajmniej nie zna jej Poszukiwacz. W związku zaś z tym, że wolałam, by Shel nie wiedział o Devie, nie chciałam bez pytania decydować, czy Dev wie o Shelu. W końcu, zabraniam twojemu o czymś wiedzieć, a z mojego mogę zrobić wszechwiedzącego. Biorąc jednak pod uwagę, że ważność Arhina urosła przez propozycję z notki o małżeństwie, przypuszczam, że musiano się nim zainteresować. Chyba, że plany odnośnie małżeństwa są aż tak tajne.
A przeprosić – wolałam. Nawet jeśli po dziesięć razy i przy każdej okazji. Aedówka miała się do ciebie odezwać w sprawie rozruszania bloga, nie wiem, czy to zrobiła, ale chodziło o to, że doszła nam nowa osoba, która w zabawie nie jest uwzględniona i w związku z tym, czy jakoś ją wkręcasz czy już przepadło. Nie wiem, czy to pomoże, ale może zamiast skupiać się na tym, co w szkole jest złe, zacząć szukać w niej czegoś dobrego? W końcu, na pewno nie jest cała, z gruntu zła i do zadka. Zachowanie zawsze trzeba jakoś uzasadnić, nie pamiętam dokładnie w sumie, ale pamiętam, że na to się składało co w szkole, co poza, nauka i inne takie, pozostali nauczyciele musieli się wypowiedzieć czy coś… ale to dawno było, więc mogę się mylić. Działania dodatkowe zawsze podnosiły zachowanie, więc… coś mi się faktycznie nie zgadza, ale jak mówię, całej sprawy nie znam. Zobacz, prowadzisz własnego bloga – to nie mały wyczyn. Piszesz książkę. Tworzysz własne postaci i świat. Malujesz. To też nie jest mało, to nie jest nic. Ludzie mają czasem tendencję do osądzania z góry, ale też do niedoceniania, jeśli o czymś nie wiedzą. Moi rodzice ciągle mi wyjeżdżają, że tylko przed komputerem siedzę. Już nie pytają, co na nim robię. A na widok map, jakie czasem robię, stwierdziliby, że to bzdura i marnowanie czasu. Podobnie zresztą zareagowaliby na pisanie na blogu czy zainteresowanie fantasy. Nie wspominając o średniowieczu – przecież to takie stare, weź się zainteresuj historią współczesną, to takie ważne. Normalnie najważniejszy przedmiot w szkole, razem z polskim -> tak, dlatego czasem alergicznie reaguję, zwłaszcza jak dochodzi do gadania o ścisłych przedmiotach i ścisłych/humanistycznych umysłach albo o matematyce na maturze – ale to już mój problem. I to nie tak, że to żadne problemy, trudności. Może. Najważniejsze, jak ty do nich podchodzisz. Są kłopotem dla ciebie, więc… Stwierdzenie, że ktoś ma gorzej/lepiej niewiele daje, a tylko ciągnie w dół. Czasem w danym dniu, miejscu trudno znaleźć coś dobrego, jakąś lepszą stronę. To jednak nie znaczy, że ich nie ma. Nie ma co myśleć nad tym, co by było gdyby. Było, to było. Na dom – cóż, tu niewiele mogę poradzić, bo na niego składa się podejście wszystkich. Wszystkich nie zmienisz, choćbyś chciała. Po pierwsze, bo to oni muszą chcieć się zmienić, a po drugie… status dziecka. Jesteś dzieckiem, więc co ty wiesz. Jesteś dzieckiem, słuchaj się starszych/mądrzejszych/ rodziców. I broń Boże, nie pyskuj. Oczywiście, możesz próbować rozmawiać i wcale od tego nie odwodzę. A jak puszczają nerwy, to bezpieczniej/spokojniej napisać taki list. Niekoniecznie na zasadzie wypominek, bo to nigdy nie jest dobre. Po prostu własne odczucia i czego byś chciała. P.S. Jak wolisz, żebym takich rzeczy nie wykładała na blogu – bo pod KP każdy przeczytać może, powiedz. Nie będę. Nawiasem, moja siostra ma zjazd w Warszawie 25 lipca. Mogłabym się z nią przejechać i się spotkać, gdybyś była zainteresowana.]
[Uwielbiam improwizacje!Jeśli pomoże Ci to w wątku i poznaniu historii mojego bohatera to zakłada "Historia Białego Orła" jest już uzupełniona ^^ Co do miejsca można by zrobić tak, że Nefryt poprosi Morhgulisa o to by towarzyszyła mu podczas wyprawy, nie będzie chciała zdradzać co i jak; po prostu ma ją chronić xD Więc pozostawiam Tobie miejsce gdzie musi się udać i po co ;)]
- Po tej stronie wioski, za kawałkiem pola jest las. Zdążylibyśmy tam uciec? - Jeśli to rzeczywiście tylko straż przednia, sądzę, że tak – odparł szermierz, przyklękając obok nieprzytomnego bandyty i zastanawiając się, jak niby ma sprowadzić go na dół bez szkody dla kręgosłupa któregoś z nich. Stryszek nie był niski, a grasant nie wyglądał na lekkiego. – Hej! – Szermierz potrząsnął wielkim niczym głaz mężczyzną. Nic. – Pobudka! – krzyknął mu prosto do ucha. Nadal nic. – Shan, bądź tak miła i rzuć mi wodę. - To nie jest twój najlepszy dzień na pertraktacje, prawda? – zapytała, uśmiechając się z pozoru przymilnie. Kto znał ją choć trochę lepiej albo po prostu znał się na ludziach, wiedział, że to najbardziej wredny grymas z jej wachlarza min i utartych gadek na każdą okazję. – Może lepiej powinieneś dobierać sobie rozmówców? - Nawet jeżeli to tylko zwiad – ciągnął Mer, puszczając słowa łuczniczki mimo uszu – i tak dziwi mnie, że zdecydowali się ruszyć przed świtem. Nie możemy ich lekceważyć, bo za chwilę nieuwagi zapłacimy wygórowaną cenę. Zdawał sobie sprawę z tego, że w obliczu depczącej im po piętach wirgińskiej obławy, las i panujący zmrok będą ich największymi sprzymierzeńcami. W duchu dziękował bogom za to, że Nefryt tak dobrze znała te okolice. - Aed. Te szmaragdy, o których mówiliśmy w karczmie. Włożyliśmy je gdzieś między juki. Gdzie? Trzeba się tego pozbyć. Stóg siana drgnął, coś pod nim zachrobotało. Z szeleszczącej sterty wyłonił się szatynowy kołtun, poprzetykany źdźbłami uschłych roślin. Spod niego wystawała para spiczastych uszu... i właściwie niewiele więcej. - Niech ich zaraza stoczy, myślałem, że nigdy się stąd nie zabiorą... – warknął zeźlony chuchrak, odrzucając z twarzy splątane kłaki i wypluwając coś suchego i gorzkiego. – Ja nie krowa, żeby leżeć w sianie i to siano żreć. – Najwyraźniej na chwilę zapomniał i o ranie, i o sińcach, i o szlachetnych kamieniach, bo narzekał jak najęty. - Szmaragdy? – powtórzył Meryn, nie kryjąc zdziwienia. – Ostatnio było głośno o tych kamieniach. Nawet w tak małej mieścinie jak Etir. Chwycił rzucony mu przez Shanley bukłak, odkorkował go i zawartość wylał na niezbyt czysty łeb grasanta. Mężczyzna drgnął i poderwał się, krztusząc się wodą. Zupełnie jakby działa mu się krzywda jakowaś. Chyba nie lubił kąpieli. - Już nikogo nie musisz dźgać widłami – objaśnił mu życzliwie Meryn. – Złaź na dół, nim twoi cię tu ostawią – poradził mu. – Zdaje się, że macie ogon. Nie ma to jak zrzucać na kogoś winę. Oprócz bukłaka w jukach Shanley znalazła coś jeszcze. W jej dłoni spoczywał mały woreczek, przy poruszeniu wydający charakterystyczny dźwięk. Dziewczyna była spostrzegawcza, czasem nawet za bardzo. Meryn nie czekał, aż zdezorientowany bandyta zejdzie na dół. Zostawił go pod opieką pani herszt i najemnika. Zlazł po drabinie, wziął od Shan sakiewkę i wybiegł z obórki. - Epharim! – zakrzyknął za brodaczem, który prowadził swojego wierzchowca, jednego z niewielu, jakie posiadała banda. Rzucił w jego stronę woreczek ze szmaragdami. – Jeden toast za moje zdrowie, reszta za niepamięć! Żałował, że nie mógł dać ich komuś innemu. Na przykład Inie. Jednak szlachetne kamienie w niczym by jej nie pomogły. Przeciwnie – ściągnęłyby kłopoty na nią i na jej rodzinę, i to niemałe. Ofiarowanie komuś w zamian za gościnę kamieni, które łatwo mogłyby zostać wzięte za towar przemytnika, nie było najlepszym pomysłem. Poza tym szermierz powinien był dziękować bogom także za to, że banda nie miała czasu rozpętywać jatki i tym samym nie połasiła się na aedowe wierzchowce, chcąc szybciej umknąć. Chwała więc za to bogom. Chwała za chwilę nieuwagi Dziwki Fortuny, odpukać w niemalowane. Tfu.
Rzucili się do wierzchowców w takim pośpiechu, jakby obórka stanęła w ogniu. Po chwili zamieszania wszystko było zapakowane i przytroczone do siodeł. Mieli dwa konie, a było ich czworo. Ktoś musiał biec za jeźdźcami. W takim wypadku nie mogli tracić ani chwili. - Dziewczyny, Aed, wsiadajcie – polecił Meryn. - Ja pobiegnę – zaoponowała Shanley. Wiedziała, że jest wytrzymalsza od pana szermierza, który w dodatku miał za sobą pojedynek. Chcąc, nie chcąc, Mer musiał się zgodzić. – Jak daleko jest ten las? – zapytała Nefryt. Najemnik wdrapał się na koński grzbiet i natychmiast zaczął szperać w jednej z sakw. Wydobył z niej i obejrzał pod światło księżyca jakąś fiolkę, wypełnioną półprzezroczystym płynem. Najwyraźniej miał w zwyczaju wozić ze sobą cały arsenał alchemicznych i medycznych specyfików. Zupełnie jak jakiś wiedźmin. - Wypij to, oczywiście jeśli chcesz – powiedział do pani herszt, podając jej buteleczkę. – Ale nie więcej niż połowę ampułki, jest mocne. Smakuje paskudnie i może cię trochę potem mdlić, ale dzięki temu nie uśniesz w siodle i nie będziesz mieć problemów z koncentracją. - Wziąłeś sobie do serca tę gadkę o wygórowanej cenie, co? – uśmiechnął się Meryn, trącając boki srokatej. Klaczka ruszyła stępa, by za chwilę przejść do wolnego kłusa. W drogę.
[Gdyby Nef i Aed żyli w naszych czasach, byliby szefami gangu narkotykowego. xD]
- Obawiam się, że mogą mieć w szeregach zwiadowcę, i to dobrego. Albo mocnego, zdeterminowanego dowódcę, który ma gdzieś, ilu z nich zginie. Albo i jedno, i drugie. Meryn przytaknął skinieniem głowy. Tego właśnie się obawiał i dlatego musieli spieszyć się, nim pułapka się zatrzaśnie. Chociaż... teraz pan szermierz chyba powinien był bardziej obawiać się rozjuszonej Nefryt i wszystkiego, co miała pod ręką, z mieczem włącznie. W końcu nie tak dawno przymierzała się, żeby pochlastać go tym żelastwem. - Trzeba było być… trzeba było być tobą, żeby oddać im te szmaragdy! Toast i niepamięć, pięknie! Tak lekką ręką sobie oddał. Wiesz ile to było warte? W życiu już tyle nie zarobię. Szmaragdy z takim szlifem! A on sobie oddał! - Przecież nie zginęły – odparł irytująco spokojnie. – Jeśli zabalują za wartość połowy jednego z tych kamyków, uznam ich za rozrzutnych. Poza tym z Kezzam do Nyrax nie jest tak daleko. Oddam ci, gdy nadarzy się okazja. Nie wiodło mu się jak dawniej, zrezygnował wszak z majątku, gdy zdecydował się przystąpić do Zakonu. Miał jednak bogatą rodzinę. „Kochany weksel, wypisz tato.” - Niecałe pół stajania. Dasz radę? Shan wzruszyła ramionami. - Dopóki to nie osiem stajań, nie musimy robić zmian ani postojów. Przechwałki? Może. Ale takimi przechwałkami mogła szybko przekonać Nefryt, że nie ma powodów do obaw. Pół stajania i wszyscy będą musieli zsiąść z koni, przedzierać się przez chaszcze i zaplątywać w pajęczyny. Nie było co zaprzątać sobie głów tą przebieżką, sprawiedliwość dopadnie wszystkich. - Nef, a butów nie chcesz? – zapytał Aed. Nie będzie przecież pani herszt jechała konno na bosaka, nie wspominając o bieganiu po suchych patykach, igłach, szyszkach i wystających korzeniach. – Coś się znajdzie. Wyruszyli w drogę. Las był ciemny, cichy i pogrążony we śnie. Liście drzew szeleściły, poruszane delikatnymi podmuchami wiatru. Przedzierali się przez zarośla po omacku, a przez to powoli. Stąpali ostrożnie, by pozostać niezauważonymi tak długo, jak to tylko możliwe. Było spokojnie. Zbyt spokojnie. - Nie damy rady dotrzeć do Kezzam bez odpoczynku. – Meryn stwierdził oczywistość. Specyfik, którym uraczyli się Nefryt i Aed, nie będzie działał w nieskończoność i nie pomoże na upływ krwi. – Nie ma nic po drodze? Żadnego miejsca, w którym moglibyśmy się zatrzymać? - Jest pewien dom... – zaczął mieszaniec, wahając się. - Czyj dom? – zapytał Mer z nutą nadziei. Nutę ledwie wyczuwalną, bo ton najemnika nie wróżył niczego dobrego. - Mabel – odparł po chwili ociągania. - Zaraz, zaraz... Jaśmin? – skrzywiła się Shan. – Chodzi o nią? - Aed, wiesz, że nie... - Właśnie, że musimy.
Więc to była jedyna cena, którą Donavan mógł jej zaoferować. Po co, w takim razie, pytania o to czy kwota jest dla niej wystarczająco wysoka? Czy to kolejne gierki szpiegów? Wstęp do tego co czeka ją na wirgińskim dworze? Zmarszczyła w zamyśleniu brwi. Od czasu kiedy pojawiła się w Keronii nie była ani razu w prawdziwym otoczeniu arystokracji. Czy mieszkanie w dworze pomoże jej przypomnieć sobie kim naprawdę jest? Mimo, że nie dostanie więcej pieniędzy te starczą jej na spłacenie mieszkania i wykupienie go na własność. Sam zysk… Zysk i prawdopodobieństwo tego, że odzyska chociaż część wspomnień. Malutką, kolejną cząstkę siebie. Nie często zyskuje się takie szanse od losu… Isleen przyjmując od Donavana spinkę wzdrygnęła się. Zimno metalu pasowało do przeznaczenia tego przedmiotu. Zimne, nieczułe na życie innych. Błagała w myślach, by podejrzenia Donavana nie okazały się słuszne. Nie potrafiłaby zabić innego człowieka. - Zgadzam się. – spojrzała na Donavana i uśmiechnęła się. *** Ich podróż dobiegała końca. Po kilkunastu dniach drogi, wpłynęli już w jedną z odnóg rzeki dochodzących do Devealanu. Podeszła do Hrana, opierającego się o burtę. - Hran… Tam – kiwnęła głową w stronę majaczącej już w oddali stolicy. – jak mam się do ciebie zwracać?
Aed nie miał siły rozmawiać o minionych dziejach. Eliksir co prawda trzymał go na nogach, ale nie zastępował kilku godzin spokojnego snu. Niemniej jednak najemnik nie chciał słuchać, jak ktoś snuje opowiastkę o jego osobistych sprawach. Wolał zająć się tym sam, ujawniając dokładnie tyle, ile chciał, nie więcej, nie mniej. I tak musieli się zatrzymać, żeby Nefryt mogła założyć coś na nogi. Idealny moment na pogawędkę. - Byliśmy kiedyś razem – wyjaśnił Aed, podając pani herszt znalezione w jukach niskie ciżmy. – Nie ułożyło nam się, więc się rozeszliśmy. Jak się pewnie domyślasz, skończyło się to tak, że Mabel próbowała mnie zabić. Łatwe do przewidzenia – skwitował, wzruszając ramionami. – Chyba myśli, że z zazdrości zamordowałem jej narzeczonego. Co za bzdura... – prychnął. Meryn rozłożył ręce w geście bezradności. - Sama widzisz – powiedział do Nefryt. – On musi się w coś wpakować. Szermierz poprawił pas, do którego przytroczony był jego miecz. Shan wprawnie założyła cięciwę na łuk, przerzuciła broń do lewej ręki i poprowadziła gniadego oraz srokatą za uzdy. Kołczan pełen strzał czekał u jej boku. - Chodźmy – powiedziała cicho. – Rozmawiajcie po drodze, tu nie jest bezpiecznie. - Wiecie, niepokoi mnie ten brak pytań... – mruknął mieszaniec, podążając za resztą.
Isleen już słysząc od Hrana nazwę miejsca, w którym mają się spotkać z Shelem, poczuła niepokój. Teraz, kiedy stała przed bramą prowadząca na targ wzdrygnęła się. Nie wejdzie tam. Nigry tam nie wejdzie. Isleen przygryzła wargę, przypominając sobie kogo ma grać. Sana Arhin. Rodowita Wirginka. Ona była przyzwyczajona do tego typu rzeczy. Niewolnicy to dla niej zwykła szara codzienność. Tło, którego się nie zauważa. Coś, co nic dla niej nie znaczy. Elfka nie odpowiedziała uśmiechem na powitanie Shela. Milczała zastanawiając się gorączkowo co ma robić. Nie potrzebowała niewolnicy, ale tutejsi ludzie musieli niestety uważać inaczej. - Więc… chodźmy. – podeszła bliżej Shela. Im szybciej tam wejdą, tym szybciej będą mogli wyjść. Kiedy weszli na teren targu od razu pożałowała swojej decyzji. Szli szeroką, pełną piasku i pyłu ścieżką zapełnioną szukającymi czegoś ludźmi. Czy tak jak oni szukali służącej, czy kogoś kto wykona ciężką pracę, by jego właściciel nie musiał się wysilać? Gwar uderzył ją już od przekroczenia bramy. Sprzedawcy przekrzykiwali się wzajemnie, chcąc jak najszybciej sprzedać swój… „towar”. Isleen rozejrzała się. Jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem jednego z niewolników. Zobaczyła zwierzęce przerażenie, ból, zmęczenie… Stali trzymając się lodowatych prętów klatek, w których ich zamknięto. Inni zbyt głodni i zmęczenie siedzieli, nie mając już nawet siły, by błagalnie patrzeć na potencjalnych kupców. Ubrani w strzępy jakiś brudnych szmat, tak chudzi, że Isleen mogła policzyć kości, na których opinała się skóra. Elfka zbladła, zrobiło się jej słabo. Dlaczego tych ludzi było tutaj tak dużo? Jasnowłosa poczuła nagle ogromny wstyd, za swoją ozdobną suknię, wykwitną fryzurę… Za to, że nie odczuwa głodu… W jednej z klatek dojrzała niziutką, bladą kobietę, którą obejmował jakiś mężczyzna. Ten gest był tak opiekuńczy, tak obronny i przyjazny w tym okrutnym miejscu… Isleen poczuła jak łzy zapiekły ją w oczy. Chciała pomóc. Tylko jak pomóc tylu ludziom naraz? Przy jednym ze „straganów” stali ludzie z metalowymi obręczami na szyjach, od których odchodził ciężki łańcuch. Na ich plecach łatwo było zobaczyć jeszcze świeże rany od bicza. Elfka miała wrażenie, że wszyscy niewolnicy wyciągają w jej stronę ręce, mówiąc coś do niej błagalnie. Tysiące rąk, tysiące jęków o litość… Złapała się kurczowo Shela, jakby ten miał ją uratować. Musiała stąd zniknąć. Teraz. Natychmiast. Nie obchodziło ją czy zachowuje się jak Sana, czy przez nią akcja się powiedzie. Nie mogła tutaj dłużej zostać. - Shel! Shel, zabierz mnie stąd, proszę.
Isleen wysłuchała słów Shela, starając się nie rozglądać się dookoła. Pomoże jednej osobie. Tylko jednej. Jak pomóc reszcie…? Wiedziała, że nawet jeśli ktoś wywołałby rewolucję na nic by się nie zdała. Bo i kto miałby walczyć z arystokracją? Wynędzniali niewolnicy? Ludy, które mieszkały na pustyni? Oni mieli swoje życie, nie mieszali się w spray miasta. Wbiła wzrok w piasek, po którym szła. Unikała wzrokiem sprzedających, związanych ludzi czekających na nowego właściciela. Chciała, by wszystko co zobaczyło zbiło się w nieprzejrzystą mgłę. Chciała zapomnieć. Ucieczka stąd to egoizm… Sano Niemal wzdrygnęła się kiedy usłyszała to imię. Czy kiedy będą już w prywatnym domu Shela dalej będzie się tak do niej zwracać? Ściany i uszy mają podobno uszy… Czy służący mogliby zdradzić? Szybko doszli do jednego ze „straganów”. Isleen stanęła blisko Shela, jakby bała się siedzących obok niewolników i nachalnego sprzedawcy. Słysząc jednak ich rozmowę, zaczęła słuchać. Wichry pustyni nadchodzą z północy. Na południu czerwie wiją gniazdo Czy sprzedawca był szpiegiem Keronii? Tylko co robił tutaj… na tym… Targu. Informator? Nie znała się na tych wszystkich szpiegowskich gierkach, ale ta rozmowa na pewno nie była zwykłym dokonaniem transakcji. Błagała w myślach, by sprzedawca nie należał do innej grupy szpiegów. Nie chciała, by Shel zdradzał swoją siatkę. Czy mógłby być tak nieczuły, żeby zdradzić nie tylko siatkę, ale także swoich… przyjaciół? Może wcale nie mówił jej prawdy, wtedy, kiedy wyjawił jej, że jest szpiegiem. Skoro okłamał ją raz… Mógł i drugi. I kim był Derran? Mówić Hranowi, czy na razie słuchać i działać sama? Spojrzała na niewolnika, którego Shel właśnie kupił. Chudy, wynędzniały, o wzroku pozbawionym emocji. Spróbowała przesłać mu uśmiech, wyszedł jej jednak ledwo zauważalny grymas. W tym miejscu chyba nikt nie umiał się uśmiechać. Shel umówił się jutro na spotkanie? Czy naprawdę tylko po to, żeby powiedzieć czy jest zadowolony z niewolnika, czy…? Dlaczego nagle zrobiła się tak podejrzliwa? Zaczęli iść w stronę powrotną. Niewolnik szedł trochę za nimi, powłócząc trochę nogami. Kiedy ostatni raz jadł? - Kim jest Derran? - rzuciła od niechcenia, zaraz jednak tego pożałowała. Nie powinna mówić tego w tutaj, gdzie każdy mógł ich podsłuchać. Powinna zaczekać kiedy znajdą się w bardziej zacisznym miejscu, Po za tym… Shel mógł zacząć się czegoś domyślać… Zerknęła do tyłu. Jak nazywał się ten człowiek? Jak powinna zacząć się zachowywać w jego towarzystwie?
- Za duże. Chyba nic z tego nie będzie. Aed przyklęknął obok Nefryt i zaczął ściągać rzemyki butów, jeden po drugim, tak ciasno, jak tylko się dało. - Na boso przecież nie pójdziesz... – mruknął. Nie silił się na uprzejmości, był wykończony. – Nie jest to wygodne, ale spaść nie powinno. Uważaj, żeby się nie potknąć. Nie był pewien, czy pani herszt rzeczywiście posłała mu pełne wątpliwości spojrzenie, czy tylko mu się tak wydawało. Nie kłamał. Nawet nie poznał imienia tego gagatka. Po prostu pewnego razu zdarzyło się, że ochraniał konwój, którym on jechał. Napadli ich w sercu lasu, w stromym wąwozie. Banda uzbrojona w łuki i kusze, żadnych szans na walkę w zwarciu. Nic nie mógł zrobić, grasanci mieli przewagę pod każdym względem. Jakiś elfi mieszaniec ani jego koledzy po fachu nic ich nie obchodzili. Mierzyli do tych, których Aed miał ochraniać. Kupca zabili na miejscu, możnowładcę i dwóch innych najemnych ciężko ranili. Wyzionęli ducha, majacząc w gorączce. Bełty był zatruty. Narzeczony Mabel też dostał strzałę. Ani Aed, ani żaden z pozostałych najemników, ani miejscowy zielarz nie znali antidotum. Mężczyzna umierał w męczarniach. A raczej umierałby, gdyby Aed nie zgodził się ukrócić mu cierpienia. Chory prosił go o to. Najemnik nie chciał na to dłużej patrzeć. Zrobił to może nie tyle dla niego, co dla siebie. Sam nie wiedział. A potem dopadła go Mabel, czy może raczej dwójka wynajętych przez nią ludzi. Nie było takiej rzeczy, która mogłaby ukryć się przed Jaśmin. Mieszaniec ledwo się im wymknął, zabierając pamiątkę w postaci szramy na lewym boku, niebezpiecznie blisko serca. Niewiele brakowało, by dzielił los niedoszłego małżonka Mabel. Aed nadal utrzymywał, że zabiła strzała, nie on. Tu się z Jaśmin nie zgadzali. Co zadziwiające, od tej pory Mabel nie dała znaku życia, nawet w postaci sztyletu o zatrutym ostrzu. - Ile zajmie nam dotarcie tam? – Meryn wyrwał najemnika z rozmyślań. - Godzinę, może mniej – odparł Aed po chwili namysłu. – To nieco mniej niż pięć stajań. Dalej przedzierali się przez las, który rzeczywiście okazał się ich największym sprzymierzeńcem. Wirgińczycy się nie pojawiali. Kto wie, może zaczęli ścigać umykającą przed nimi bandę Epharima, który najwyraźniej miał z nimi na pieńku? Może. Dotarli na miejsce. „Dom” nie był najtrafniejszym określeniem na budynek, który ukazał się ich oczom, gdy wyplątali się wreszcie z leśnej gęstwiny. Okazało się, że Mabel rezyduje w niemałym dworku. Majątek najwyraźniej nieco podupadł ostatnimi czasy, jednak lata jego świetności jeszcze nie przeminęły ze szczętem. Rezydencję wzniesiono z drewna oraz czerwonej cegły i przykryto dachówkami. Obok niego stały stodoły i pochylone przez wiatr i próchnicę szopy, najpewniej budynki gospodarcze. W paru pomieszczeniach ktoś zapalił świece, z komina unosił się dym. Nim podeszli do drzwi frontowych, drzwi do kuchni otworzyły się z rozmachem. Jakiś owinięty w luźną szatę, ubrany jedynie w koszulę i lniane portki mężczyzna zakrzyknął ochryple, brutalnie zakłócając ciszę nocną: - Kto wy?! Meryn wysunął się do przodu. - Szukamy schronienia. - Pytałem, kto wy – warknął odźwierny, przymykając drzwi, zupełnie jakby groził im, że nie wpuści ich do środka. - Aed – odezwał się mieszaniec. – Powiedz Mabel, że przyjechał Aed. Czy może raczej przywlókł się. Służący zastanawiał się chwilę nad tym, co powinien zrobić, ale w końcu usunął się z wejścia do kuchni, zapraszając podróżnych do środka. - Zaraz zawołam chłopaka, który pomaga stajennemu. Zajmie się waszymi końmi.
[Muszę skończyć opis pani wirgińskiej dowódczyni, bo biedny Shel się zanudzi. ;) No i dysproporcja między Twoimi a moimi postaciami jest za duża. To chyba na pierwszym miejscu. Co do ciągu dalszego, masz wolną rękę. Kuchnia i w ogóle cały dworek mogą wyglądać jak tylko zechcesz, nie mam żadnej konkretnej wizji. Będziemy się uzupełniać. :)]
-D-duchy! Lucien parsknął pogardliwie. Nie należał do osób przesądnych, ani wierzących. Bogów olewał, przez co nieustannie toczył boje z Iskrą, z przymrużeniem oka patrzył na kapłańskie cudy, zaś z wróżb i jasnowidzenia to już otwarcie kpił i szydził. To była sprawa wiary. Wiedział jednak, miał styczność z naprawdę potężnymi czarnoksiężnikami, widział, co potrafią zrobić samą siłą woli. Ujarzmione licze, widma, zjawy, cienie, kościeje, szkielety i duchy. Zastępy nieumartych na jedno, małe skinienie. Wiedział, że duchów nie można lekceważyć. Devril miał do bogów i bóstw spojrzenie z nieco większym szacunkiem. On też, chociaż sam nie mag, znał kilku, poza tym, musiał wiedzieć, czego się po nich spodziewać. Pomimo tego, co się mówiło o Wirgińczykach, gubernator lubił otaczać się magami. Tymi wiernymi rzecz jasna. Nic dziwnego. Mało jest rzeczy, które mogą powstrzymać naprawdę dobrego maga. Devril nie tracił czasu. Niefryt, o której nie miał pojęcia, że udawała, została przerzucona przez ramię arystokraty, rzekomo za słaba, by samej wyjść. Wiedział, że atak gołą, niezaklętą żadnym czarem bronią nic nie da. Przeniknie przez niematerialne ciało zjawy, nie pozostawiając na niej śladu. Nie bronił, nie wtrącał się. Usłyszał krzyk, przerażenia i bólu, ale nie obejrzał się za siebie. - Lucien strażnik! – wrzasnął. Drugi strażnik jednak nie kwapił się, by powstrzymać więźniów, sam podjął ucieczkę na widok przenikającego przez widmowe ciało miecza, pojmując, że wobec tej zjawy jest bezbronny. Bajki mówią, że duchy są bezbronne, że niematerialna istota nie może uczynić krzywdy. Bajki nie mówią o przekłutym w siłę gniewie i złości na cały świat błąkających się dusz. Bajki nie mówią, o nienawiści, jaką pałają, niespokojne, skrzywdzone, szukające pomsty na tych, którzy nierzadko dawno odeszli. Wtedy gniew obracał się przeciwko tym, którzy akurat byli blisko, przekuwając się w siłę do niszczenia, podobną magii, lecz magią niebędącą. - Arhin, zbieraj arystokratyczny tyłek! – ofuknął Poszukiwacz Wirgińca, na razie nie zastanawiając się, kto wezwał duchy w tak dogodnym momencie. Na razie. Najwyższy był po temu czas. Shel mógł czuć, jak jego cienie kształtują się coraz bardziej, nawet bez udziału jego woli. Duch, który ruszył na strażnika, teraz zawisł w powietrzu, nie jak niezdecydowany, szukając nowej ofiary. Strażników mogliby zamknąć w celi. Widm ściany nie zatrzymają. - Arhin, do diaska! – Lucien ponaglił go, wypadając na murowany korytarz. Devril był już dalej, unosząc Nefryt i nasłuchując, czy nie przybiegnie ktoś jeszcze, korytarze fortu musiały być wszak strzeżone, Poszukiwacz buszował po szafkach, szukając swojej broni w czymś, co przypominało magazyn rzeczy znalezionych przy więźniach. O ile nikt nie uznał jego ekwipunku za cennego do przywłaszczenia, powinien tu być. - Nie mamy czasu, to coś… - nie skończył. Widmo przepłynęło przez ścianę celi, zawisło w powietrzu, nadal nie do końca ukształtowane… - Cholera, trzeba było wziąć maga! – Ze swoich umiejętności nawet nie próbował korzystać. Magia nigdy nie była jego mocą, umiejętności nie były wystarczające, by parać się czarną magią i bawić w rzeczy, których nie pojmował. Potrzebował swojej, dzięki bogom nieistniejącym, zaklętej broni. I potrzebował jej teraz. - Devril, kłopoty!
[O to nie widziałam tego. Kiedyś był podobny film o starzeniu, ale facet urodził się stary, dorastając młodniał aż z powrotem do noworodka. „Niezwykły przypadek Benjamina Buttona” zdaje się to było. Także, jeśli polecasz chętnie zobaczę. Wiesz, na to nigdy nie ma złotego środka, a ja też nie jestem chyba w temacie. Chyba że to ta sprawa o której mi kiedyś pisałaś na mail. Nawiasem, ja też nigdy nie lubiłam ani stylu Mickiewicza, ani jego postaci. Jedynie sonety krymskie w miarę przypadły mi do gustu, ale to moje umiłowanie natury dało o sobie znać. I abym nie była źle zrozumiała cenie i podziwiam jego talent, tylko podobnie jak Pratchett i Sapkowski nie trafia w moje gusta. Znacznie bardziej wolę Słowackiego albo Sienkiewicza. Nawet Prusa, chociaż Faraon jest dla mnie znacznie lepszy od Lalki. Dzięki za pomoc i konsultację odnośnie relacji Dev-Shel. Myślę, że właśnie coś takiego przyjmę. Jeszcze pytanie mówiąc o szpiegowaniu masz na myśli Shela, nie? Wstępniak dla was troszkę umarł. Problem jest ten sam, co zwykle. Słaby odzew reszty. Skrzyknęła nas Aedówka, padły 2 moje propozycje i 1 Iskry i cisza. Gdzie? Aedówka i Iskra zaczęły pisanie, więc u nich dziwnie, bo im to pomiesza szyki. Darrusowa i Tiamuuri chyba jeszcze nie piszą, ale wiem, że jakieś ustalenia ruszyły. Ja mam tylko wstępne ustalenia. I mocne obawy, bo komik ze mnie żaden. Obrazowo mówiąc nigdy nie pisałam notki typowo śmieszka. Bardziej wplatam tam takowe elementy, głównie komizm postaci, ewentualne sytuacyjny, ale potraktujmy to jako wyzwanie. Rozdzielanie o tyle niefajne, że Paeonia rzuciła kilka pomysłów, dziwnie więc byłoby ją ujmować. A wtedy zostaję albo ja albo Isleen. Jak dotąd zgadzam się tylko z jednym - znam realia. Fabuła... wydaje mi się, że jest zbyt przewidywalna. Plus dużo tam efektu deus ex machina. Moja ostatnia próba komplikacji sprowadziła się do tego, że mnie Darrusowa w mig rozgryzła. Fakt, w Tarok ja też się przed czasem połapałam, że zabije Iveliosa, ale mówimy o mnie, nie o niej. Inna sprawa, że w grach, książkach i filmach ciężko o oryginalność, bo wiele motywów już po prostu było. Przy czym nie mówię tu o stylu czy całej fabule. Moje prace graficzne to widziała siostra. Mapą fizyczną to była zachwycona. No, ale dla moich to byłaby pierdoła i szkoda na to czasu. Zajmij się poważnymi sprawami. To samo by powiedzieli o pisaniu. Zwłaszcza jak by się im wyjechało z fantastyką jeszcze. No, ale moi lubią kręcić nosem, więc zdążyłam przywyknąć. A wylewać żali na blogu też nie chcę, od tego mam mail xD Bardziej to prywatne. A ile istnieje KK? Hmm… Cztery lata chyba na pewno będzie. Co do planów, czekam na info. Z tego, co wiem, Aedówka też by się chętnie spotkała, acz nie wiem, czy by jej pasowało i kiedy. Podobnie Zora. Nawiasem, Shel i magia… już tęsknię za magiczką, bo na punkcie magii mam świra xD Zabiłaś mi trochę ćwieka, bo jak magię kocham, tak nie umiem się mega do niej odnieść, mając postacie niemagiczne – Lucien i Dev. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko małemu psikusowi? No bo niby samym Shelem ci nie pokierowałam, ale duchami już tak. Mogłam ci troszkę popsuć wizję duchów, bo ja je traktuje jako coś, co może zrobić krzywdę, a nie tylko straszyć… w razie czego bij po głowie. Tylko to nie moje duchy, więc nie wiem, co mogą zrobić, zmrozić dotykiem? Usmażyć mózg, doprowadzić do szaleństwa? Jeśli ci pasuje, może być, że Lu znalazł broń czy coś.]
Isleen usiadła obok Shela, przysuwając się blisko okna. Co jakiś czas zerkała na siedzącą naprzeciwko Wegankę, którą… kupił Shel. Kobieta wpatrywała się uparcie w podłogę powozu, zaciskając długie palce na dłoni, siedzącego obok mężczyzny. Isleen cały czas miała przed oczami scenę targowania się o cenę nowych niewolników. Stała na uboczu, starając się jak najmniej widzieć i słyszeć. Już i tak za dużo zobaczyła. Na słowa Shela skinęła tylko głową. Musiał tak zrobić. Od dziecka mieszkał w Wirginii i mimo, że mogły nie podobać mu się pewne zwyczaje zdążył się już do nich przyzwyczaić. Nie mógł pokazać, że podczas pobytu w Keronii nabrał cech tamtejszych ludzi. Jak ktoś kim gardziłaby arystokracja miałby zostać królem…? - Pytałaś mnie, kim jest… był Derran. To informator, członek mojej siatki. Wychodzi na to, że wpadł – Elfka zerknęła szybko na Hrana. Czy znał Derrana? Zaraz potem zganiła się w myślach. Przecież Shel nie ryzykowałby mówiąc o obcym szpiegu przy Hranie… Dlaczego nagle stała się taka podejrzliwa? Czuła w sercu igiełkę niepewności, co do tego, czy Shel na pewno jest oddany keronijskiej siatce. Raz zasiana nie chciała już zniknąć. Isleen jeszcze raz spojrzała na zmęczoną twarz Wirgińczyka. Czy Shel nie wziął na swoje barki za dużo? Dla kogo tak naprawdę chciał dobrze? Dla Keronii, czy… dla siebie? Westchnęła cicho. Słysząc jego słowa wyjrzała przez okno. Jak wygląda ta bogatsza część miasta? Otworzyła szerzej oczy z zdumienia. Nie spodziewała się, że pałac rodu Arhinów był aż tak okazały. Cichy szmer wody z fontann i woń nieznanych elfce kwiatów doleciał do ich powozu. Isleen przymknęła oczy. Po tylu dniach podróży po oceanie, gdzie słychać było tylko dźwięki otaczającej statek wody i fal, ta cicha odmiana była dla elfki przyjemnością. Przyglądała się z zachwytem coraz bardziej widocznemu pałacowi. Dojechali. Jasnowłosa spojrzała lekko zaniepokojona, słysząc ton głosu Shela. Coś zdecydowanie było nie tak. Wyszli z powozu. Isleen poprawiła szybko włosy, chcąc się upewnić, czy jej elfie uszy są dobrze zakryte. Kto oprócz Shela i jego służby tutaj mieszkał? Obróciła się, rozglądając się uważnie wokół siebie. Szkoda byłoby nie zapamiętać tego widoku. Zmarszczyła czoło, widząc, że jakaś grupka bogato ubranych ludzi czeka przy jednym z wejść do pałacu. Shel spodziewał się gości? - Shel…? – podeszła bliżej niego – Widzisz ich? Kim są? – ktoś, może służba lub jeden z niewolników, widząc, że właściciel pałacu wrócił zaczął biec w ich kierunku.
[Goethe… nie trawię. Polski miałam dawno, epok nie dzielę i co do czego, ale ten cały Werter to we mnie wywołał odruch lekko wymiotny, a po więcej tego pana nie sięgałam. Chyba, że mnie pamięć zawodzi i jednak coś wpadło w łapki. Niby byłam w liceum na pl podstawowym, no ale się sięgało po to i owo z własnej woli, więc… różnie to bywało. Ballady w sumie też uszły, ale zdecydowanie wolę Słowackiego. Prusa nowele spoko, ale Sienkiewicz i tak bije go na głowę – ale to dla mnie. No i klimaty zdecydowanie były mi bliższe niż stosowane przez Prusa. Niech pomyślę… kochałam wszystko, co związane z mitologią. Kochanowski mnie średnio kupił. O! Szekspir. Tak, jego uwielbiałam. Polubiłam Conrada. Bardziej nawet za „Tajfun” i Lorda Jima niż Jądro ciemności. „Wesele” było be. Chłopi i Nad Niemnem lepsi, acz przy opisach kwiatków umierałam. Może dlatego, że nie był to opis, a sypanie nazwami, które mi nic nie mówiły. Żeromski mi też nie podpasował. Gombrowicz już w ogóle, zaś od Borowskiego wolałam Medaliony i Inny świat. Za to Dżuma była wspaniała. I za nic nie mogłam zrozumieć fenomenu Don Kichota. Nawiasem, beznadziejny przypadek, nie uznaję podziału na humanistów i ścisłowców :P. Z Sapkowskiego czytałam tylko wiedźmina, ale za to prawie wszystkie tomy. Ale nie. On zdecydowanie fantasy nie powinien tykać :P Z polskiej fantasy – nie mylić z fantastyką – kocham tylko Wegnera. A z okołosłowiańskiej Olgę Gromyko – acz ona ma genialne postacie i komizm sytuacji, przy raczej średniej fabule. Satyry na fantasy Pratchetta nie kupiłam kompletnie. Fakt, czytałam jedną książkę, ale o jedną za dużo. Tata kiedyś dostał w drukarni, wcisnął mi. Ocena 3 czyli mogę przeczytać, ale za nic nie wrócę. I na tym się skończyło wielkie gadanie o świecie Dysku w moim wykonaniu. Po prostu był za mało śmieszny przy przepakowaniu tekstu czymś, co miało być śmieszne… albo ja mam po prostu spaczone poczucie humoru. Zresztą, ja po prostu wolę jeśli jest akcja, akcja i bum, śmieszek, akcja, akcja, śmieszek, a nie ciągłe wyśmiewanie wszystkiego. Co dziwne, kabarety – dobre kabarety, obejrzę bez narzekania. Vetinari dobrze napisałaś. Co zaś do bohaterów… w tamtym, co czytałam, też zastosował identyczny trik, wychodzi więc na to, że go lubi. Inna sprawa, że motyw też stary, bo i w Hobbicie jest, i w WP, w Dysku, w Gromyko. Nawet w Wegnerze i u Guin. O straży pisał Wegner, ale to była górska straż, nie miejska, więc trudno kwalifikować. Samej „Straży” nie czytałam. Nawiasem, gusta i guściki. I jak z Darrusową nie lubimy podobnych rzeczy w fantasy, tak w ukochanych się nie zgadzamy wcale. Ale poza tym się pokrywa, tj. pośrednie tytuły jej przewijają się i u mnie, chociaż nie zawsze na tej samej pozycji popularności. I na odwrót. Mówiłam o naszym – tj. u mnie komizmie. Lubię wzmianki komiczne, postacie z głupimi tekstami, ale wolę to przeplatać. Między innymi dlatego nie lubię Pratchetta, a cenię Gromyko. Wasz pomysł leży i śpi, część olała konwersację, mało kto się w ogóle wypowiedział… notabene zaraz wrzesień i pomysł wątpię, żeby ruszył, bo jak nie ma się czasu w wakacje, to w roku tym bardziej się go nie znajdzie. Z tego, co wiem, Paeonia ma mniej czasu i może się wykruszyć. Ja sama we wrześniu też mogę tego nie tknąć. Na moich by ci życia nie starczyło :P Nie odpuściliby, a po jakimś czasie, jakbyś myślała, że temat umarł, to by ci go ładnie wypomnieli albo by codziennie ci przypominali, jak to im się decyzja nie podoba, jak jej nie popierają i jakie to głupie. I w ogóle jak ty możesz. Beznadziejny przypadek, a głową muru nie przebijesz.
Ok., dawaj jak coś znać. Początek września – mogę nie móc. Nie przeszkadza mi więcej osób. Wiesz, dla mnie nekromancje to podgatunek czarnej magii, a więc z magią tego nie rozgraniczam aż tak. Inna sprawa, że czarni magowie nie cieszą się b.dużą sympatią. Szept jest czarnym magiem, więc akurat o bycie nekromantą by się nie czepiała. Ale Shel mógłby być raczony wykładem przy każdej okazji i bez niej. Cieszę się, ze moje kierowanie magią nie jest uznane za wścibskie :D A ja nawet nie biłam do Shela czy ciebie, bardziej mówiłam, że nie wiem, jakie przyjmujesz moce duszków. Właśnie pamiętam, że mi kiedyś wspominałaś, że jest samoukiem, więc pomyślałam, że duszki mogłyby się wyrwać. Tylko nie wiedziałam jeszcze, po co. Podobnie reszta, to były tylko przykłady, z jakimi się przy różnych okazjach spotykałam. Niektórzy uznając, że mogą ranić – ale to też nie do końca pojmuję, bo duch to duch. Z innej strony, niektóre widma tak potrafiły. A słynne upiory Pierścienia to i ciało miały. Więc nazwa nazwie równa nie jest. Chyba na tobie tę zmianę osoby nieco wymusiłam, zwłaszcza że sama chyba wolisz pierwszą. Przynajmniej ostatnio w wątkach. Odnośnie szablonu… dziwnie to wyszło. Osobiście, nie czuję się zbytnio winna wyrażania własnych opinii. Zwłaszcza, że początkowo sama nawet myślałam, że więcej postów na głównej, może to i faktycznie plus. Potem przypomniało mi się, jak to wyglądało czasem w praktyce i ile notek koło siebie stoi. Teraz i tak ktoś publikuje, ale bywało tak, że jeden numer WPT był koło drugiego… albo specjalnie publikowałyśmy notkę z Darrusową, żeby to rozdzielić. Uważam, że mam prawo jako autor mówić, że coś mi nie odpowiada, a Rinne, chociaż idzie nam na rękę oferując zrobienie szablonu, nie może się obruszać, jeśli komuś się nie podoba styl, jaki proponuje. Rozumiem, że sama kocha MMO i może być sympatyczką kafli, ale to nie zmienia faktu, że szablon idzie na naszego bloga i ma do niego pasować. Pod siebie robi się szablony wolne. Zamówienia robi się pod zamawiającego. Przy czym mówię tu za siebie i o swoich wypowiedziach, w pełni zdając sobie sprawę, że nie każdy autor musi się z tym zgadzać, a głosowanie nie zostało jeszcze rozstrzygnięte. Idąc dalej, nie uważam tego za negatywne nastawienie. Nie podoba mi się i tyle. Nie podoba się Darrusowej. I tyle. Jak chciała słyszeć same pochwały i peany, trudno. Jak robi po swojemu, trzeba było nie pytać. Uwaga o komentarzach – mówię ciągle o tej mojej – niemal każdy szablon ma je niedostosowane do naszego sposobu wyświetlania. Niemal każde są robione pod ładuj. Jeśli zamierzamy zmieniać komentarze, nie ma problemu przy robieniu szablonu (tylko ja wtedy zawieszam pisanie pod kp, bo ładować w nieskończoność nie będę). Jeśli nie zamierzamy, nie lepiej, żeby o tym wiedziała robiąc? Co by nie było, trochę się tłumaczę, ale atakować nie chcę. Jeśli ma taki wydźwięk, to tylko dlatego, że jestem mocno rozdrażniona. Ech. Niechby… same nawiasy to będą 2 części Rachityczne duchy – podoba mi się to określenie. Poza tym, nie wiem, co masz do swoich opisów magii. Mi się utrata kontroli przez Shela podoba – tj. jej opis.]
- Devril, ja udaję. Zdumiał się, zatrzymał, zwolnił kroku. Był nawet na tyle uprzejmy, że ją postawił, ostrożnie, bo wiszenie głową w dół też zaburza koordynację, nie sprzyja ustaniu i prostemu chodowi. Jeszcze przytrzymał, na wszelki wypadek, gdyby jednak się zachwiała. Nie zachwiała. Co zdziwiło go bardziej to fakt, ze udawała. Udawała tak przekonująco, że nie rozpoznał ani Poszukiwacz, ani strażnicy, ani on sam, nawykły do oszustw. Może dlatego, że ją idealizował, uświadomił sobie. Była wszak jego królową. - Arhin, do diaska! Lucien nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo prawdziwy jest ten okrzyk. Nie pomyślał, że Arhin przyzwał duchy i że okrzyk do diaska mógłby równie dobrze dotyczyć ich jak najszybszego odesłania. Dyszący mu w kark Arhin nie pomagał. Potęgował tylko poczucie niebezpieczeństwa i wskazanie do pośpiechu. - Cholera, trzeba było wziąć maga. - Mag stoi obok ciebie. - Mag? Chciałbym być magiem! Lucien obrócił się, zmierzył wzrokiem Arhina. Zapomniał nawet o tym, że duchy i kłopoty. Rozejrzał się, szukając innej, stojącej obok siebie osoby. Nie było. Był tylko Arhin. - Dupa, a nie mag. Mag by to cholerstwo odesłał! – Jakby to było takie proste. Niestety, Lucien, sam nieco lewy z magii, nie pojmował, że nie wystarczy pstryknąć paluszkami, a duszki sobie pójdą grzecznie, idealnie wytresowane. Tak, to sobie mogli robić wielcy magowie pokroju Nieuchwytnego i Darmara Mrocznego, a chociaż trik ten był bardzo efektowny, wymagał niemało pracy i poświęconych magii lat. - Devril, kłopoty! – Jak trwoga, to do niego. Niestety, on sam broni nie miał, magiem nie był, na duchach znał się tyle, że są i mogą człowieka trochę uszkodzić. Tyle wiedział. Wiedział coś jeszcze. - Lucien, Arhin, znikajcie stamtąd! Jesteście za blisko! – krzyknął, przestając dbać o to, by nikt ich nie wykrył. W tej chwili strażnicy byliby najmniejszym problemem. Na ostrzeżenia było już za późno. Duch popłynął do przodu, wnikając w ciało Luciena. Drugi już zmierzał w stronę Shela. Trzeci, całe szczęści, jeszcze nie ruszył na Devrila i Nefryt. Lucien zamarł, w całkowitym bezruchu, ciało nie należało już do zabójcy, umysł nie pracował właściwie, nie rozróżniając kto wróg, a kto przyjaciel, czując jedynie gniew tkwiącego w nim ducha. Okręcił się, obrócił, ruszając w stronę dwójki w osobie Nefryt i Deva. Oczy miał dziwne, mało przytomne, jakby zamglone. - Mamy problem – Devril wysunął się do przodu, osłaniając Nefryt, chroniąc przed Poszukiwaczem. Rozejrzał się, chwycił stołek. Marna broń, małe, drewniane i okrągłe, prawdopodobnie służące za podpórkę do nóg, może jako siedzisko dla tego, kto akurat miałby pilnować więźniów. - Lucien, ocknij się!
[Opętanie Poszukiwacza jest chwilowe, jakieś 2-3 minuty, potem duch wylezie]
[W moim poprzednim komie było sporo literówek i błędów, przepraszam za to. Dziękuję, dziękuuuję za opis chuchra, bardzo mi pomogłaś. :D Btw. lubię te fragmenty, w których hersztówna sobie o czymś rozmyśla, naprawdę je lubię. :D]
Odźwierny zabrał ze sobą świecznik z płonącą świecą i zniknął w przejściu do jadalni – zapewne po to, by powiadomić panią domu o niespodziewanych gościach. W kuchni pozostała czwórka nowoprzybyłych oraz dwie służki, które siedziały na stojącej w kącie ławie i rozmawiały o czymś szeptem, nie zwracając na obcych większej uwagi. - Czy Mabel wie, kim jestem? - Bardzo dobre pytanie – skomentował Meryn. Aed nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Nie widział się z Jaśmin kilka lat, nie wiedział, czego się spodziewać. Ale wiedział, że ta kobieta miała swoje sposoby i potrafiła dowiedzieć się o wszystkim, jeśli tylko zechciała. I to go niepokoiło. - Nie – odparł w końcu, równie cicho jak Nefryt. – Ale musimy uważać na to, co mówimy. Ona jest... Nie dokończył. Na podłogę w jadalni padło ciepłe, migoczące światło świecy. Do kuchni wszedł odźwierny, a zaraz za nim kobieta w długiej, lnianej koszuli, z narzutką na ramionach. Jasne, lekko kręcące się włosy miała rozpuszczone i nieco splątane. Znać było, że obudziła się przed chwilą, jednak była zbyt zaintrygowana całą sytuacją, by senność w czymkolwiek jej przeszkadzała. - Proszę, proszę... – powiedziała, stukając paznokciem w futrynę. – Jak zwykle przywlokłeś za sobą kłopoty, Aed. W istocie, najemnik przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Pozostała trójka wyglądała nieco lepiej, mianowicie jakby wytarzała się w leśnej ściółce i stogu siana. - Mabel, czy... – zaczął mieszaniec. Jaśmin machnęła ręką. - Alborg – zwróciła się do odźwiernego – zaprowadź ich do któregoś z pokojów gościnnych. Jemu daj oddzielny pokój – poleciła, wskazując na Aeda. – Przyda mu się medyk. Avenna... Avenna! – zakrzyknęła. Służka aż drgnęła z zaskoczenia. – Dosyć tego plotkowania. Zanieś im kolację. Alborg otworzył inne drzwi. - Proszę za mną. Weszli w wąski, obwieszony zakurzonymi portretami korytarz. Odźwierny szedł przodem, oświetlając im drogę. - Oddzielny pokój, co? – mruknął Meryn. - To sprawa między mną a nią – odparł najemnik. - Ufam, że wyjdziesz z tego cało.
[Nie przynudzałaś, to było dokładnie to, czego było mi trzeba. :D]
Aed czekał w niewielkiej alkowie na przyjście medyka, wpatrując się w płomień świecy, postawionej przez służącego na skrzyni w kącie pokoju. Był sam, miał ciszę, spokój i wygodne łóżko, a mimo to nie mógł odpocząć. Nie zmrużyłby oka w tym domu, nie mając pewności, że w pobliżu jest ktoś, komu ufa. Poza tym wszystko go bolało. Nawet miękkość siennika nie wygrała z nabitymi na bruku sińcami. Stuknęła naciśnięta klamka, drzwi otworzyły się cicho. W progu nie było żadnego medyka ani medyczki. Stała w nim Mabel, trzymająca jakiś tobołek. - Tyle lat minęło... – zaczęła, uśmiechając się do siebie. - Próbowałaś mnie zabić – przypomniał jej. Nie podobał mu się ten uprzejmy ton. Jaśmin coś kombinowała, wiedział to. - To, co jest za nami, zostawmy za sobą, tam gdzie być powinno – odparła, zamykając drzwi. Miała na sobie tylko cieniutką nocną koszulę. Jej jasne włosy skręcały się w sprężynki. Zdawało się, że wcale się nie zmieniła. Nie zmieniła się. Była tak samo przebiegła i podejrzliwa. Nie domyśliła się jednak, że ktoś mógł stać pod drzwiami. Że zaczął się niepokoić już teraz. Usiadła na skraju łóżka, po czym rozsupłała przyniesione zawiniątko, które skrywało niewielkie pudełko, starannie zwinięte bandaże oraz kawałki czystego płótna. Jeden z nich Mabel zwilżyła w stojącej na podłodze misie z wodą. - Masz gorączkę – zauważyła, obmywając krew z twarzy najemnika. - Przemęczenie – odparł krótko. Spomiędzy kawałków materiału Jaśmin wyjęła krótki nożyk, podobny do tych używanych w kuchni. - Jeśli chcesz mnie zabić, nie lepiej podać mi zatrutą polewkę na śniadanie? – zapytał Aed z udawanym zainteresowaniem. - Trucizna kosztuje – odrzekła Mabel, rozpinając guziki jego naprędce naciągniętej kurty. Nożykiem przecięła bandaż zawiązany na ramieniu mieszańca. Świeży skrzep powstrzymywał upływ krwi. Skóra wokół cięcia była mocno zaczerwieniona, a ramię spuchnięte, ale rana się nie zaogniła. Zielarz z Bukowej Osady znał się na swoim fachu. Mabel odkręciła słoiczek z ziołową maścią i nałożyła ją szpatułką na ranę. Aed zacisnął powieki. Po chwili ból nieco zelżał, ustępując odrętwieniu. Maść działała przeciwbólowo. - Trucizna kosztuje – powtórzyła Jaśmin. – Zwłaszcza zdrowie bądź życie tego, kto ją zażyje. Mieszaniec przyjrzał się jej twarzy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że kobieta była blada i miała podkrążone oczy, jakby zapadła na ciężką chorobę. - Kto to był? – zdecydował się w końcu zapytać. I tak by tego nie uniknął. - Nosił znak krwawego oka wieczności – odparła po chwili milczenia. Pochyliła się nad nim. Odgarnęła mu kosmyk włosów z czoła, tak jak kilka godzin temu zrobiła to Nefryt. Siedziała blisko niego, bardzo blisko. - Mógłbyś to dla mnie zrobić, wiem o tym – wyszeptała mu do ucha. Jej usta dotknęły jego policzka. – Mógłbyś go znaleźć. Dla mnie. Nie oglądaj się za siebie, byś nie stracił tego, co jest przed tobą, Aed. Najemnik odwrócił głowę. Usiadł na łożu, odwracając się do Mabel plecami, po czym zaczął zakładać buty. - Nie wykorzystuj tego, co kiedyś do ciebie czułem do załatwiania swoich interesów – odparł chłodno. ~*~ Huknęły otwierane drzwi, z których wypadła rozwścieczona Jaśmin.
[To, czy Nef wciąż stoi na korytarzu, czy też nie, pozostawiam Tobie. ;)]
Isleen zmarszczyła lekko brwi, słuchając nowych wieści. Bunt niewolników. Najpierw targ, na którym handluje się życiem… Ludzkim istnieniem, według Wirgińczyków gorszym od miejscowych bogaczy. Czy chodziło tylko o to jaki kto miał majątek? Czy to, że niewolnicy dali się złapać było jednym z ważnych elementów układanki? Elfka na targu widziała nie tylko obcokrajowców, powiązani, brudni, wychudzeni, czekający na nowego właściciela byli też Wirgińczycy. Jak można być tak okrutnym dla swoich rodaków? Teraz bunt. Krwawy bunt wywołany przez niewolników. Chcieli się uwolnić? Zemścić? Tylko co ta zemsta da? Przyniesie tylko śmierć i zmartwienia. Czy warto? Isleen po raz kolejny przekonała się, że nie ma ludzi krystalicznie czystych. Każdy miał coś na sumieniu. Mimo, że na targu wydawało się, że to niewolnicy są biednymi ofiarami teraz to oni sami zadawali ból? Jak postąpiliby z tymi, którzy postanowili zostać lojalnymi swojemu panu? Zabiliby z zimną krwią jak innych? A ona? Czy ona również była czemuś winna? Czy zrobiła w swoim życiu coś okrutnego, co mogłaby teraz żałować? Przecież prawie nic nie pamiętała. Tak niewiele wiedziała o sobie samej… Czy naprawdę była biedną córką króla, którą ktoś zaatakował? Zadrżała na samą tą myśl. Kim była? Uśpione wątpliwości na nowo zaczęły ją niepokoić, nie dawały o sobie zapomnieć. Jaką miała przeszłość? – Sano, co o tym myślisz? Powinniśmy spróbować zbrojnie stłumić bunt, czy układać się z rebeliantami? – słysząc pytanie Shela, Isleen wróciła myślami do buntu. Zerknęła na stojącą obok dziewczynkę. Czy rozumiała co się dzieje? I dlaczego nie płacze? Czy wie, że jej bratu może grozić niebezpieczeństwo? - Nie walczyłabym przeciwko nim. Kiedy zobaczą, że zaczynamy odpierać ich atak, sami zabijając, mogą nie zawahać się przed najgorszym. Myślę, że mogliby wtedy zabić twojego syna. – zwróciła się do Fleira, który teraz już trochę się uspokoił. – Teraz trzymają dziecko, by mieć kartę przetargową. Być może będzie ceną za wolność twoich niewolników. – Isleen zerknęła na Wernsa. To on budził w niej niepokój, nie Fleir, który jeszcze parę minut nie mógł opanować emocji. Nie, on wydawał się inny. Zimny, stosujący bezwzględne metody. - Shel, myślę, że powinieneś być jednym z tych, którzy będą rozmawiać z przedstawicielami… buntowników. Niech widzą, że traktujemy sprawę poważnie. – Elfka miała ochotę westchnąć głośno. Czy w Wirginii wydarzy się coś dobrego?
[Mam nadzieję, że będziesz miała się jak odnieść do mojego odpisu. Przepraszam, że nie pokierowałam żadną z pobocznych, ale nie miałam pomysłu. :/ A i jeśli chodzi o Wernsa jest to tylko opinia Isleen, takie sprawił na niej wrażenie w tej chwili. Jeśli masz inny pomysł co do jego zachowań, mną się nie przejmuj. :]
Huknęły zamykane z rozmachem drzwi. Szybkie, gniewne kroki ucichły na końcu korytarza. Potem w pogrążonym we śnie dworku znów zapanowała cisza. Powłócząc nogami, najemnik powlókł się do wyjścia. To on planował wyjść z alkowy jako pierwszy, ale chyba nie wyszło. No cóż. Teraz wiedział już, na czym stoi. Był jej potrzebny. Prawdopodobnie dlatego, że bała się zaufać komuś innemu, nawet jeśli zapłaciłaby mu za dyskrecję. Może nie miała czym zapłacić? Mógł się tylko domyślać. Albo ich czwórka mogła poczuć się bezpieczna, albo obawiać się, że któreś z nich zostanie kartą przetargową. Aed wiedział, że pierwsza opcja jest zbyt piękna, by była prawdziwa. Nacisnął klamkę, otworzył cicho skrzypiące drzwi. Rozejrzał się. Korytarz spowity był w mroku, ale mieszaniec nie potrzebował ani światła, ani przewodnika. Znał ten dom. O ile się nie mylił, pokój gościnny, do którego odźwierny zaprowadził pozostałą trójkę, znajdował się dwa wejścia dalej. Nie zabrał ze sobą świecy. Być może dlatego nie od razu zorientował się, że pociemniało mu przed oczyma. Być może tak działał, a raczej przestawał działać eliksir, dzięki któremu zachowywał jeszcze resztki przytomności. Oparł się o ścianę, z której odpadała farba, pamiętająca lata świetności tego dworku. Nogi się pod nim ugięły, zjechał na podłogę. - Cholera... – jęknął. Na więcej narzekań nie miał siły. Na wołanie też nie. Zamknął oczy, odetchnął zrezygnowany, wsłuchał się w ciszę. Do jego uszu dotarły strzępy rozmowy, ale nie mógł rozróżnić słów. Rozpoznał głos Meryna. Meryna, który nie usłyszał klapnięcia kościstego zadka o podłogę. - Mer...? Skamlenia o pomoc też nie usłyszał. - Bogowiesięna... mnieuwzięli. Gdyby Dziwka Fortuna zrozumiała ten bełkot, z pewnością pokiwałaby głową.
[Lubię robić z chuchra merysójkę. :3 Fortuna zaszczyciła go dowodem swojej sympatii do niego, no bo czemu nie. Pytałaś, jak liczy się punkty na studia. Przepraszam, zaczęłam odpisywać na smsa, a że było późno, stwierdziłam, że odpiszę potem i zupełnie o sprawie zapomniałam. Każdy uniwerek liczy punkty inaczej, inaczej liczą się też wyniki z matur na różnych kierunkach w obrębie uniwerku. Na przykład: tu [link] są wszystkie kierunki na UW. Wchodzisz sobie na przykład w historię [link], wybierasz studia stacjonarne (czyli dzienne) I stopnia (czyli licencjackie) [link]. Sposób liczenia wyników z matur jest w tabelce (podają, przez ile mnoży się podstawę, a przez ile rozszerzenie). Pod tabelką jest wzór, jak to policzyć – punktów powinno wyjść maksymalnie 100. Tu się moja wiedza kończy, bo jak liczyłam swój wynik, wyszło mi siedemset parę punktów na sto. Podbiłam sobie ego, nie ma co. A potem grzecznie poczekałam, aż mi system policzy, bo nie chciałam brać się za to drugi raz. Na Jagiellońskim sprawa z systemem liczenia punktów wygląda podobnie.]
- To wszystko przez ciebie, Arhin! - Przeze mnie?! Było lepiej pilnować swojego kochasia! Devril nie brał udziału w sporze. Wycofał się, obserwując w skupieniu otumanionego duchem Poszukiwacza, okrążając go. Duch był wściekły, ale skoncentrowany na dźwięku, ten zaś skutecznie tworzyli Nefryt i Shel. To była jego szansa i później się będzie tłumaczył, dlaczego zaatakował kogoś ze swoich. Uderzył, chwytając za kark, pchając na ścianę. Musiało zaboleć. Prosty trik nie udałby się z Poszukiwaczem. Ten, pomimo upartego utrzymywania, że jest zabójcą, łotrzykiem rzecz można, był jednak osobą, którą niełatwo podejść. Duch nie miał takich zdolności, wniknął w ciało, mógł kierować osobą, lecz nie miał jego instynktów. Alastair tłumaczył mu to kiedyś, uznając, że taka wiedza może mu się przydać. W dużym skrócie Devril pojął jedno. Mag tworzy zombie, szkielety i kościeje. Duch opęta ciało, lecz omdlałego i martwego nie poprowadzi. Przejmie kontrolę nad żywym. Okazuje się, że keroński mag miał rację. Poszukiwacz łupnął głową w kamienny mur. Nie na tyle, by doznać poważnego urazu czaszki, na tyle jednak, by go zamroczyło, odebrało orientację i – chwilowo, przytomność. Nieprzytomne, bezwładne ciało było dla ducha tak przydatne, jak trup. Innymi słowy, wcale. - W ogóle z ciekawymi ludźmi się zadajesz. Kiedyś Cień, dziś zdrajca twojego kraju. - Arhin, weź go z swojej łaski zamiast wrzeszczeć – ponaglił, ignorując przytyk odnośnie zdrajcy kraju. Nie słyszał tego określenia pierwszy raz, zapewne też nie ostatni. – Chyba, że umiesz otworzyć te przeklęte drzwi. W tej chwili to był priorytet. Wciąż mieli za sobą szalejące duchy. - Pewnie nie ma co pytać, czy ktoś z was ma wytrych? – mruknął, przyglądając się zamkowi. Włamywaczem nie był, złodziejem też nie, ale proste zamki otworzyć potrafił. Ten nie wyglądał na szczególnie skomplikowany. Problem polegał na tym, że przed zamknięciem, starannie ich przeszukano i odebrano wszystko. Nie miał nawet głupiej spinki. – Spinkę od biżuterii? Do włosów? – mruknął z nadzieją. Wprawdzie Shelowi to niepotrzebne, ale Nefryt była kobietą. Chodzącą w męskich, przerobionych ubraniach, ale kobietą. Z długimi włosami, które wymagały czasem szczotki, grzebienia i pielęgnacji. Związania, by nie opadały na oczy i nie przeszkadzały w walce. - Broń? Topór? Siekiera? – rzucił, coraz bardziej zdesperowany, czując jak po skórze przebiega mu dreszcz. Nagłe, narastające zimno. Znak, że duchy przesuwają się w ich stronę. – Zawiasy mogą być stare, może uda się je wybić i zniszczyć… albo wyrąbać… Wtedy to dostrzegł. Nie zwrócił uwagi, widok zasłaniał mu Poszukiwacz. Klapa w podłodze. Drewniana, ciemna, nieco przegniła, z metalowym pierścieniem do otwierania. Mogła być zamknięta. Mogła być otwarta. Mogła prowadzić do magazynu. Mogła prowadzić do kanałów i na zewnątrz, do zatoki. Devril bezgłośnie wyciągnął dłoń, wskazując klapę. - Tam.
[Z wymienionych jako top, uwielbiam tylko „Makbeta”. Ale to ja. Na rzucanie o ścianę miałam właśnie ochotę przy Ludziach bezdomnych, ale i częściowo przy „Lalce”. Brakowało mi w niej i akcji i ciekawych bohaterów z charakterem. Wokulski i Izabela nie spełnili moich kryteriów, a opisy miasta… niestety, nie lubię, to już wolę pola w „Nad Niemnem”. To niestety ja, a moja polonistka mogła sobie nade mną załamywać ręce. „Kordiana” też nie polubiłam, chociaż był o niebo lepszy niż Mickiewicz i jego Gustaw z Dziadów. A słowiańskiej mitologii nie lubię, niestety, patriota ze mnie żaden, a ta jest jeszcze gorsza niż grecka i rzymska. Znów, beznadziejny przypadek :P No wiesz, ty mi takich rzeczy o ulubionym pisarzu z lektur szkolnych nawet nie mów, a fe, nawet się nie przyznawaj. No normalnie to tak, jakby powiedzieć, że od Tolkiena lepszy Sapkowski. No zbrodnia :P Wiesz, ja nie uznaję podziału, więc dla mnie beznadziejnym przypadkiem zdecydowanie nie jesteś. Generalnie uważam, że jeśli ktoś mówi, że nie umie pisać, nie rozumie fizyki/matematyki/chemii, to to wina braków i nauczycieli, nie zaś predyspozycji. Co do nekromancji, mniej więcej tak to zrozumiałam. Znaczy, tak jak teraz tłumaczysz. Osobiście nie lubię pierwszej osoby, zdecydowanie preferuję trzecią. Może dlatego, że pierwsza kojarzy mi się z mniej ambitnymi książkami, czy ja wiem, takie nastoletnie romansidła? Chociaż nie powiem, było kilka nawet udanych, w których spotkałam się z pierwszą osobą – zdaje się, że właśnie u Gromyko we wiedźmie i chyba w czymś jeszcze, co mi podpasowało, ale nie mogę sobie przypomnieć teraz. Generalnie, jako autor i czytelnik zazwyczaj bardziej się cieszę na widok trzeciej osoby, no ale o wszystkim decyduje też jakość tego, co się czyta, a nie osoba, jakiej używa autor. Więc kwestia gustu i guścików. Nawiasem, nasi mają szczęście. Niedobra ja byłam bliska wsadzenia ich z powrotem do celi. I ostatnie nawiasem – drugi wasz pomysł, to był złośliwy/wredny albo po prostu mag, który by przez pomyłkę/celowo zamienił jedną z postaci w zwierzątko. I czar trzeba odczynić. Potem się okazało, że trzy osoby i pomysł został przegłosowany na rzecz obecnego.]
[Z Darrusową doszłyśmy do wniosku, że chuchrak jest leniwcem. Nie merysójką, a leniwcem. xD]
- Aed? Co ci jest? - A jednak się nie uwzięli – rozmyślił się mieszaniec, patrząc na hersztównę jak na zbawicielkę ludzkości. – Pomożesz mi wstać? Głupie pytanie, panie najemniku. - Chodź, są lepsze miejsca do odpoczywania. Starał się podnieść z zakurzonej podłogi choć częściowo o własnych siłach. Starał się nie chwiać i nie uwieszać się Nefryt na szyi, nie wpadać na nią ani na ścianę. Cóż, przynajmniej się starał. Szczęknęła klamka, na klepkach korytarza pojawiła się smuga migoczącego, ciepłego światła. W progu pokoju gościnnego stał Meryn. - Czego chciała? – zapytał, gdy już zamknął za nimi drzwi. Domyślił się, co zaszło. I skinął głową Nefryt, wyrażając tym samym milczącą aprobatę. Pilnowanie lubującego się w przyciąganiu kłopotów najemnika było w tym wypadku bardziej niż wskazane. W pomieszczeniu stało pięć jednoosobowych łóżek. Na jednym z nich zalegały torby oraz broń. Pozostałe kusiły niepoprawnie puchowymi kołdrami i białymi poszwami. Oprócz nich ustawiono tu dwie skrzynie i dwudrzwiową szafę. Światło płonącego kaganka było wystarczające, by choć nieco rozproszyć ciemność i wystarczająco nikłe, by zaczęły odeń boleć oczy. Blask zacierał niektóre szczegóły, podkreślając pozostałe. Ściany wielokrotnie przemalowywano, posługując się przy tym tanią farbą i gubiącymi włosie pędzlami. Różnobarwne skorupy sypały się z sufitu, walały się na meblach i po podłodze. Biel poszew była zwodnicza, ukrywała zgromadzony w pościeli kurz. Stojące w smukłym wazoniku, wyschnięte na wiór kwiaty już nie pachniały. Pachniała za to kwitnąca na dnie wazonika pleśń. Mimo tej scenerii na widok miękkiej poduszki i wypchanego siennika Aed poczuł się jeszcze bardziej zmęczony niż dotychczas, o ile to w ogóle możliwe. - Czego chciała? Przysługi – odparł zdawkowo. Nie lubił rozgadywać cudzych tajemnic. – Musi znaleźć innego naiwniaka, to nie moja sprawa. Dowlókł się do łóżka i, nie zdejmując nawet butów ani narzuconej na ramiona kurty, zwinął się na nim w kłębek. - Odpocznijcie – polecił Meryn, w przypadku Aeda poniewczasie. – Ja... - Idźcie spać – wymamrotał wtulony w poduszkę najemnik, obcesowo wchodząc Zakonnemu w słowo. – To jest Jaśmin. A my jesteśmy w jej domu. Nic nam po wartach.
[Dzięki za powitanie :D Wątek z miła chęcią. Specjalnie nie dałem gdzie się obecnie znajduje postać, a raczej nie wiedziałem gdzie ją dać, więc miejsce może być obojętne :P]
- Dokąd jedziemy dalej? Powinniśmy wszyscy to wiedzieć na wypadek gdyby… gdybyśmy musieli się rozdzielić. Zwłaszcza, że nadal możemy być ścigani. - Jesteśmy ścigani – sprostował Meryn, kładąc nacisk na pierwsze słowo. Byli jak zwierzyna łowna, która słyszy nadciągającą obławę, która nie ma dokąd uciec i wie doskonale, że zaraz ktoś będzie strzelał, ale nie ma pojęcia, skąd. Cała ich czwórka znała to uczucie. Znała je aż nazbyt dobrze. - Droga do Kezzam zajmie nam niemal cały dzień – ciągnął dalej szermierz. – W tym czasie może wydarzyć się właściwie wszystko. Mogą nas dogonić na trakcie albo wyprzedzić, bo nie będziemy forsować tempa. Mężczyzna zamilkł. Płomień świecy w ciszy osmalał knot, wosk kapał na mosiężną podstawkę. - Rozdzielimy się? – podsunęła Shan, jakby nie zwracając uwagi na to, że właśnie ponownego rozdzielenia się obawiali się najbardziej. Meryn nie odpowiedział. - Potrzeba nam konia, najlepiej dwóch – mruknął zamyślony. – Inaczej... Stuknęła klamka, skrzypnęły zawiasy otwieranych drzwi. W progu stała Jaśmin we własnej osobie. Oparła się o futrynę, odgarnęła kosmyk włosów z czoła, skrzyżowała ręce na piersi. Mieszaniec wsparł się na łokciu. - Aed, wiedz, że od twojej odpowiedzi zależy, w którą stronę pojadą jutro Wirgińczycy, gdy spytają mnie, czy was nie widziałam. Radzę podjąć decyzję. Właściwą. Najemnik nie odpowiedział od razu. Wbił w Mabel spojrzenie zmęczonych oczu i milczał. Jaśmin miała przewagę z dwóch powodów. Po pierwsze, powiedziała to przy Nefryt oraz Merynie i Shan. Liczyła na presję grupy. Bo nawet jeśli grupa jej nie wywrze, Aed z pewnością ją odczuje. Po drugie, w ciągu kilkudziesięciu minut Mabel zdołała dowiedzieć się, przed kim uciekają. Dobra z niej graczka, która odpłaca z nawiązką za zlekceważenie. - Zgoda. Głos Aeda zabrzmiał dla niego samego dziwnie, obco. Kobieta uśmiechnęła się lekko, pięknie i złowieszczo zarazem, po czym zamknęła za sobą drzwi. Nie słyszeli jak odchodziła. Stąpała bezszelestnie. - Będziemy mieli konie – skwitował najemnik, opadając na poduszkę. – I na chwilę zgubimy pościg. Westchnął ciężko. Cholera. ~*~ Shanley szczelniej otuliła się płaszczem. Korytarz miał raptem jedno okno, przez które wpadał chłodny, srebrzysty blask księżyca. Koniec pomieszczenia, do którego zmierzała, ginął w mroku. Kontur drzwi pokoju gościnnego zacierał się w ciemności. Stąpała ostrożnie, by nie zbudzić reszty. Jeszcze nie świtało. Nacisnęła delikatnie klamkę, pchnęła drzwi. Otworzyła je powoli, napierając na klamkę od dołu, by zawiasy nie zazgrzytały potępieńczo. Przyzwyczajone do ciemności oczy złowiły ruch. Usłyszała szelest pościeli, potem ciche siąknięcie i ten charakterystyczny wydech przez ściśnięte gardło. Usiadła na skraju łóżka Nefryt. - Przeszłość? Czy przyszłość? – zapytała, wcale nie oczekując odpowiedzi. – Chyba żadne z nas nie sypia spokojnie. Jemu – wskazała palcem na Aeda – śni się załoga statku, którym pływał. Mi śni się, że po tym, jak Mer pojedynkował się z moim bratem i przegrał, pozwoliłam zawieźć się do domu, do rodziców. A Meryn... Meryn nigdy mi nie powiedział, co go dręczy. A ja nigdy nie spytałam. Umilkła, przygryzając dolną wargę. Wspomnienia nie milkły. Koszmary pełne były krwi.
[To nie błąd ;) Mylę się z komentarzami tylko wtedy gdy mam ich od groma i każdy od innego autora :D A co co mi chodzi? O to że w mojej KP nie podałem konkretnego miejsca gdzie przebywam Elias dzięki czemu można pisać wątek w lesie, na pustyni, mieści czy nawet na morzu czy porcie :D Skleroza przerobiona na coś pożytecznego ;0]
- Miałam siostrę. Wirgińczycy zabili ją na moich oczach. Shan nie odpowiedziała. Bo co miała odpowiedzieć? Powtarzanie oklepanego „przykro mi” uznawała za co najmniej żenujące. Milczała więc, bawiąc się sznurkiem od mankietu koszuli. Może właśnie tego potrzebowała Nefryt. Ciszy. Chwili milczenia, niezakłócanego bezsensownym pocieszaniem i wyrażaniem współczucia. - Nie wiedziałam, że pływał na statku. - Naprawdę? – wyrwało się Shan. Dziwne, przecież ta dwójka znała się dosyć długo. Mieszaniec nigdy o tym nie wspomniał? Cóż, możliwe. Możliwe, że dobrze się znali, jednocześnie mało o sobie wiedząc. Wahała się. Odzywał się w niej charakterek matki i jej skłonność do plotkowania o wszystkich, o wszystkim i ze wszystkimi. Nie znosiła tego. Z drugiej jednak strony... Nie wolno było obgadywać nieobecnych. Aed był w tym samym pokoju co one. Po prostu spał. Wygrała chęć podjęcia tematu dotyczącego najemnika. Lepsze to niż wracanie do koszmarów z przeszłości. Koszmary wracały same, nie trzeba było im w niczym pomagać. Owszem, jeśli chciało się je odpędzić, trzeba było poznać ich przyczynę. Ale na to Shanley nie miała teraz ochoty. - Pływał od małego, wyuczył się tego rzemiosła. Tylko raz widziałam go w akcji. Przeprawił nas, mnie i Meryna, przez ruiny u południowego wybrzeża, w okolicach Nowego Dhar. Cholernie niebezpieczne miejsce, nie chcę tam nigdy wracać. Ale poradził sobie z tą rozlatującą się łajbą. Do dzisiaj zastanawiam się, jak to zrobił. Umilkła na moment. Zmarszczyła czoło, usiłując sobie coś przypomnieć. - Ale to był wyjątek. Nie pływał odkąd zaginął jego statek. Nie znam szczegółów... Któregoś razu wyszedł z portu i nie wrócił. Aed został wtedy na lądzie, nie popłynął z nimi i... i tak już zostało.
- Kiedy byłyśmy u Iny, poczułaś się… urażona. Nie potrafię ukrywać emocji tak, jak niektórzy arystokraci. Nie umiem też o nich tak gładko mówić. Nie ufałam ci do końca, ale nie zaufałabym w tamtej sytuacji nikomu. Przepraszam za to. Powinnam była zachować się delikatniej. Dziewczyna dosłyszała wahanie w głosie Nefryt. Uśmiechnęła się do siebie lekko, z cichutkim prychnięciem, którego nie zdążyła powstrzymać. - Nie poczułam się urażona – sprostowała, starając się, by zabrzmiało to szczerze. Bo w istocie takie było: szczere. – Naprawdę, nie ma o czym mówić, bo się ubawiłam. – Wyszczerzyła się mimowolnie na wspomnienie tamtej chwili. Biedny Meryn. Och, biedne, biedne biedactwo. – I bardzo dobrze, że nie ufasz każdemu napotkanemu. Uwierz mi, to znacznie zwiększa szanse na przeżycie – dorzuciła, krzywiąc się nieznacznie. Ten żarcik był zbyt prawdziwy, by można było go uznać za zabawny. Zastanowiła się chwilę nad tym, co usłyszała. - Wiem, że wyglądam na taką, która wywodzi się z nie wiadomo jakiego rodu, tylko wygląda jak łazęga, ale to nieprawda – ciągnęła, tym razem zupełnie poważna. – Może moi przodkowie mogli się uznawać za szlachetnie urodzonych, nie wiem. Niezbyt mnie to interesuje, jeśli mam być szczera. Ale mój ojciec to stary wariat, który każdego traktuje jak złodzieja swojego majątku, który przed wielu laty przegrał w karty i przepił, a matka to irytująca histeryczka. Ach, no i, jak już zapewne zdążyłaś zauważyć, naprawdę jestem łazęgą, która nie potrafi się ładnie ukłonić ani założyć sukni. Meryn odetchnął ze świstem i mruknął coś przez sen. - A te gładkie gadki – ciągnęła Shan – są przereklamowane. Cokolwiek byś nie mówiła w oficjalnej sytuacji, jest dostosowanym do okoliczności, utartym schematem. Nie mówisz tego, co myślisz, tylko to, co jest twoim myślom najbliższe... o ile w ogóle ma z nimi coś wspólnego. Kretynizm – podsumowała. – No, chyba że idziesz na audiencję do swojego przełożonego – dorzuciła po chwili namysłu.
[Wybacz że tyle czekasz ale nie bardzo wiedziałem co odpisać :D]
- To nie możliwe. - jęknąłem gdy koło mnie przejechało troje mężów. Trzy zapachy z czego dwa tak bardzo mi znane i dawno powinny być zapomniane a mimo to wciąż tułają się w mojej głowie. Zapach tych którzy zniszczyli mi życie. Ci którzy odebrali mi wszystko. Czułem jak na znajomy zapach krew w moich żyłach wypełnia uczucie chłodu, w mojej klatce piersiowej ukłucie zimna jakbym tonął w lodowatej wodzie, mięśnie naprężały się a zmysły stawały coraz bardziej wyostrzone. - Nie tym razem. - wychrypiałem i rzuciłem się w pogoń. Przebiegłem ledwo kilka metrów a już biegłem na czterech łapach z rządzą zemsty. Krew! Świerza krew! Tylko to chodziło mi po głowie. Po niemal godzinie śledzenia w końcu udało mi się ich dogonić. Chyba zdawali sobie sprawę że nie są sami. Nie dbam o to. Rzuciłem się na jednego z nich z ogłuszającym rykiem. Krzyki pierwszego mężczyzny poniosło echo które szybko ucichło. Jedno machnięcie łapą i zbroja otworzyła się rozlewając po okolicy jego wnętrzności. Nie czekając dużo rzuciłem się na kolejnego, który uciekał pieszo. Jednak nie na tyle szybko bym nie mógł go w miarę szybko dopaść i rozszarpać. Został trzeci nie znany mi zapach. Na wszelki wypadek dopadłem i jego. Jedno machnięcie łapą i mężczyzna wzbił się na trzy metry w powietrze i upadł kilka metrów dalej. Ciągnąć ze sobą ciało jednego z jego towarzyszy podszedłem ostrożnie do niego zostawiając smugę krwi. W końcu ciało było poszarpane i pozbawione głowy. Odrzuciłem je na bok i wróciłem do ludzkiej postaci. - Kim jesteś? - zapytałem choć w każdej chwili byłem gotowy albo do ataku albo do szybkiej ucieczki.
[Spokojnie. Nie ma wątku w którym nie da się czegoś napisać. Są tylko wątki które ciężko się prowadzi ;)więc zobaczymy co z tego wyjdzie. W najgorszym przypadku zrobię nowa kp :D]
Dla pewności obwąchałem go. Może i byłem w postaci człowieka ale zmysły nadal miałem wyostrzone - Nie śmierdzisz jak ONI. - wskazałem głową rozszarpane ciało - Śmierdzisz magią i..- jeszcze raz musiałem obwąchać tego mężczyznę -..piaskiem i słońcem? Nie. Pustynią. - wyprostowałem się. - Co ktoś z tej przerośniętej piaskownicy robi tutaj? I co Cię łączy z ..nimi? - krew znowu zaczynała mi buzować aż źrenice mi się rozszerzyły a biała oczu zabiegły krwią - Słucham Cię Ahrin. - zaczynałem powoli go okrążać. Niczym głodny wilk przyszłą swoja ofiarę. Szczerze nie bardzo mnie interesowała królowa czy też całe to królestwo. Miałem chwilowo dość swoich problemów - Zabić? - odpowiedziałem - Nie. A przynajmniej jeszcze nie. -Spojrzałem na jego ranę. - Dobra, masz mnie. - westchnąłem - Może i jestem kosmaty ale nie do końca zdziczały. - pogrzebałem w swojej białej torbie i wyciągnąłem coś co wyglądało jak jaskrawo zielona żywica tyle że po otwarciu butelki śmierdziało niczym miesięczne truchło. Nałożyłem trochę zawartości butelki na rękę po czym lekkim pacnięciem przyłożyłem mężczyźnie do rany - Nie pytaj co to, bo i tak nie chcesz wiedzieć. I co z tym zamachem? - zapytałem biorąc jego dłoń i przykładając do rany tak by zastąpiła moją. Sam podszedłem do drzewa i oderwałem kawałek kory i rzuciłem nim w kierunku Shel'a - Łap i przyłóż sobie do rany. - sam usiadłem na pieńku.
- Co do przełożonych… bywają tacy, którzy woleliby słyszeć szczerość. Przynajmniej tak mi się wydaje. Shan po prostu pokiwała głową. Racja. Święta racja. Westchnęła cicho, po czym uśmiechnęła się do herszt. Uznała, że na tym mogą zakończyć rozmowę; okoliczności nijak nie sprzyjały jej prowadzeniu. Wstała, odpięła zapinkę płaszcza i rzuciła okrycie na swoje łóżko. Zzuła buty, po czym wsunęła się pod kołdrę. - Lepiej idźmy już spać – mruknęła, wtulając się w poduszkę. – Jutro czeka nas kolejny dzień pełen wrażeń – dorzuciła, siląc się na ironię. *** Świt nadszedł niepostrzeżenie. Potrząśnięcie za ramię, najpierw delikatne, potem bardziej stanowcze. Aed otworzył oczy. - Za pół godziny będzie jasno – oznajmiła Mabel, odsuwając zasłony. Do alkowy wpadł ciepły blask, bijący od czerwonych obłoków zawieszonych nad horyzontem. – Konie już czekają. Najemnik usiadł i przerzucił nogi przez krawędź łóżka. Choć noc była ciepła, w dworku panował potęgowany przez wilgoć chłód. Mieszaniec skrzywił się boleśnie. Zesztywniałe mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa, od przemęczenia huczało mu w głowie. Przetarł oczy, rozejrzał się po izbie. Reszta chyba jeszcze spała. Nie był pewien, nie widział ich twarzy. Przez moment ich spojrzenia się spotkały. Aed uśmiechnął się lekko. Mabel pospiesznie odwróciła wzrok. Podeszła do skrzyni i zaczęła coś przestawiać na tacy, którą przed chwilą przyniosła. - Po co to ma trwać, Mabel? – zapytał, starając się, by zabrzmiało to łagodnie. Widział, jak zamarła wpół gestu. – Mamy umowę, z której się wywiążę. To wszystko. – Urwał na chwilę, po czym podjął przerwany wątek: – Nie ma co oszukiwać się nawzajem, że... - Jesteś żałosny... – syknęła cicho, wchodząc mu w słowo. - Słucham? - Żałosny – powtórzyła głośniej. Odwróciła sie w jego stronę z furkotem spódnic. Gliniany kubek, który potrąciła, rozbił się z brzękiem o podłogę. Nie przerywał jej, pozwolił jej skończyć. – Żałosny z tym swoim stawianiem wszystkiego na jedną kartę. Z tą udawaną szczerością. Z tą swoją wieczną niewinnością. To nie ja, to źli ludzie! – prychnęła, prześmiewczo gestykulując. – Z tą swoją pieprzoną pewnością siebie...! – urwała, dysząc z gniewu. Zapadło ciężkie milczenie.
[Z tego wątku robi się rozgryzanie problemów emocjonalnych postaci. ;)]
(Spokojnie, jak widać też piszę z mocnym opóźnieniem ;) )
Słuchałem tego co Shel mówi. Co prawda czasami musiałem się wysilić by go zrozumieć ale zrozumiałem niemal wszystko a zwłaszcza tą ciekawszą część o zamachu. Gdy byłem w pełni normalnym, jeśli można to tak nazwać, człowiekiem pewnie bym się nie za specjalnie przejął zamachem ale coś mi mówiło że to może być jakaś grubsza afera - Czyli jednym słowem jesteś podwójnym szpiegiem? - zaczynałem gładzić ręką po brodzie. Pod palcami zaczynałem wyczuwać twardy meszek który zaczynał mnie powoli drażnić jak i intrygować. "Dość ciekawe uczucie" pomyślałem. Jednak szybko wróciłem na ziemię widząc jak bardzo zbladł mój rozmówca- Nie naciskaj tak mocno bo możesz stracić przytomność - wskazałem na jego ranę. Wstałem i zabrałem jednemu nieboszczykowi pasek po czym podszedłem do Shel'a - Pokaż mi to. - Rzuciłem krótko. Po chwili jego rana była w miarę opatrzona - Wybacz, ale lepiej już nie zrobię. - Byłem cholernie dumny ze swojego dzieła - A wracając do tematu... - ponownie usiadłem ale tym razem nieco bliżej..zwłok i zacząłem grzebać biedakowi po kieszeniach - Wiesz kiedy ma być ten e...zamach? - przez chwilę zapomniałem o czym gadaliśmy ale szybko odnalazłem tok rozmowy.
- Dokąd? – powtórzyła. Dyszała przez ściśnięte gardło, zwijając dłonie w pięści. Jeszcze nie do końca ochłonęła. – To zależy od tego, w którą stronę zmierzacie wy – odparła, błądząc wzrokiem po zakurzonych kątach i unikając ich spojrzeń. Ukrywać wściekłość pod maską zakłopotania potrafiła doskonale. - Na wschód – odparł krótko najemnik. Więcej nie zamierzał zdradzać. Splotła ręce na piersi i kilkukrotnie pokiwała głową, przytakując jakiejś niewypowiedzianej myśli. - W takim razie wskażę im drogę na północ, południe lub zachód. Wy nie zdradzacie swoich zamiarów. Dlaczego ja miałabym to robić? – Rozłożyła ręce w geście bezradności. Rzeczywiście, na pojednanie nie było tu szans. Aed wiedział, że nikt nie będzie musiał go do niczego zmuszać. Obiecał. Przysiągł na życie ich wszystkich. Nie takich słów użył, ale to nie miało znaczenia. Obawy Nefryt, jakiekolwiek one były, z całą pewnością były zasadne. Rozległ się stukot glinianych naczyń, pełnych parującej strawy, stawianych na skrzyni. Mabel zabrała tacę. - Na dole czeka gorąca kąpiel – powiedziała, rozglądając się po pokoju. – Macie jeszcze czas, i tak nie wyjedziecie nim słońce wzejdzie. Obudźcie te susły i doprowadźcie się do porządku, bo jest co doprowadzać. Znasz drogę – rzuciła na odchodne do Aeda. Najemnik spojrzał na nią spode łba. Jeśli chcesz, żebym poczuł się jeszcze głupiej niż dotychczas, wiedz, że ci się udało. Odpowiedziała mu jedyne ujmującym uśmiechem, po czym zamknęła za sobą drzwi. Aed przetarł zaspane oczy, zerknął na zabandażowane ramię. Surowe płótno znaczyła niewielka, ciemna plama. Nic, czym należałoby się niepokoić. Opatrunek zmieni potem. Dźwignął się z łóżka. Każdy nadwyrężony wczoraj mięsień boleśnie protestował. Żołądek nie miał natomiast żadnych obiekcji i to jego racja wygrała. Najemnik podszedł do zastawionej naczyniami skrzyni i lewą ręką nalał grzańca do zielonych, szkliwionych kubków. Nie móc ruszyć ręką, w której trzyma się broń, od której często zależy życie... Dziwne. Osobliwe wręcz. I nieco frustrujące. Podał Nefryt kubek. - Meryn... Meryn, nie udawaj, że śpisz. – Podszedł do szermierza i potrząsnął nim lekko. Odpowiedziało mu jedynie głębokie westchnięcie. – Hm. Nie udaje. Osobliwe. - Zjedzmy coś, mam żołądek przy kręgosłupie – powiedział do Nefryt, zręcznie unikając kontaktu wzrokowego, podobnie jak przed chwilą robiła to Mabel. To, że za wszelką cenę stara się odwrócić kota ogonem było tak oczywiste i widoczne, że ciągnięcie tego teatrzyku nie miało większego sensu. A mimo to Aed szedł w zaparte z samym sobą.
[Umieram na przeziębienie, więc wysyłam zanim zemrę na dobre. :3]
Klapa stała otworem. W dole szumiała woda. Duchy zmierzały w ich stronę. Otwór ział ciemnością. Złożył Luciena na podłogę, wcale nie delikatnie, tak, że usłyszał jęk. Dobrze, przynajmniej się budził, wracał do siebie. Wymacał w poszukiwaniu drabiny, linki, nic takiego nie znalazł. Obejrzał się za siebie, czując, że nadal tu są. Instynkt krzyczał o niebezpieczeństwie. - Na dół – zakomendował, jako pierwszy ostrożnie wchodząc w otwór, chwilę wisiał, przytrzymując się brzegu, w ciemności. Nie czuł dna, posadzki, mogła być nisko, mogła tuż zaraz, mogła głębiej. Puścił się. Była blisko. Z chlupotem wylądował w lepiej cieczy. Szlam? Portowa woda? Cuchnęła, dławiąc w gardle. Portowa woda. Wszystkie brudy z całego miasta, nieczystości, ścieki. Mieszanka wody, odchodów, rybich flaków i glonów. Ohyda. - Bezpiecznie – zakrzyknął w górę, co oznaczało mniej więcej tyle, że można schodzić. Smród jeszcze nikogo nie zabił, zaś pobyt w więzieniu i duchy owszem. Mając taki wybór, wybrał ścieki. Ku jego zdziwieniu, kolejną osobą, która znalazła się na dole, był Poszukiwacz. W lekkim półmroku ledwie odróżniał zarys jego twarzy, ale z całą pewnością nie była to Nefryt, a od Shela był wyższy. Lekko się zachwiał, troszkę roztrzęsiony i blady – nie na co dzień w końcu przeżywa się opętanie, ale Devril mógł podziwiać jego opanowanie i to, jak dobrze się maskował. Nic dziwnego. W końcu był Cieniem. Zabójcą. Wkrótce na dole znaleźli się wszyscy czworo, z jedynym źródłem światła, jakim była klapa na górze. - Jak pójdziemy z biegiem … - krótka pauza, gdy szukał właściwego określenia na płynącą wokół ich nóg ciecz - … wody, powinniśmy dotrzeć do wyjścia. – I będą mieli szczęście, jeśli wypływ wody nie będzie miał kraty, ale cóż, musieli zaryzykować. – Shel, możesz jakoś zapieczętować tunel, żeby duchy nie mogły się tu dostać? – Devril postanowił przestać udawać, że nie ma pojęcia o magii. Ostatecznie, Szept potrafiła takie rzeczy, może więc Shel także? Jak nie, to chyba powinni zacząć biec. - To nie woda, to szlam – skomentował Lucien. Jak on nie znosił portów.
[Ale proszę mi takich herezji nie głosić. Nie wyobrażam sobie lubić fantasy – nie mylić z fantastyką i nie przepadać za Tolkienem. Nawet się proszę nie przyznawać. Nie MNIE :P To akurat dziwne, bo ja w liceum chyba czytałam najwięcej. I nie tylko dlatego, że była kupa lektur do czytania, ale biblioteka pod nosem. A tam byłam naprawdę częstym gościem. Mi się bardziej podobało to ze zwierzakiem, dla mnie dużo bardziej nietypowe i oryginalne. No, ale ogół wybierał. A ponieważ jestem lekko złośliwa ostatnio, to resztę uwag na temat tego wybierania przemilczę :P Właśnie zauważyłam na Sb, że niemal co chwila leci coś do Aedówki, a u mnie cisza. No, ale stwierdziłam, poczekam do końca urlopu, a potem zapytam co i jak i czy chcesz zawiesić wątek czy jak :D A co do zmieniającej się treści – cała ja. Znaleźć sobie kod do pobocznych i kp, zrobić wszędzie i każdemu, dopiero na końcu zaś sobie.]
- Pięć godzin, co? - No to kicha. Nawet w postaci upiora nie mam w sobie tyle sił by tam dotrzeć na czas. Nawet jakbym napchał się ludzkiego mięsa to wątpię bym zdążył zwłaszcza że na pewno bestia dała by o sobie znać - Raczej będzie z tym problem. Nie jestem na tyle szybki by tam dobiec na czas. - Przygryzłem kciuka i zacząłem chodzić w te i z powrotem myśląc nad wyjściem z tej dziwnej sytuacji - Jak nie znasz zaklęcia teleportacji czy coś to choćbym chciał pomóc to nie jestem.... - zamilkłem bo w tej o to chwili mnie olśniło - Chyba mam wyjście z sytuacji. - Odwróciłem się do Shel'a - "Niby co dlaczego to robię"? - zapytałem zbity z tropu patrząc jak mężczyzna stoi nad bezgłowym ciałem. Podszedłem do niego i również spojrzałem na truchło - Widzisz w nim coś ciekawego? - przeniosłem wzrok na mężczyznę stojącego obok mnie - Mam nadzieję że nie pociągają Cie martwi, co? Bo jak tak to się lecz, bo to chore.- Ledwo powstrzymałem śmiech choć nie mogłem powstrzymać lekkiego szyderczego uśmieszku.
- Jak twoje ramię? - W porządku - odparł zdawkowo, przydając sobie wiarygodności lekkim uśmiechem. Owszem, rwało jak cholera, ale pan Kłopot nie z takich ran się wylizywał, nie będzie teraz lamentował. - Aed. Ej, spójrz na mnie. Zerknął na nią przelotnie, ale zaraz jego spojrzenie znów powędrowało gdzieś indziej. Tym razem podziwiał pajęczyny osnuwające sufit. Merynowe robienie z siebie niewiniątka weszło mu w krew. - Aed, do cholery. Co by się nie stało, jesteśmy... przyjaciółmi, tak? Przygryzł spierzchnięte usta. Jedno uderzenie serca, dziwnie głośne, głucho huczące w uszach. Zaraz, o co ona pyta...? Drugie. Co ja jej, u licha, mam odpow... Trzecie. "Co by się nie stało", nic z tego, naiwny mieszańcu, pogódź się z tym. Czwarte. To milczenie trwa zbyt długo. Piąte. W istocie, trwało ono dłuższą chwilę. Najemnik pozwolił pytaniu zawisnąć w powietrzu i nie spieszył się z udzielaniem wyjaśnień. - Nie, nie dlatego ci pomagam. Robię to, ponieważ nigdy się na tobie nie zawiodłem, czego ty o mnie nie możesz powiedzieć. A na to, co czuję... - znacząco zawiesił głos. - Na to chyba nie mam większego wpływu. Powiedział to zanim zdążył to sobie w pełni uzmysłowić. Tak, to było szczere. Szczere jak nigdy. A jednocześnie zaskakujące dla niego samego. Nie wiedział nawet, czy wolał zachować to dla siebie, czy skończyć z tym niedomówieniem. Po prostu... stało się. ... jesteśmy... przyjaciółmi, tak? - Tak, jesteśmy. Nigdy nie twierdziłem inaczej. Zabawne, że to akurat on to powiedział. Zwykle rzecz dzieje się odwrotnie. Znów cisza. Krępująca i jeszcze trudniejsza do przerwania niż przed chwilą. - Wiem, o czym mówiłeś z Mabel. I wiem, co obiecałeś. Pomogę. Znajdziemy go razem. Drgnął. Ukłucie przestrachu, zimne, gwałtowne i bolesne. Spojrzał na Nefryt, zupełnie inaczej niż przed chwilą. W jego wzroku był niewypowiedziany wyrzut. I gniew. Podszyty troską, ale nadal gniew. - Wybacz, ale nie chcę, żebyś się w to mieszała. To nie jest... bezpieczne. A kiedy ja ostatnio robiłam coś bezpiecznego? - odparła Nefryt na dokładnie tę samą uwagę, wypowiedzianą przez najemnika zeszłego ranka. Tyle że wtedy rozmawiali pół żartem, pół serio. Teraz najemnik powiedziwł to śmiertelnie poważnie, stawiając tym samym kreskę pomiędzy swoimi osobistymi sprawami a tymi, w których może być mowa o jakiejkolwiek pomocy. Nie każdy ciężar chętnie się z kimś dzieli, choćby ten ktoś był najlepszym przyjacielem. To jednak mogło nie wystarczyć, by przekonać herszt. O ile to w ogóle było w tym przypadku możliwe. - Jeśli dasz się w to wplątać, już się od niej nie uwolnisz - powiedział spokojniej, bardziej opanowanie niż przed chwilą. - Na rok, na dwa - może. Przy odrobinie szczęścia i sporej dozie zaradności. Ale nie na dobre. Nie mów jej, że wiesz. Nie odpuści ci. Odstawił kubek, nałożył sobie na talerz potrawki, usiadł na łóżku, postawił naczynie na kolanach i zaczął jeść. - Swoją drogą... - zamyślił się. - Swoją drogą ciekawe, że chce, bym znalazł truciciela, a nie tego, przez kogo zginął jej niedoszły małżonek. I chyba wiem, dlaczego. Ty pewnie również się domyślasz.
[Uwaga, zaczynam zawracać głowę szczegółami. Skojarzyło mi się, nie mogę się oprzeć. Na pierwszym konwersatorium na historii sztuki - żeby na dzień dobry uświadomić sobie, jak stereotypowy obraz średniowiecza zazwyczaj wynosi się z liceum - mieliśmy temat średniowiecznych łaźni. Okazało się, że jesteśmy dużo bardziej pruderyjni niż ludzie średniowiecza, bo wspomniani a) potrafili kąpać się w basenach usytuowanych w mieście, gdzie każdy przechodzień mógł do takiego basenu podejść i zagadać albo popatrzeć, słowem: nagość w tej sytuacji nie była niczym wstydliwym, b) kobiety i faceci kąpali się razem i nie było żadnych nieprzyjemności z tego powodu. Kwestia, czy idziemy w realia, czy bierzemy poprawkę na współczesną obyczajowość i całą masę potencjalnych skojarzeń, jeśli poskładamy to w opko. xD Brace yourself, history of art is coming. Obawiam się, że takie pytania będą z mojej strony coraz częstsze. xD Przepraszam za ewentualne literówki, pisałam z telefonu. Ciekawe doświadczenie - w każdej wolnej chwili, w tramwaju i w pociągu pisać coś na KK.]
- Mogę spróbować. - Spróbować – prychnął pogardliwie Lucien, ale dalsze słowa Cienia stłumił nasunięty na nos materiał, przede wszystkim mający chociaż trochę zniwelować odór „wody”. Działało niezbyt skutecznie, a on ciągle miał wrażenie, że lada moment może go po prostu zemdlić. - Powinno działać. Jak na kogoś, kto rzekomo magiem nie był, Shel radził sobie nad wyraz dobrze, odnotował Devril, zaczynając podejrzewać, że wcale nie mają tu odczyniania z samoukiem. Tu rzucił czar, tu kolejny, każdy skuteczny, do tego niby na ostatkach mocy. Widywał Szept, gdy magiczka wyczerpała niemal całą manę i pamiętał jej słabość i wyczerpanie. U Shela tego nie widział. A to tylko wzbudzało nieufność i rodziło kolejne, coraz bardziej dziwaczne przypuszczenia względem Wirgińczyka. Droga ciągnęła się, monotonna, żmudna. Szli i szli, brodząc w szlamie, oddychając cuchnącym, nieco zatęchłym powietrzem kanałów. Wkrótce i Devril i Lucien, zwykle tak różni, mieli jedno i to samo pragnienie. Jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, po prostu stąd wyjść, nawet gdyby mieli powtórnie trafić do więzienia. I tylko fakt, że kanał musiał gdzieś prowadzić i że w gruncie rzeczy nie mieli odwrotu, pchał ich na przód. W więzieniu bowiem najprawdopodobniej wciąż szalały duchy. - Czujecie to? Głos Shela przerwał ciszę, jaka panowała między nimi. Zdaje się, że nikomu nie była potrzebna rozmowa i więź, jaka się wówczas wytwarza między tymi, którzy dzielą te same trudy i niebezpieczeństwa wędrówki. Niemniej, miał rację. Coś się zmieniło. W zatęchłe, cuchnące powietrze wdarła się nowa, ledwie wyczuwalna nuta. To Nefryt wypowiedziała na głos to, o czym wszyscy w tej chwili myśleli: - Morze. Zapach soli… otwartego morza, nie zatoki. - No to mamy kłopot – burknął Lucien. - Na otwarte morze to my nie uciekniemy. - Może tak, może nie – filozofia Devrila kazała mu najpierw dojść do wyjścia. Kłopoty mogli napotkać znacznie wcześniej, jeszcze zanim… I miał rację. Napotkali. Przede wszystkim, doszli do końca kanału. Innymi słowy, do ściany. Ślepy koniec. Nic dalej. Mur. - Powiedzcie, że nie mamy takiego pecha – sarknął Lucien. - Chciałbym. – Niestety, mieli pecha. Wypływ był pod poziomem „wody”. Teraz wymieszana z morską, nie tworzyła gęstej, brejowatej masy, niemniej jej czystość wciąż pozostawiała wiele do życzenia, a smród nie pozostawiał wątpliwości odnośnie tego, co w niej pływa. Jakby tego mało, wypływ zasłaniała na wpół zżarta przez rdzę krata. - No, to panie nekromanto – oświadczył z pewnym zadowoleniem Lucien. – Nurkuj i wywal czarem kratę. Wszyscy, żeby wyjść, wypłynąć, będą musieli się skąpać, ale nadęty arystokrata zrobi to jako pierwszy. Jakie to miłe, cudowne uczucie.
[Odnośnie zdjęć, wysłałam ci maila z pytaniem, bo mam je zdaje się w 2 formatach i nie wiem, który chcesz. Szczegóły w mailu.]
[Nef, zapomnij o tym, co Ci ostatnio pisałam, nevermind, potraktuj to w charakterze ciekawostki. Byłam zajarana tym, że wiem Rzeczy, a kompletnie nie pomyślałam o tym, że to jeden z tych bzdurnych szczegółów, na które fabuła ma wywalone. To się nigdy nie wydarzyło.]
Isleen rozejrzała się po pracowni Shela. Od zawsze była pewna, że szpieg powinien być uporządkowaną osobą… Jak można było coś odnaleźć w tym bałaganie? Uniosła lekko wargi w uśmiechu na myśl, że komuś, kto chciałby przeczytać dokumenty i notatki Shela, także zajęłoby to trochę czasu. Każda sytuacja ma trochę plusów… Po drodze do pokoju razem z Shelem i Hranem minęli niewolników, stojących obok mówiącej coś szybko kobiety. Kolejnej niewolnicy? Służącej? Kupiona wcześniej para, tak jak wcześniej stała razem, trzymając się kurczowo za ręce. Czy dalej się bali? Przecież nie wiedzieli co ich tutaj czeka… Wydawało się, że mężczyzna, który jako ostatni do nich dołączył, jedyny słucha służącej. Isleen zauważyła jednak jego uważne spojrzenie, lustrujące wszystko dookoła. Uważnie, tak by niczego nie przeoczyć. Oceniał jak trudno będzie mu stąd uciec. Isleen zamrugała szybciej chcąc wrócić myślami do pracowni. Podeszła bliżej biurka, opierając długie palce o stertę papierów. Przeczytała pobieżnie kilka linijek, by za chwilę na nowo patrzeć na Shela. - Jesteście jedynymi, którym mogę tu zaufać. Jadąc do Leres Shame w poselstwie, nie będę mógł pojawić się na spotkaniu z handlarzem. Jednocześnie jadąc tam, tylko ułatwię sprawę temu, który od tygodnia próbuje mnie zabić. Tym razem może mu się udać i chrzaniona wizja Donavana nigdy się nie ziści. – drgnęła, słysząc słowa Shela. „Mogę wam zaufać…” . Nagle poczuła się winna, za to dlaczego została tutaj wysłana. Co powiedziałby Shel, kiedy dowiedziałby się o tym, że oboje – i ona i Hran podejrzewają go o zdradę? Co zrobiłby kiedy dowiedział się, że oboje są gotowi zabić, jeśli nie okaże się lojalny Donavanowi? No właśnie… Czy zabiłaby Shela? Spinka z trucizną upięta finezyjnie we włosach Isleen, zaczęła jej jeszcze bardziej ciążyć. Wiedziała, że nie zabije Shela, ani nikogo innego. Nigdy. Spojrzała zmartwiona na Arhina. A o czy ona mogła mu ufać? Zadrżała na myśl, że miałaby wrócić na targ ludzi… Zacisnęła mocniej dłonie na krawędzi stołu. Wiedziała, że to ona będzie musiała tam iść. Hran nigdy tam wejdzie, a po za tym nie wiedział, gdzie jest odpowiedni stragan. Westchnęła cicho, z rezygnacją. - Ja tam pójdę. – powiedziała to nieśmiało, jakby nie była jeszcze do końca pewna, że dobrze robi. – Tylko musisz mi powiedzieć hasło i… I to po co miałeś się spotkać ze straganiarzem. – Uśmiechnęła się, wrzeszcząc na siebie coraz głośniej w myślach, nie mogąc znieść myśli, że może być tak zakłamana – Po tym wszystkim, będę mogła pomóc ci tutaj posprzątać. – Nienawidziła siebie, że w ten sposób chce oszukać Shela, że dalej mu nie ufa. Nienawidziła tego, że musi tutaj być i robić takie rzeczy. Nienawidziła się, że nie może się zdecydować komu powinna zaufać.
[Przepraszam, że jakość tekstu nie powala, ale chciałam wreszcie Ci odpisać. Jeśli będzie coś nie tak to po prostu pisz/mów.]
Tamtego dnia on również stchórzył. Wystraszył się. Czego? Śmierci? Tej śmierci, której nie bał się, gdy zakradał się do demarskiej twierdzy i okradał gubernatora, którego później próbował otruć? Tej śmierci, z którą musiał liczyć się, gdy brał jakiekolwiek inne zlecenie? Tej śmierci, z którą tak kochał beztrosko igrać? To irracjonalne. Ta zdrada była irracjonalna. Mabel miała rację. Był żałosny. A może wystraszył się tej śmierci, która spotkała jego załogę, jego przyszywaną rodzinę? Śmierci w zapomnieniu, gdy nikt nie wie, że twój trup dryfuje w odmętach lodowatego oceanu, wcześniej okrojony z mięsa przez tych, którzy przeżyli parę godzin, dni, tygodni dłużej? Wyrzucenia na śmietnik w pobliżu Kansas? Ptaków wydziobujących nieruchome oczy? To właśnie to wracało do niego w sennych koszmarach za każdym razem, gdy, uciekając przed czymś, zapadał w krótki, niespokojny sen, by przed świtem zerwać się i gnać dalej w nieznane. Najpierw był chłoszczący twarz lodowaty wiatr. Potem uczucie wszechogarniającego zimna, wywołującego bolesny, niekontrolowany skurcz wszystkich mięśni, rozpełzającego się po całym ciele, począwszy od koniuszków palców, a na końcu wdzierającego się do płuc. I kiedy oczy zachodziły mu już mgłą, kiedy myślał, że to wszystko się skończy, ta mgła rozwiewała się, by odsłonić wysokie mury kansaskiej twierdzy, z której stołpu wyrastała ta sama wieża, z której uciekał w Demarze, gdy okazało się, że gubernator jest wyjątkowo uparty w swoim przywiązaniu do życia. Nie miał prawa tego pamiętać. To się nigdy nie wydarzyło. Nie. Nie, ta słabość nie była wytłumaczeniem. Była przyczyną, dla której łatwiej było im go złamać. Ale nie wykluczała ona tego, że im na to pozwolił, popełniając tym samym błąd. Kolejny w swoim życiu, straszliwy błąd. - Przepraszam. Powiedziała to cicho, a jednocześnie tak dla niego niespodziewanie, że nie był pewien, czy dobrze ją zrozumiał. Pokręcił głową. - Nie przepraszaj. Nie masz za co. To ja cię przepraszam. Wydusił to z siebie. Poprzednim razem nie było w tym tyle szczerości ile teraz. Tamto „przepraszam” zostało powiedziane raczej dla świętego spokoju mieszańca niż do Nefryt. Tym razem nie poczuł ulgi. Wiedział, że jedno słowo nic nie zmieni. - Stchórzyłem. Wyceniłem swoje życie wyżej od twojego. Dopiero teraz przyznał to przed samym sobą. Wcześniej próbował się tłumaczyć, nie brać odpowiedzialności za to, co się stało. Chciał o tym zapomnieć. Udawać, że to się nigdy nie wydarzyło. Znów się bał. Bał się tego, co jeszcze może zrobić. Już raz zdradził. Obiecał ją wydać. Ją. Mógł zrobić coś gorszego? Jaką więc miał pewność, że nie pokusi się o te wszystkie „mniejsze” zdrady, których się jeszcze nie dopuścił? Żadną. Nie było żadnej pewności. I to go przerażało. Jego największym wrogiem był on sam. - Nie chcesz, bo chodzi o mnie, czy nie chcesz, bo to niebezpieczne? Chyba że jedno i drugie, to… Nie, powiedz to. Po prostu powiedz, to się od ciebie odpieprzę. - Co takiego...? - wyrwało mu się. Nie odpowiedział od razu. - To nie jest coś, w co chciałbym wciągnąć kogokolwiek, kto nie jest mi obojętny - odezwał się w końcu, starannie dobierając słowa. Dość miał niedomówień. - Sam sobie tej biedy napytałem, sam dałem się w to wciągnąć. Teraz sam muszę się tym zająć... Cholera, nie powinienem był was tu przyprowadzać – dodał ciszej, spuszczając wzrok. Nie myślał tak. Odkąd tu weszli, wiele spraw się wyjaśniło. To było trudne, ale konieczne.
- Chciałam ją wtedy zamordować. No i w rzyć. Zawahał się. Nie spodziewał się ani tych słów, ani tego, co stało się, gdy wybrzmiały. Podszedł do niej i otoczył ją ramieniem. Nie z powodu tych kilku łez. Po prostu chciał to zrobić od bardzo dawna, bo wiedział, że jest jej cholernie ciężko. I że zostaje z tym wszystkim sama, zupełnie sama. Na jej barkach spoczywało zaufanie wszystkich tych ludzi, którzy za nią poszli. To był ogromny ciężar, którego on – włóczęga, wolny duch – nie potrafił sobie wyobrazić. - Dość zabijania. Jedno morderstwo ciągnie za sobą kolejne. Wystarczy. Nie mówił nic więcej. W jego geście nie było natarczywości, nie było nakazu przywołania się do porządku i wzięcia w garść, nie było sugestii, że nie ma czasu na łzy. Słowa nie były potrzebne. Żeby odebrać komuś życie, żeby poderżnąć mu gardło, wbić nóż w plecy albo otruć go i przez to nie zwariować, należało zabić także siebie. By zamordować, trzeba było samemu być trupem. Bo nie można porwać się na drugiego człowieka, mając ludzkie uczucia. Albo się je w sobie zabije, albo chwilowo stłamsi. Stłamszone, powrócą. Nie chciał, by się tak raniła. A jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to już się stało, działo się przez wiele lat i zim. Że wydawała rozkazy, pozwalając swoim ludziom mordować, pozwalając, by zawładnęły nimi nienawiść i bezsilna wściekłość. I wiedział, że nie uchroni jej przed nią samą, gdy kolejny raz postanowi zabić. Zaledwie wczoraj odebrała strażnikowi życie, by go bronić. Gdyby nie on, nie zrobiłaby tego. Zmusił ją. - Dość tego. Aed, ja… ja muszę z tobą porozmawiać. Teraz i… sam na sam. Skinął głową. - Chodź, przejdziemy się. Za domem jest sad. Wziął płaszcz, na wypadek gdyby było chłodno, i przewiesił go przez ramię. Zamknął za nimi drzwi. A potem z całej siły załomotał w nie pięścią. - Wstawać, już świta! Ile można spać, do cholery! Z alkowy dało się słyszeć czyjeś rozdzierające ziewnięcie. - Mieszczuchy... - mruknął najemnik.
[O kurde. To było dobre. Jaki ten tekst jest dobry. Ubóstwiam Cię. Ano właśnie. Nie dość, że nie pomyślałam o tym, jak by taka scena wyszła w tekście, to jeszcze nie przyszło mi na myśl, jak zabrzmi taki pomysł. xD Obosz. Ale podejście mamy, widzę, podobne. Kamień z serca normalnie. :P Przyszła mi do głowy inna rzecz – pierwsze spotkanie Nef i Aeda. Wspominałyśmy o nim sporadycznie i (z tego co pamiętam) mało było konkretów, a wydaje mi się, że to fajna luka do wypełnienia, która daje nowe możliwości – od wzmianek w tekście po wrzucenie osobnej sceny vel retrospekcji. Chyba że stawiamy na improwizację, bo póki co na dobre nam to wychodzi. xD Nie wiem, co mam z używaniem powtórzeń. Chyba chcę osiągnąć efekt gadania-do-siebie. I nie wiem, czy nie jest tego za dużo, czy nie irytuje podczas czytania. Co o tym myślisz?]
- Któryś z was musi mnie wspomóc swoją energią. Lucien i Devril spojrzeli po sobie. Żaden nie kwapił się, by zostać dawcą dla Arhina i był ku temu powód. Żaden mu nie ufał. Żaden nie ufał jego umiejętnościom magicznym. Samouk nie był kimś, komu chciało się powierzać swoje życie. Magowie swe umiejętności doskonalili latami, nie na zasadzie, że chwilowo z niej czerpią, jak sobie przypomną. Jeśli z czegoś korzystasz sporadycznie, nie doskonalisz tego. Nie posuwasz się. Oddać energię, oddać swe siły… a jak weźmie za dużo? – Inaczej stąd nie wyjdziemy. Nie oszukuję was, nie umiem zrobić tego inaczej. Znów wymienili spojrzenia. Oboje nieufni z natury, każdy miał swoje tajemnice. Dodatkowo, oboje przystawali z magami i wiedzieli, co ci potrafią, gdy wedrą się do cudzego umysłu. Czytanie w nim, iluzje, sugestie, wyciąganie wspomnień… Nie chcieli tak bliskiego kontaktu. Wyglądało jednak na to, że nie mają wyboru. - Zobaczę, może uda mi się określić, gdzie jesteśmy. – Nefryt dała im chwilę do namysłu, nurkując w breji. Zachowanie całkowicie niekobiece, bo zwykła dama uciekłaby jak najdalej od takiej pełnej fekaliów cieczy. Nie Nefryt. Wynurzyła się chwilę później, przesiąknięta burą cieczą, cała mokra, ociekająca szlamem, odrobinę oszołomiona, prychająca, trąc twarz, oczy. Lucien wykorzystał tę chwilę, by pochylić się w stronę Devrila. Lepsze znane zło niż nieznane, orzekł jego umysł. Wintersa przynajmniej znał i wzbudzał w nim nieco cieplejsze uczucia niż Arhin. Winters albo coś robił porządnie, albo wcale. Nigdy połowicznie. - Oddam mu. Jak zacznie coś kombinować, pozbądź się go – szepnął gorączkowo i wyprostował się tak, jakby nic nie mówił. Devril nieznacznie skinął głową, chociaż Poszukiwacz nie oczekiwał od niego żadnych reakcji. Zaskoczony wyciągniętą ku niemu ręką i chęcią współpracy, chwilę zajęło mu pojęcie racji Cienia. Wspólny front i poszukiwanie sojuszników. Biorąc pod uwagę, że sam tu przyszedł z Wirgińczykiem, taka postawa lekko dziwiła. To Bractwo jednak wybrało taki sojusz, nie sam Lucien. - Dam ci tę energię – obwieścił ponuro Cień. – Tylko nas stąd wydostań. Jak najszybciej. Devril przesunął się nieznacznie w bok, stając obok Arhina, tak, by móc patrzeć na Cienia. Ruch był nieznaczny, nie zwracał zbytniej uwagi, zwłaszcza w perspektywie słów Nefryt. - Arhin, możesz poświecić? Tam w górę. Devril zerknął pośpiesznie w górę, ale nic nie rzuciło mu się w oczy. Nadal było za ciemno jak na jego ludzkie oczy. Zastanawiał się, jak długo tu byli, czy był tu dzień, czy już noc. Zastanawiał się, jak wiele czasu minęło od ich uwięzienia, czy wiadomość do pani de Warney zdążyła już dotrzeć.
Słońce wstawało na różowiejącym niebie. Dworek szybko znikł za gąszczem nieprzycinanych jabłoni, między którymi wiła się wąska, okolona wysoką trawą ścieżka. Ptaki pierzchały na dźwięk ich kroków. - Zależy mi na tobie. I nie ma dla mnie znaczenia, że jesteś w połowie elfem, ile masz lat ani w jakie bagno się jutro wpakujesz. W głowie miał kompletną pustkę. Chciał odpowiedzieć, ale nie potrafił znaleźć słów, choć zdawały się one tak oczywiste. Przez dłuższą chwilę szedł w milczeniu, powoli stawiając krok za krokiem i czując, jak jego buty stają się coraz cięższe od porannej rosy. - Właśnie tego się boję. Że znów narażę cię na niebezpieczeństwo i historia zatoczy koło. Że okaże się, iż niczego się nie nauczyłem. Umilkł na moment, dłonią muskając poskręcane liście mijanych drzew. - Nie wiem ani kogo szukam, ani w co dała się wplątać Mabel – podjął. – Ale to nie licho opłacone zbiry. To był wyszkolony morderca, może członek jakiegoś bractwa czy kultu. – Znał tę kobietę. Wiedział, kiedy przestawała grać, a zaczynała być śmiertelnie poważna. – Nie będę ryzykował, że zapłacisz życiem za coś, co cię nie dotyczy. Że ten ktoś okaże się szybszy niż ja. Że zabije pierwszy. Byłeś moim najlepszym przyjacielem, ufałam ci. Byłeś, ufałam... Aed nie miał pojęcia, co to oznacza. Byłeś, bo nie mogę ci już więcej zaufać? Czy byłeś, bo... No właśnie, co? W końcu zatrzymał się, spojrzał na Nefryt. - Wtedy obiecałem ci, że możesz na mnie liczyć – powiedział cicho, bezbarwnie. Zaschło mu w gardle. – Wierzyłem, że to prawda, a mimo to słowa nie dotrzymałem. Skończmy z obietnicami, to do niczego nie prowadzi. Istotniejsze są konkretne wybory. Obydwoje czuli ciężar swoich decyzji. Dobrych, złych, trudnych do ocenienia. Tych ostatnich było chyba najwięcej. Obciążały, przytłaczały, nie dawały spokoju, podjudzały do bezsensownego rozmyślania o przeszłości. I rodziły kolejne decyzje. Wyciągnął rękę, nie zastanawiając się nad tym, co robi. Szarpnął nim dreszcz, poranek był chłodny; dłoń zadrżała. Chciał wpleść palce w jej potargane włosy, dotknąć jej policzka. Nie dbać o to, jak zareaguje. Chciał o niczym nie myśleć, o wszystkim zapomnieć. „Zależy mi na tobie, reszta nie ma dla mnie znaczenia.” Właśnie to tak bardzo pragnął usłyszeć. A mimo to nie potrafił przestać uciekać, zatrzymać się na chwilę i zastanowić, dokąd tak naprawdę to wszystko zmierza. Koniuszkami palców musnął kosmyk jej czarnych włosów. A potem obudził się rozum. Mieszaniec cofnął rękę, odwracając głowę. Palce drugiej, zwisającej bezwładnie ręki powoli zwinęły się w pięść. Czuł, jak połamane paznokcie wbijają się mu w skórę. Bał się. Przywiązania, rozstań, poczucia straty. I swojej własnej słabości, która kiedyś popchnie go do ponownej zdrady, poprowadzi go za rękę jak ślepca. Wiedział, jaki jest lek na ten strach. Musiał zniknąć z życia Nefryt, nie ściągać na nią niebezpieczeństwa, nie mieszać się w jej sprawy ani jej w swoje. Przestać istnieć. Gdyby to było takie proste. - Aed! – dobiegł ich z oddali głos Meryna. Kończył im się czas.
[Krótko, bo nie chciałam wybiegać za bardzo do przodu ani niczego narzucać. Trochę bez polotu wyszło, pewnie będę w tym jeszcze dłubać. Na razie wysyłam, żeby nie przeciągać. Dzięki, że rzuciłaś na to okiem, bo każdy mój świeżo napisany tekst jawi mi się jako opus magnum. Rzeczywiście, za dużo tam powtórzeń. A i tak wywalałam je jak mogłam (było ich dużo więcej i to dopiero była tragedia). Muszę nad tym popracować. Tak, pamiętam tę kwestię i jestem za tym, żeby nie wiedziała o jego pochodzeniu. Skoro mamy jednomyślność, trzeba będzie poprawić ten kawałek. A skoro już o poprawianiu, to zaczyna mi się wykluwać pomysł na ogarnięcie pierwszej części tego szaleństwa. Jak wcielę go w życie, to wrzucę ten twór do dokumentu Google’a, udostępnię Ci i podrzucę linka. ;) Skoro w wątku wstaje nowy dzień, to może by w najbliższym czasie (czyt.: mój następny odpis lub nieco później) wrzucić Shela? :D Skończę wreszcie opis tej nieszczęsnej dowódczyni i będzie można działać.]
- To całe szczęście. - Z radości uderzyłem go w plecy otwartą dłonią, niemal po przyjacielsku - Czyli będą z Ciebie jeszcze ludzie. - Jacyś na pewno, z niego będą, ale nie wiem jacy. Skupiłem się na owych bagnach. Wiedziałem co się na nich czai i do czego są zdolni jego mieszkańcy. - Wiesz, teraz zaciekawiłeś mnie tymi, jak ich nazwałeś? Bandytami? - Spojrzałem na niego. Nie wyglądał najlepiej, i to w głównej mierze z mojego powodu, więc bagna odpadają. Nie przetrwał by na nich. - Cóż twoje rany powinien ktoś obejrzeć jak najszybciej. - Coś poczułem. Może to wyrzuty sumienia albo smak ludzkiej krwi. Choć może i to dzisiejsze śniadanie? Nie ważne. - Chyba skusze się na tych twoich bandytów. - Podszedłem do niego - To gdzie ich znajdziemy? - Zapytałem z uśmiechem i nadzieją. Robiło się coraz ciekawiej.
- Słyszałam, jak Mabel mówiła ci o znaku, którym posługiwał się morderca. Znam człowieka, który mógłby pomóc. Przy odpowiedniej dozie ostrożności, moglibyśmy wybadać sprawę. Zaskoczyła go i nie zdołał tego ukryć. - Upartości odmówić ci nie mogę – parsknął, starając się choć trochę zamaskować swoje zakłopotanie zaistniałą sytuacją. Nie podobał mu się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. – Zróbmy tak – podjął temat, poważniejąc. – Jeśli będę potrzebował pomocy, poproszę o nią. On również był uparty. Jak osioł. Albo kapuściany łeb, jak kto wolał. Drgnął, czując jej dotyk. Splótł swoje palce z jej palcami, zamykając je na jej dłoni. Mocno, zupełnie jakby gdzieś na granicy postrzegania krył się ktoś, kto zamierzał ich siłą rozdzielić. - Proszę cię, nie odchodź. Napotkał spojrzenie jej szarych oczu. Tym razem nie odwracał wzroku. - Nie wiesz, że kłopoty mają to do siebie, że zawsze wracają? - zapytał, do złudzenia udając powagę. Uniósł brew, przekrzywił głowę. Aż w końcu nie wytrzymał i uśmiechnął się szeroko, z rozbawieniem. Tylko spojrzenie pozostało takie jak przed chwilą. Smutne? Nie, to za dużo powiedziane. Raczej pozbawione wyrazu, niemalże apatyczne. Musiał odejść. Odejść i zapomnieć o powrocie. I doskonale wiedział, że nie potrafił się na to zdobyć. I że tego pożałuje, bo musiałby zdarzyć się cholerny cud, by jego ignorancja uszła mu płazem. - Idziemy, idziemy! - Nie spieszmy się – powiedział cicho. Ruszył w stronę dworku, nie puszczając dłoni Nefryt. – Wirgińczycy mogą poczekać. *** Wirgińczycy nie czekali. Nevina popędziła konia ostrogami. Gniadosz przerwał skubanie trawy i porastających zbocze ziół, po czym zbiegł truchtem ze wzgórza. Kobieta dołączyła do innych, jadących traktem zbrojnych. Dołączyła do swojego oddziału. Nieustannie obserwowała, wszystkiemu się przypatrywała. Nigdy wcześniej nie widziała takich krajobrazów, tak ukształtowanego terenu. Jednak w przeciwieństwie do przeciętnego podróżnika, nie wdrapywała się na ten pagórek dla doznań estetycznych. Ona patrzyła inaczej. Dostrzegała wszystkie te z pozoru nieistotne szczegóły, które mogły zaważyć na jej zwycięstwie lub porażce. Porażką było kilka ostatnich miesięcy. Zaczęło się jednak na długo przed tym, jak przybyła do Keronii. Miała pięciu starszych braci. Nic więc dziwnego, że nie sposób było zagonić ją do nauki haftu, tkania czy tańca. Ani matka, ani ojciec nie patrzyli łaskawym okiem na jej wyczyny z drewnianym mieczykiem czy na grzbiecie niesłychanie cierpliwego kuca o krępych nóżkach, ale też niczego jej surowo nie zabraniali. I tak się zaczęło. Z dziada pradziada głowa rodu shi'Meir dowodziła rodową chorągwią - co prawda niezbyt liczną, ale za to zaprawioną w boju jak mało która. Od pokoleń na usługach króla, od pokoleń wiodąca prym w opanowaniu wojennego rzemiosła. Zgodnie z tradycją walczyli w niej wszyscy synowie dziedzica, o ile osiągnęli pełnoletniość. I ona miała być gorsza? Tylko dlatego, że urodziła się kobietą? Tylko dlatego, że pełnoletniość dziewczyna osiągała wtedy, gdy wychodziła za mąż? Niedoczekanie. Co ciekawe, jej rodzice przyczyn tego nieszczęścia upatrywali nie w zabawie ze starszymi braćmi w rycerzy, a w książkach. Kilkunastoletnia Nevina pochłaniała wszystkie manuskrypty, traktaty filozoficzne, poematy, dzieje państw i rodów, jakie wpadły w jej posiniaczone od wywijania mieczem ręce. I z żadnym autorem nie potrafiła się zgodzić. Potrafiła dopiąć swego, była uparta i nade wszystko cierpliwa. Dołączyła do chorągwi, której przewodził jej ojciec. Po cichu, po znajomości i po zastosowaniu kombinacji perswazji z łapówkami. W Wirginii ewenement, przypadek bez znanego precedensu. Nevina miała się nie wychylać, nikomu nie chwalić, że zajmuje się wojaczką. Listy mogła pisać tylko do matki, a i te bez skrupułów przed wysłaniem otwierano i czytano. Miała tego dosyć.
[Jeszcze nie wrzuciłam do zakładki opisu Neviny, ale już wybrałam jej wizerunek (link) – to tak w razie potrzeby. Co do części z Shelem i Neviną, mam dwa pytania. Pierwsze: czy takie wejście tej dwójki Ci pasuje? Bo nie pytałam i zamiast wyjaśniać, od razu wcieliłam pomysł w życie. Wszystko można zmienić. Drugie: czy historia Neviny nie jest, hm, naiwna albo naciągana? Bo realia społeczne w Wirginii są bardzo specyficzne, taka historyjka i pic na wodę może nie wystarczyć, by to wyjaśnić i pozostać wiarygodną.]
291 komentarzy:
1 – 200 z 291 Nowsze› Najnowsze»[Mam nadzieję, że tu powinnam odpisać]
Westchnęła. Usiadła i złapała się za głowę.
-Ale... na co mi zapłata? Nie mam mojego Dworu. Nie znam tego, kto podłożył ogień... nawet nie mogę... boję się istnieć pod własnym imieniem. Co mi z opłaty? Jasne... dwory i słuchanie to żadne zadanie za chociaż częściowy powrót do życia innego niż tułaczka, ale... ale jak nie będziecie zadowoleni? Nawet jak to zadanie się skończy... co wtedy? Zabijecie mnie bo nie będę przydatna? Co zrobię gdy dostanę już wypłatę? -westchnęła ciężko.
To były trudne pytania i trudne decyzje. Musiała znać na nie odpowiedzi zanim się na cokolwiek zdecyduje i... wolałaby dostać inne wynagrodzenie niż kilka złotych monet. Wolała dostać odpowiedzi na gnębiące ją pytania.
[Ja bym go chętnie pociągnęła. Ewentualnie można skoczyć do ustaleń sojuszu, bo Jar dalej jest pewny, że na pewno Nef się zgodzi ;)]
Podczas gdy Shel opowiadał, mierzyły go ciemne, obce oczy, osądzające, uważne. Źle robił, nie biorąc pod uwagę przenikliwości Cienia i tego, co mogło wiedzieć Bractwo. Tego, co mógł wiedzieć Cień przybywając tutaj. Wcześniej zachowywał się tak, jakby nie wprowadzono go w szczegóły. Tylko, czy Cienie brałyby jakąkolwiek misję ot tak, na ślepo? Nie wiedząc w co się pakują, ile mogą zyskać, ile zaś stracić? Tego Shel nie mógł wiedzieć. Dotąd nie współpracował przecież z żadnym z nich.
- Powinieneś wiedzieć, że to w twoim interesie jest, by Bractwo wiedziało wszystko. Kontrakt oznacza, że nie użyjemy uzyskanych informacji przeciwko tym, którym służysz. Chyba że spróbujesz nas oszukać. – W ustach Cienia zabrzmiało to jak czysta formalność. Pouczenie, jakie udziela się każdemu wchodzącemu w układy z Cieniami. Ale czy na pewno? Czy Cień nie skojarzył nagłej ciszy z wejściem chłopaka, jego przejścia, subtelnego ruchu Shela? Czy nie znał tej sztuczki, jednej z prostszych, na uzyskanie nowych informacji? A jeśli jego słowa, to całe spotkanie, było tylko testem intencji Arhina, testem, który miał wykazać, czy warto zajmować się kimś takim i wchodzić z nim w układy? Jeśli tak, to najbliższe słowa miały zadecydować o stosunku Bractwa do misji.
Zdanie Poszukiwacza było kluczowe.
A może jednak jego słowa, te, które padły przed chwilą, nie znaczyły nic?
- Mamy swoich ludzi, którzy potrafią to samo, jak nie więcej niż ty. Twoje kontakty mogą być pomocne. – Acz nie wyglądało, by Cień przykładał do nich należytą wagę. – Spotkam się z tobą jutro, o tej samej porze. Tylko nie tutaj. Na nabrzeżu, tam gdzie cumuje „Sokół Morski”.
~*~
- Teraz mówisz jak Wakhuwa. Tropiciele – wyjaśnił, uciekając się do bardziej powszechnej nazwy plemienia, które nadało mu to miano i z którego członkiem łączył go plemienny zwyczaj braterstwa. Choć różnej krwi, choć z różnych ojców, ba, z różnych narodów, czuli się braćmi. – Nemaneris użył mniej więcej takich słów, gdy po raz pierwszy przezwał mnie Duchem. – Zdawało się, że z łatwością uchylał rąbka tajemnicy dotyczącego jego osoby i własnych pragnień, które musiał porzucić przez wzgląd na śmierć ojca i sprawę ruchu oporu, dla której się poświęcił. Poczucie obowiązku? A może ostatnia wola ojca, dumnego pana na Drummor, który swoje życie poświęcił w tej sprawie?
Był Duchem. A jak to z duchami bywa, przypisywano mu wiele. A duchy… one czasem po prostu nie istniały.
- Mniej więcej taki był cel. Jest. Przynajmniej dopóki nikt mnie nie zdemaskuje. – Wtedy byłby spalony. Wtedy, jako zdemaskowany szpieg, mógłby liczyć tylko na siebie. A Nefryt, która poznała Kansas, mogła przypuszczać, jaki los czekałby Wintersa w takim przypadku. Ona zaszła za skórę gubernatora nazbyt mocno. On okpił go jak nikt inny. Escanor nie wybacza. – Obawiam się, że nie musisz mnie przepraszać. Gdybym był na twoim miejscu, zrobiłbym to samo. – Może nie był to powód do chluby, ale była to prawda. – Błąd był po mojej stronie. Nie ukrywałem, że Elain… cóż, każdy ma jakieś słabości. A ona… - Devril odwrócił się na sekundę, dwie, tak, że Nefryt nie mogła dostrzec wyrazu jego oczu – jest najbliższą rodziną, jaka mi została. – Gdy ponownie spojrzał na Nefryt, panował już nad sobą idealnie. Chwila słabości, bo niewątpliwie to ją oglądała przed chwilą Nefryt, właśnie minęła. – Masz w niej prawdziwą wielbicielkę. Aż dziw, że jeszcze nie zjawiła się w przebraniu w twoim obozie. Wintersowie czasem ulegają porywom serca. Wspominała też o jakimś zbójniku z bandy…
Rozmowę przerwała wieść o widocznym na horyzoncie okręcie. Devril, wiadomo, od razu wziął się do działania. A że sam niewiele mógł zrobić, skorzystał ze sposobności odnalezienia tego, kto na morzu, oceanach i wodach wyrósł. Teoretycznie.
[cdn]
- Garret! Gdzie jest Garret! – Devril usiłował przekrzyczeć gwar, jaki powstał na pokładzie maleńkiego „Vinniego”. Garreta jednak nie widział. A chociaż marny z niego był wilk morski, prędzej szczur lądowy, to przecież potrafił ocenić, że płynący w oddali statek jest znacznie większych rozmiarów niż ich szkuner. Stojący obok, starszy, łysiejący i pozbawiony kilku zębów marynarz potwierdził te przypuszczenia, klnąc wniebogłosy.
- Jest za daleko, nie widać bandery!
Devril poczuł nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach. Jeszcze im tutaj piratów brakowało. I gdzież był Garret?
Kapitan pojawił się parę chwil później, w rozpiętej, rozchełstanej koszuli, pijany jak bela. W innych okolicznościach ta charakterystyczna cecha Garreta wywołałaby uśmiech na wargach arystokraty. Tym razem jednak nie było mu do śmiechu. Płynie za nimi nieznany okręt, na pokładzie dziedziczka tronu, a kapitan pijany. Co mu strzeliło do głowy, by los Nefryt, by los Wolnej Keronii powierzyć w ręce Garreta?
Desperacja.
- Chik – czknął Garret. Stary wilk morski i miłośnik rumu ledwie rzucił okiem na okręt. – Żagle wszystkie stawiać, nuże szelmy, czarcie syny! Z życiem psiajuchy! Chik! – Nikt nie musiał poganiać marynarzy. Spotkanie z piratami groziło puszczeniem na dno szkunera, łącznie z towarem. Zysk przepadnie, a nawet i życie, bo wyklęci spod prawa wzięliby ich i sprzedali jako niewolników, chyba że ktoś z załogi ratowałby się przyłączeniem do zgrai. – Zwrot! Z wiatrem! Uchodzić! Chik!
Całe szczęście, pijany Garret potrafił jeszcze podejmować decyzje. Od tej strony Devril go nie znał. Jak dotąd. Marynarze pieli się na wanty, pośpiesznie. Trzeszczały maszty, gdy szkuner powoli obracał się do zwrotu. Pośpiesznie rozwijane żagle łopotały na wietrze, a Vinnie nabierał szybkości, napawając ich serca otuchą.
Nie na długo.
- Dostrzegli nas! Zmieniają kurs! – zakrzyknął siedzący na bocianim gnieździe chłopczyna. – Idą na nas!
Garret zaklął szpetnie i wychylił się przez burtę, wlepiając oczy w punkt, jakim był drugi statek. Faktycznie, zmieniali kurs, a odległość między drugą jednostką a Vinniem, miast zwiększyć się, wydawała się zmniejszać.
- W takim tempie dojdą nas przed zachodem słońca – mruknął stojący obok marynarz, ten sam, który wcześniej na próżno wypatrywał bandery.
- To piraci? – Devril wolał się upewnić. Jeśli tak, Nefryt znalazłaby się w niebezpieczeństwie. Podwójnym. Pośpiesznie zerknął na panią herszt. Może dla bezpieczeństwa lepiej byłoby, gdyby przebrała się w męski strój i ukryła swą płeć?
- Kutwa, skąd ja mam wiedzieć? Sam sobie z tej odległości bandery szukaj, psiakrew! – Garret splunął na pokład. Cały rum zdawał się wietrzeć z jego głowy w tempie ekspresowym. – Za duża jednostka. To chiba, chik, pierdolona fregata. – A widząc, że arystokrata nie pojmuje sytuacji, wyjaśnił. – Kurewski okręt wojenny. Mamy przejebane.
Na potwierdzenie, usłyszeli huk. Targnął powietrzem, przypominał grom. Kule armatnie uderzyły o wodę, wzburzając ją, wzbijając w niebo fontanny. Całkiem blisko, lecz żadna z nich nie trafiła w kadłub szkunera.
- Popaprańce wzywają do zatrzymana się. Szczęście, jesteśmy poza zasięgiem ich dział. Jeszcze.
Garret obejrzał się na horyzont, jakby szukał tam ratunku z niebios. Jakaś nagła burza, która zmiecie z powierzchni wrogą fregatę.
- Mają banderę! Quingheńczyk! – Chłopak na bocianim gnieździe potwierdził wcześniejsze przypuszczenia kapitana.
Devril próbę ucieczki zostawił Garretowi. Sam pochwycił za łokieć pani herszt i odciągnął ją na bok. Fregata mogła ich zatopić, ale nawet wtedy niechybnie podejmie ocalałych na swój pokład. Może dojść do abordażu, lecz okręt wojenny był na pewno lepiej zaopatrzony. Jeśli ocaleją, potrzebują czegoś, co sprawi, że oficerowie spojrzą nań inaczej. Jeśli wezmą ich za załogę, aresztują. Potrzebowali karty przetargowej na wypadek, gdyby Vinnie nie uszedł pościgowi, na co się zanosiło.
[Jak zwykle gdzieś uciekła mi informacja w zabieganiu. Spoko, czasem trzeba mnie ścignąć i tyle.]
[Słowotok, słowotok... Pisz do mnie ile chcesz, ja jestem typem, który uwielbia słuchać. Zwłaszcza że też znam sytuację z niesłuchaniem w domu – mam tylko brata, ale jak ten coś podłapie, zaraz mi robi głupie przytyki. ;)
Odnośnie ego Shela – im bardziej coś jest znane tym mniejsze prawdopodobieństwo, że będę wiedzieć, o co chodzi. xD Trochę przerysowana sytuacja z życia: „- Oglądałaś najnowszy teledysk Katy Perry?” „- Eee... Że co? Znaczy, słucham? Zaraz, zaraz, czy ty próbujesz mnie obrazić?”
Staram się ogarnąć i sensownie zorganizować sobie czas, ale wychodzi mi tak jak widać – wcale. Na plus są rekolekcje, które będę miała w szkole w tym tygodniu – trochę nadrobię lekcji, trochę wątków, trochę odpocznę i odświeżę sobie zawartość mózgoczaszki.
Napisałam, że Meryn jest brunetem? Szatynem, jasne, że szatynem. ;_; Chyba nigdy nie nauczę się poprawnie definiować tych dwóch słów. Brunatny to dla mnie brązowy.
Yeah, zmieściłam się w krytycznej ilości znaków, której przekroczenie prowadzi do przekształcenia się autobusu przegubowego w tasiemca! Czerwie kochane i pani weno, szanujcie mój brak czasu tak jak teraz.
Poniżej część pierwsza.]
Chuchro w spokoju wysłuchał fachowej analizy listu. Nie przerywał, nie odpowiadał, nawet jeżeli padały pytania, niczego nie komentował. Nefryt musiała mieć doświadczenie w zakresie dyplomacji, bo on nie wpadłby nawet na połowę... dobra, jedną dziesiątą wyciągniętych przez nią wniosków, nawet gdyby gapił się w ten świstek papieru do usranej śmierci. Nie bardzo wiedział więc, co powiedzieć.
- Zatem postanowione. Dajemy nogę i wszczynamy śledztwo – gdy Nefryt skończyła mówić o liście, chuchro podsumował jej wywód, nie siląc się nawet na coś ambitnego. – Najpierw musimy się stąd wydostać, ale jak nam się już uda, zabierzemy się za opracowanie planu, który ma ręce i nogi. Od razu mówię, że to nie leży w zakresie moich możliwości, ja miewam tylko głupie pomysły.
- Aed, jestem wyjęta spod prawa. Niczego nie mogę być pewna. Nie w tym kraju. Rozumiesz? Niczego.
Uśmiechnął się nieznacznie, krzywo, chyba do siebie, bezowocnie walcząc z niekontrolowanym grymasem.
- Jak wszyscy – odparł po dłuższej chwili. – Mamy wojnę. Nawet ci, którzy na niej korzystają, niczego nie mogą być pewni.
Wyszedł. Dość się już nagadał, dość naprawił morałów, dość powymądrzał się na tematy, o których nie ma pojęcia. Coś go jednak tknęło, że być może odpowiedź wywarła efekt odwrotny od zamierzonego i Nefryt będzie miała więcej wątpliwości niż do tej pory. Nie sposób było nie zorientować się, że chuchro zachowuje się jakby miał w tym jakiś interes. Dlatego na odchodne jak gdyby nigdy nic rzucił:
- Zaraz wracam.
Zupełnie jakby szedł oddać parę groszy znajomemu i planował za kilka chwil pojawić się w drzwiach, by zabrać swoje rzeczy, po czym ruszyć w dalszą drogę. Tymczasem porachunki, jakie miał zamiar załatwić, znaczyły dla niego znacznie więcej.
[Część druga i ostatnia.]
Meryn uchylił drzwi karczmy, zaglądając do środka przez szparę między nimi a futryną. Bał się ot, tak wparować. Nie kiedy na dole urzędował wirgiński oddział, urządzając sobie pijatykę. Niedługo krzyki zaczną być słyszalne na drugim końcu miasta. W takim miejscu i o takim czasie łatwo komuś podpaść i dostać w łeb tylko za to, że się urodziło.
Wszedł do środka i, zręcznie omijając dwóch wojaków, którzy, przeceniając swoje możliwości, usiłowali pokonać odległość od jednego stołu do drugiego, dostał się do szynku. Pogawędził chwilę z karczmarzem i chyłkiem wymknął się na górę. Spracowany mężczyzna miał dość na głowie z Wirgińcami, widocznie nie miał już siły na zabronienie komukolwiek czegokolwiek. Poza tym skąpy w ozdoby, ale porządnie wykonany strój Meryna musiał zdradzać otoczeniu, że jego właściciel jest co najmniej jakimś będącym w podróży, nieco zubożałym szlachetką. Karczmarzowi z pewnością nie na rękę było robienie sobie złej opinii. Nowemu gościowi karczmy nie pozostawało nic poza korzystaniem z darów Losu.
Mężczyzna wdrapał się na schody, biorąc po dwa stopnie. Starał się zachowywać naturalnie na tyle, na ile pozwalało mu zaskoczenie i nieciekawa sytuacja na parterze gospody. Wlazł tu bez wypytywania Aeda o cokolwiek. Kto wie, może mu się to opłaci? Wierzyciel zawsze na coś się przydaje. Zwłaszcza taki, którego uczyło się, z której strony trzyma się miecz.
Odnalazł piątkę, zapukał. Odpowiedział mu kobiecy głos. Wymienił więc imię tego, który go przysłał. Jeżeli lokatorka tego uroczego pokoiku miała z tym coś wspólnego, będzie wiedziała, o co chodzi. Jeżeli nie – nic straconego.
Meryn usłyszał zgrzytnięcie klucza w zamku. Ktoś otworzył drzwi, jednak mężczyzna nie dostrzegł, kto to był. Zastanowił się więc chwilę i zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy – wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Sytuacja, którą zastał, wyglądała na co najmniej niecodzienną. Kobieta trzymała w dłoni miecz – widać było, że oręż ten pod żadnym pozorem nie jest jej obcy i że jeżeli sytuacja będzie tego wymagać, użyje go we właściwy sposób. Kolejną rzeczą była zawartość łóżka. Meryn uniósł brwi w sposób wyjątkowo niedyplomatycznie jednoznaczny. Chyba nie chciał wiedzieć, co tu zaszło.
- Pan chuchro czeka niedaleko karczmy. Idziemy?
W razie odpowiedzi twierdzącej rozejrzał się po pokoju za rzeczami, które powinien ze sobą zabrać. Torba, miecz i płaszcz. Oręż zawinie w opończę i wyniesie. W końcu dziwnie wyglądałoby wchodzenie do środka z jednym mieczem, a wychodzenie z dwoma. Nawet jeżeli solidne ukrycie tego drugiego graniczyło z cudem.
Tymczasem Aed wyszedł z do niedawna będącego wirgińskim punktem obserwacyjnym domu, do którego czmychnął, gdy zobaczył patrol. Szczęście, że nie zachciało im się sprawdzić, czy wszystko w porządku. Może nie chcieli zwracać na dom niczyjej uwagi? Bez względu na to, jak było na prawdę, chuchro zaczynał się niepokoić. Za dużo szczęścia, coś musi się wydarzyć. I to jeszcze dziś.
CZ.I
Lucien nie zdawał się w ciemno na paniczyka. Może lekceważył sobie jego postać i rzekome umiejętności, ale miał ku temu powód. Kartka. Niby nic. Ale Wirgińczyk dostał jakąś wiadomość. Poza tym, Cienie zrobiły własny wywiad. By wiedzieć, na czym stoją.
Poszukiwacz wiedział. Wirgińczyk jedną ręką dawał, drugą odbierał. Jednym słowem mówił o konieczności i chęci współpracy, ale słowa zadawały kłam temu, co wiedział Cień.
Wirgińczyk nie powiedział wszystkiego. Można to było uznać za ostrożność i nieufność. Owszem, można. Tyle, że Poszukiwacz wszystkich mierzył swoją miarą.
Wirgińczyk chciał sobie z nimi pogrywać. Niech gra. I baczy, by nie przegrać nazbyt wiele.
Ot, ten dzieciak tutaj. Podstawiony chłopczyna. Owszem, może przekazać informacje. Lecz dużo bardziej prawdopodobne, że te jego wszędobylskie oczka miały widzieć nazbyt wiele. Cień mógłby złamać mu ten głupi kark, tylko po co? Oczy, które myślą, że się ich nie widzi są znacznie lepsze.
- Panie… - Czy ten chłopczyna się go bał? Gdyby znał myśli Poszukiwacza, bałby się jeszcze bardziej. – Pan A. prosi o spotkanie. Wcześniej.
Pan A. może się pocałować w tyłek pomyślał Lucien, głośno zaś dodał. – I co z tego? – To chyba młodzika przytkało, nie wiedział, na czym stoi. I co przekazać tym, którzy go przysłali.
- Mam powiedzieć, że pan przyjdz…przyjdzie? – zająknął się.
- Powiedz, co chcesz. I wynoś się.
~*~
Późnym wieczorem, celowo spóźniony, Cień pojawił się na nabrzeżu. Bezszelestnie przemknął po drewnianym pomoście, mijając wspaniałe galeony handlowe i niewielkie rybackie pinasy i pinki. Wspaniały okręt liniowy, przy którym wyznaczył spotkanie z wirgińskim paniczykiem, stał na kotwicy na swoim miejscu. Wysokie burty wyróżniały go spomiędzy mniejszych jednostek. Obok niego zwykle cumowała „Rybitwa”. Obecnie jednak Rybitwa była na morzu, a jej miejsce świeciło pustkami.
Woda leniwie obijała się o nabrzeże. Wieczór był cichy, spokojny, nieco pochmurny. Nie było widać gwiazd. Jedynym oświetleniem był blady księżyc i kilka portowych latarni. Te ostatnie Cień skrupulatnie omijał.
Paniczyk pewnie już na niego czekał.
~*~
- Jeśli tak, to nic mi nie grozi. O mnie się nie martw. Jeśli to okręt wojenny floty quingheńskiej, wyjdę z tego cało. Mam przyjaciół w Quinghenie… dość wpływowych przyjaciół – z niepokojem śledził okręt. – Problemem jest… to statek przemytniczy. Przemyt jest zakazany. Nie powinno nas tu być. Ani mnie, ani ciebie. – Wiedział jedno. To się nie skończy w ten sposób. To nie może skończyć się w ten sposób. Nie mógł na to pozwolić. I kłamstwem byłoby powiedzieć, że się nie bał. Bał się. Bardziej niż kiedykolwiek. Acz bardziej bał się o nią niż o siebie samego. – Moglibyśmy kłamać. Spróbować wmówić im, że … przemytnicy wyłowili nas z morza. Rozbitków. Wtedy nie łączono by nas z kontrabandą i … - ale pozostawało wiele niewiadomych i jeszcze więcej pytań, jakie mógłby zadać im kapitan wrogiej jednostki. Jak nazywał się ich okręt? Skąd płynął i dokąd? W tej chwili przestało być dla niego problemem to, kto czekał na nich w Quinghenie i to, że ów ktoś zawarł przymierze z Bractwem Nocy.
CZ. II
Kłopoty dopadły ich znacznie wcześniej, jeszcze nim dobili to quingheńskiego wybrzeża.
Wrogi okręt był tuż tuż. Tak, to była fregata. W porównaniu z niewielkim szkunerem wydawała się ogromna, a przecież było to okręt należący zaledwie do średniej klasy pod względem wielkości. A jednak były to jedne z ulubionych okrętów floty quingheńskiej. Ich niewątpliwą zaletą było niewielkie zanurzenie, duża prędkość, a przy tym dość znaczne uzbrojenie. Na swoim pokładzie mogły pomieścić od 20 nawet do 50 dział, do tego niektóre z nich nawet 32 lub 34 funtowe. Z takim uzbrojeniem i szybkością, mogły śmiało stawać do walki z piratami, od których roiło się na tych wodach. Mogły eskortować quingheńskie konwoje handlowe i patrolować przybrzeżne wody. Teraz, gdy okręt był już bliżej, można było dostrzec krzątające się na jego pokładzie ludzkie sylwetki, dumne, wzdęte wiatrem żagle rozwieszone na trzech masztach. Na burcie widoczna była nazwa okrętu. „Rybitwa”. W istocie, ciemniejsza farba, jaką pokryto burtę, mogła przywodzić na myśl upierzenie tego nadmorskiego ptaka. Na najwyższym maszcie dumnie powiewała quingheńska flaga.
Niewielki Vinnie nie mógł mierzyć się z Rybitwą pod względem siły ognia. Niestety, nawet pójście na abordaż nie dawało mu szans. Jego nieliczna załoga rychło poległaby w starciu z blisko 300 osobową załogą fregaty.
- Do kaduka, niechby tych popaprańców kraken zeżarł! – burknął blady Garret. Kapitan wyglądał, jakby zatruł się tak pochłanianym przez niego rumem. Kończyły mu się pomysły. Walczyć nie mogli, strzelać nie mogli, uciekać nie mogli. Pozostawało tylko jedno, ale rogata dusza Garreta wzbraniała się przed tym. Nie da satysfakcji tym psiajuchom, tym czarcim synom, tym wilkom! Prędzej puści na dno Vinniego i załogę.
Kolejna salwa nie chybiła celu. Vinni aż zadrżał, gdy kule uderzyły w jego kadłub, ktoś krzyczał, drzazgi leciały z desek, rozpryskując się na wszystkie strony. Komuś kula urwała nogę, kogoś rozerwała na kawałki, padając zbyt blisko.
Devril nie czekał. Głupi czy nie, całkiem odruchowo, pociągnął Nefryt za ramiona, niemal ciskając ją w stronę burty, chowając za nią i okrywając sobą, jakby to miała być jakakolwiek ochrona. Cóż, w najgorszym wypadku jak ich rozerwie to przynajmniej razem. Teraz, w takiej niewielkiej odległości, mogła czuć, że i on jest zdenerwowany. Teraz i ona mogła czuć, że pomimo opanowania, nie jest wolny od strachu i obaw.
- Quingheńskie kundle. W dupę wam wsadzę te wasze kule! – odgrażał się Garret. Nie dano mu spełnić tej groźby. Wystrzelona przez Vinniego salwa ledwie drasnęła potężny okręt. Za to trzecia już salwa Rybitwy okazała się niszczycielska. Trafiony, masz zatrzeszczał i zwalił się na pokład, unieruchamiając Vinniego, więżąc pod sobą tych, którzy nie zdążyli w porę umknąć. Ci, którzy mieli to nieszczęście piąć się na wantach i dalej, na tenże maszt, by zwiększyć jeszcze manewrowość szkunera i zmienić ustawienie żagli, nie mieli w ogóle szczęścia. Siła upadku była zbyt wielka. Widmo połamanych kończyn, kalectwa i śmierci zajrzało im w oczy.
- Okręt nabiera wody! – Jedna z kul musiała przebić się przez kadłub, do tego poniżej linii wody. Los Vinniego był przesądzony. Szkuner pójdzie na dno. Razem z towarem, dla którego przemytnicy ryzykowali tak wiele.
- I to koniec. – Garret, pokonany, aż usiadł i pociągnął solidny łyk rumu. Widocznie kapitan uznał, że już więcej zrobić się nie da. Pójdą na dno to pójdą.
A on się upije. Na troski najlepszym przyjacielem jest rum. Lub rum z dodatkiem przypraw, dżinu i piwa. Ważne, żeby był rum.
Devril z dziwną mieszaniną rozpaczy spojrzał na Nefryt. Fregata, pewna, że szkuner już jej nie umknie, powoli zbliżała się w ich stronę. Ci, co niejeden rejs już odbyli, wiedzieli, że rychło stanie na kotwicy i spuści szalupę pełną ludzi mających wejść na pokład i zakuć więźniów, przetransportować ich na pokład „Rybitwy”.
- To by było na tyle – czknął Garret, z pośpiechem opróżniając kolejną butelkę.
[Spokojnie. Jestem po 11h na uczelni, więc jakością pewnie nie powalam, a powyższe może przypominać bełkot.]
CZ I
W odpowiedzi Shel otrzymał wzruszenie ramionami, które mogło oznaczać, że owszem zapadły albo nie zapadły, albo co cię to obchodzi, albo coś tam wiem, ale nie zamierzam ci mówić.
- Po co tu mnie ściągnąłeś? – Tyle, jeśli chodzi o odpowiedź Cienia.
- Dostałem nowe wieści z Wirginii. Masz… Mamy zabić Nefryt i jej człowieka. Będzie z nimi jakiś młodzik, nazywa się Bevan Reis. Jego mamy przesłuchać. Chciałem, żebyś wiedział, bo nie było o tym mowy, kiedy spotkaliśmy się poprzednio.
- Cudownie. Jeszcze jakieś niespodzianki? – sarknął Cień, chyba niezbyt zachwycony. Cienie, jak na organizację, bywały dość kapryśne jeśli chodzi o zlecenia. Poza tym, wolały trzymać rękę na pulsie wydarzeń. Jednocześnie umysł Cienia pracował szybko. Miał zgodę przywództwa na wcześniejsze ustalenia, nawet pomimo jego własnych ostrzeżeń, że ten tutaj próbuje ich wodzić za nos. Teraz powinien przedstawić nową ofertę. Gonił ich czas, więc mógł podjąć decyzję sam. – Coś takiego będzie kosztować więcej – przypomniał uszczypliwie.
Zabić Nefryt. Technicznie proste. Zabójstwo zawsze takie jest. Jest tak wiele sposobów, by skrócić cudze życie. A skoro pani herszt nie była specjalnie chroniona… Swego czasu między nim i Nefryt powstała swego rodzaju więź i kto wie, jak by się to wszystko potoczyło. Może dzięki niej byłby teraz zdrajcą, jak Marcus.
Nie był.
Kiedyś istniała więź. Kiedyś był inny. Zawsze jest jakieś kiedyś. Lecz gdyby ktoś liczył, że przez wzgląd na dawne czasy cofnie się… zrobił to tylko raz, chroniąc Marcusa. Jeśli Cienie przyjmą zmieniony kontrakt, nie będzie wyboru.
- Mam nadzieję, że to ostateczna decyzja twojego przywództwa. Jeśli – podkreślił to słowo – Cienie przyjmą kontrakt, wykonają go, a twoi przełożeni znów zmienią zdanie – zakpił, dając wyraźnie do zrozumienia, co myśli o przełożonych Shela – będzie to mało komfortowa sytuacja. Ale ostrzegam. Jeśli dowiemy się, że w jakikolwiek sposób nami manipulujecie i coś ukrywacie w dziedzinie kontraktu, mamy prawo go zerwać i wystąpić przeciwko wam. Dla jasności, paniczyku.
~*~
- Do cholery, nie boję się o siebie! – Devril nie klął. Devril zawsze, nawet gdy zdenerwowany, nawet gdy gniewny, zdawał się panować nad sobą. Robić wszystko jak na szlachetnie urodzonego przystało. Jeśli Devril przeklinał, znaczyło to, że jest naprawdę źle. Gdyby uniosła głowę, zobaczyłaby w zielonych oczach troskę i cień zmartwienia. Szpieg czy nie, ktoś kto może nawet nie zasługiwał na zaufanie… głupio czy nie, nie zamierzał oddać jej w ręce Quingheny. Ktoś inny nazwałby to odwagą i honorem. Pewien Cień nazwałby to po prostu głupotą. Plan Nefryt, chociaż szalony, miał szanse, by się udać. A mimo to Devril głośno wciągnął powietrze, zaskoczony, zbity z tropu. Wydać ją, by ratować własną skórę? Wydać nawet po to, by w ten sposób uratować? Prędzej zdemaskowałby siebie jako Ducha niż pozwolił, by stało jej się coś złego. Wiedział, że w Kansas przeszła nazbyt wiele i gdyby tylko mógł…
- Cholera. Cholera – syknął, przeczesując dłońmi mokre włosy, zyskując na czasie, usiłując się uspokoić.
Był już ku temu najwyższy czas. Przemytnicy nawet nie próbowali się bronić. Ten i ów na wyraźne polecenie odrzucał jak najdalej broń, poddając się. Garret siedział bezradnie, oparty o burtę. Nawet nie mamrotał. Z perspektywy patrzących kapitan zdawał się dziwnie oklapły. Nawet nie dopraszał się zbytnio rumu.
- Cholera…
CZ II
- Który to kapitan? – pytanie zadał wysoki mężczyzna. W zasadzie Devril opisałby go jako raczej niepozornego. Brązowa, błyszcząca od opalenizny skóra zdradzała długie przebywanie na deskach pokładu. Brązowe włosy miał związane z tyłu, na głowie zatknięty kapelusz. Na szyi miał przewiązaną czerwoną chustkę, na białą koszulę narzucony ciemny kaftan. Przy boku nosił jakiś specyficzny rodzaj miecza. Chociaż, to coś było od miecza cieńsze. Kord, uświadomił sobie Devril, który czytał o takiej broni, popularnej wśród quingheńskich marynarzy i Bractwa Wybrzeża. Gdyby się przyjrzeć bardziej, można było dostrzec niewielką bliznę w okolicy ust i nad łukiem brwiowym. Mężczyzna nie był kapitanem, zaledwie oficerem. I nawet jeśli zdawał się niepozorny, to oczy były pełne zdecydowanie i determinacji. To były oczy kogoś, kto wie, że w tej chwili jest panem sytuacji.
- On – ktoś wskazał pijanego Garreta, a oficer zerknął nań z niesmakiem. – Zabierzcie go pod pokład. I załogę. Kwatermistrz! Który to? – Gdy mężczyzna o podanym stanowisku wystąpił na przód, mężczyzna podjął swą myśl. – Zabierzesz mojego człowieka pod pokład. Zobaczymy, co tam przewozicie. Gibbs! Ty pójdziesz! – wywołał członka załogi. A chociaż młodzik, nikt nie zaprotestował, a marynarz od razu ruszył w kierunku ładowni. Najwyraźniej oficer cieszył się szacunkiem wśród załogi, co biorąc pod uwagę trudne warunki żeglugi i młody wiek wspomnianego pana, było wielce zastanawiające.
- Panie oficerze… - Devril wystąpił na przód, a spojrzenie mężczyzny pobiegło to na arystokratę, to na jego towarzyszkę. Postąpił na przód, podchodząc bliżej. Milczał.
- Chciałbym porozmawiać z kapitanem.
- Kapitan może nie zechcieć z tobą rozmawiać – padło.
- Mam tu… to co powiem, wymaga dyskrecji. To sprawa… prywatna… – wyciągnął rękę, chwycił za ramię Nefryt i pociągnął w swoją stronę.
- Zamilcz. Ani słowa więcej – padło dziwnie rozkazującym tonem. Oczy oficera zamigotały dziwnie, gdy przyjrzał się dokładniej Nefryt. – Schodźcie do szalupy razem z załogą.
- Oficerze…
- Ta łajba zostanie zatopiona – kontynuował jakby nie słyszał, co się do niego mówi.
[Nefrytkę zna, Shela kojarzy, urwał nam się wątek u niego, ale było coś w planach o torturach, przesłuchaniach, ogólnie rzecz biorąc -nieprzyjaźni ;p a tu patrzę i widzę także trzecia postać <3 ]
Zimę Sol przeżyła na tej obcej ziemi i to nie cudem, nie szczęściem, a chyba przyjaznym zbiegiem okoliczności. Uciekając lasami przed Mysliwymi, poznała Wilczą Panią i przez chwilę wędrowała wraz z nią ku przyjacielowi Szept. Ale nie umiałą się odnaleźć wśród tych, którzy mieli w sobie jakąś siłę, której jej samej brakło. Uciekła i od tych, co wydawali jej się przyjaciółmi. DOtarła do dworu, gdzie w posiadłości młoda kuzynka earla ją przygarnęła. I tam w Drummor rudowłosa znalazła schronienie przed mrozami, zimnem, także nędzą. I nie umiała się odwdzięczyć.
W tamtym czasie Sol padła ofiarą Myśliwych. Jakimś cudem dopadli ją, odnaleźli i zesłali na kobietę iluzję, a w niej każda napotykana twarz wydawała się wroga. Nic wiec dziwnego, ze nim spaliła całą posiadłość, earl który przyjechał bez zapowiedzi, wysłał ją do plemion, które pozwoliły jej się oczyścić z nieprzyjaznej magii, odzyskać spokój.
Teraz, idąc pustymi traktami, gdzie wozów kupczych było niewiele ze względu na marność towarów, doszła do bram Królewca. Zaskakujące, ze od kiedy trafiła na te obce kraje, nauczyła się języka, była ścigana jak przestępca, otrzymała gościnę , znów została wygnana, znowu otrzymała pomoc a do stolicy kraju trafiła dopiero po tych kilku miesiącach. Dziwne, dziwne, jakby Królewiec był nie dla tych z zewnątrz i wszelkie zdarzenia odciągały obcych od stolicy, w której panował... Sol nawet nie wiedziała, jak to nazwać - rozłam?
Jadła małe, niewyrośniete jeszcze jabłko, gdy dostrzegła chwiejącego się jeźdźca. Był brudny, ciemne plamy plamiły mu ubranie. Pachniał bitwą, krwią i ziemią. Rzuciła ogryzek w bok i odeszła od wozów, któe oferowały bardzo mało, za bardzo wysoką cenę. Gdy biedak zsuwał się z konia, skoczyła pod niego, by zapobiec uderzeniu głowy o bruk, by jeszczeczaszki sobie nie rozłupał.
-Panie, halo, panie, co panu? Pan ranny - obrzuciła szybkim spojrzeniem jego ciało, ujrzała karmin lśniący na boku i zaraz rozejrzała się, gotowa wołać o medyka. - Pomocy! - krzykenła, gdy pierwsi gapie się zatrzymali.
Uklekła, ukłądając głowę człowieka na swoich kolanach i odgarneła mu zlepione, brudne włosy z podrapanej twarzy. Dłoń jej drgnęła i wciągneła powietrze z sykiem. Rozpoznała go. Gdy w zimie znalazła się przy granicy dwóch wrogich krajów, ten sam, który tu leżał i jego ludzie ją pochwycili. Nie wspominała tego miło. Właściwie wcale nie starała się tego wspominać.Rozumiała nieufność strażników i rycerzy, ale ona, jej tłumaczenia na nic się zdały, nie ufali jej i nie chcieli uwierzyć w to, ze jest obca. Pamietała jak jeden z nich gdy nikogo nie było, uderzył kilkakrotnie, mocno i boleśnie, ale tak by śladów nie było. I tego, który tu leżał za to winiła.
Uniosła oczy i popatrzyła po tłumie. Jakby chciała w ich twarzach dostrzec że któryś jest medykiem. A potem jej oczy zatrzymały się na osobie, którą poznała i znała od dawna, a tak samo od dawna nie widziała. Nefryt!
- Pomóż mi - rzuciła głośno do kobiety.
[no lubić go teraz nie może, bo wini za czyny jego ludzi, za które z kolei podejrzewam nie odpowiada do końca... xD ale jak sie postara, to i go polbi... troszeczke :P ]
Nie była pewna, jak dobrze, czy jak dlugo zna Nefryt. Po wyrazie jej twarzy jednak umiałą rozpoznać wahanie i zagubienie, jakąś troskę, czy wewnetrzny dylemat. Nie wiedziała wiele na temat politycznej sytuacji Keroni i Wirgini, orientowała się tylko na tyle, by wiedzieć, iż te kraje z sobą wcale niepałają sympatią. Ale o obaleniu prawwitej dziedziczki tronu, spiskach i konszachtach nie wiedziała. Ani razu na dworze nie była.
Spojrzała pod koszulę, którę rozcięła Nefryt i zacisneła usta. Głeboka, na szczęście równo cieta rana. Mogło być gorzej. Mógł być haczony nierównym ostrzem, albo włócznią, rana mogła być poszarpanai wtedy o wiele gorzej byłoby to opatrzeć i zatamować.
- Mogę mu pomóc, tylko musimy go przenieść z brudnej ulicy i zimna- oznajmiła.
Podniosła się z kucek i wskazała na rosłego faceta, który stał i tylko wpepiał ślepia w rannego. Może go znał? A moze widok krwi go szokował?
- Podnieś go i zanieś do gospody za rogiem - rzuciła głośno. - Migiem - warkneła, łapiąc Nef pod rekę i podnosząc do góry. - Uleczę go, ale trzeba będzie pilnowac, by nic i nikt nas nie złapał -wyjasniła półszeptem. Cóż, Nef ją znała i mogła się tylko domyslic, ze rudowłosa po magię sięgnie, by pomóc mężczyźnie.
Ruszyła za mężczyzną, który Shela na ręce chwycił. Po drodze do karczmy, jeszcze jego konia złapała, by zwierzę spłoszone nie ucieklo i z ziemi podniosła upadły, czy wysunięty z dłoni rannego miecz. To, jak zapłacą w karczmie za pokój, za wodę i spokój, to zmartwienie na później.
[Nie, to ja sypnęłam się z tym kolorem włosów. Nie wiem, gdzie dokładnie, bo poprawiłam w pliku tekstowym, w którym hoduję wątki, i teraz sobie przypomnieć nie mogę, a sprawdzać nie chcę, bo spędzę resztę nocy na czytaniu odpisów spod Twojej karty (nie wiem, dlaczego wciąga mnie czytanie wyrwanych z kontekstu fragmentów tekstu, ale już tak mam... może lubię się domyślać, o co w nich chodzi, kto wie). ;) Szatyna właśnie miałam na myśli.
Ja znam jedną piosenkę Katy Perry, i to tylko dlatego, że w teledysku są ładne stroje sprzed paruset lat. Jak coś, co leci w radiu mi się podoba i mam przy sobie kolegę/koleżankę, to pytam się, co to za wykonawca, a całą resztą nie zawracam sobie głowy. :P
Część pierwsza.]
Koniec przebieranek. Hełm, kolczuga i przeszywanica zostały w prowizorycznej wirgińskiej strażnicy, upchnięte w ciemny kąt. Miecz Aed zachował, ale wciąż nie miał ani trochę lepszego zdania o stopniu funkcjonalności tego, jego zdaniem, nieporęcznego żelastwa. Wyszedł drugimi drzwiami, prowadzącymi na maleńkie, zabłocone podwórko. Przelazł przez koślawy płotek, rozejrzał się, czy nie idzie kolejny patrol i szybkim krokiem ruszył w stronę znajdującej się parę domów dalej karczmy. Z przyklejonym do paszczy wyrazem twarzy mówiącym „piękną mamy dziś pogodę, czyż nie?” maszerował uliczką, na grzbiet mając naciągniętą jedynie koszulę. Udał się na tyły gospody, gdzie powitało go znajome rżenie. Na jego widok gniadosz parsknął z niezadowoleniem. Musiał poskarżyć się swojemu panu, że ten uwiązał go w złym miejscu i zbyt krótko, przez co ogier nie mógł wyjeść przygodnie spotkanemu karoszowi owsa z wiadra. Srokata stała spokojnie, zaszczycając swojego właściciela apatycznym spojrzeniem.
- No, załogo, do roboty – Aed zagadnął do klaczy, puszczając ją luzem i zabierając się do odwiązywania omotanej wokół słupka uzdy gniadosza. - Praca czeka.
Wdrapał się na siodło gniadego, który jeszcze nie otrzymał żadnego polecenia, a już stepował, tańcząc w kółko. Chwycił uzdę srokatej, trącił piętami w boki ogiera, który po raz ostatni spróbował ugryźć karego w ucho, i wyjechał na ulicę. Ściągnął wodze, kierując konia w stronę niedawno opuszczonej karczmy.
[Część druga i ostatnia.]
Merynowi przez myśl nie przemknęło, że jako reprezentant szlachty mógłby wzbudzać nieufność z tego prostego powodu, że o tejże warstwie społecznej myślał „wy”, nie „my”. Owszem, urodził się w dość zamożnej rodzinie, miał także swój herb. Wybrał sobie jednak życie, w którym główną i najświętszą zasadą było nie istnieć. Nie utożsamiał się więc z którąkolwiek z klas czy warstw. Lubił stać z boku i przyglądać się zaciekłej rywalizacji o wpływy, która tyle miała sensu, co dawała pewności, że następnego dnia nie będzie się nikim. Tak, podśmiewanie się w duchu z tego wyścigu dawało mu nawet przez niego niepojętą satysfakcję.
- Chyba oficjalnie jest kimś innym i powinien robić coś innego, z którego to powodu nie powinien się tu pojawić – odparł, zarzucając sobie na ramię torbę Aeda. Odpowiedział na pytanie, jednocześnie w żaden sposób nie wyjaśniając, co mieszaniec robi i gdzie się podziewa.
Jego uwadze nie umknął niepokój obcej kobiety. Mówiła o nim podejrzliwość w jej głosie, mówiło również obnażone ostrze, które co prawda nie było już w niego wymierzone, ale nadal czekało w pogotowiu. I dobrze, być może przyda się dodatkowa para rąk, których właścicielka wiedziała, z której strony trzyma się miecz.
- Spokojnie, nie mogę nic knuć. Spiczastouche uosobienie cwaniactwa nie wytłumaczyło mi nawet, o co chodzi. Pozostaje mi mieć nadzieję, że mi się wypłaci za wszystkie takie „w porządku, nie ma sprawy, zrobię to za ciebie”.
Kłamał. Miał swoje dojścia i był prawie pewien, co się święci i w co znowu wplątał się ten przebieraniec. Czasami miał go po dziurki w nosie, ale tym razem sytuacja okazała się zbyt poważna, by dawać Aedowi do zrozumienia, jak uciążliwy element otoczenia stanowi.
Meryn wyjął klucz z drzwi. Wyszli z pokoju.
- Zamknąć? – zapytał, wahając się.
Wziął kobietę pod rękę, mając nadzieję, że ni z tego, ni z owego nie spodoba się ona żadnemu z zalanych w trupa Wirgińczyków na tyle, by któryś chciał pobyć z nią sam na sam. Nadzieja ta nie opuszczała go do momentu, w którym znów zobaczył parter karczmy.
Nie było takiej możliwości. Siedziało ich tam zdecydowanie za dużo. Za dużo nawet dla chcącej udawać łaskawą, przychylną boginkę dziwki Fortuny.
Przepchnęli się przez poprzestawiane stoły i stołki, oddali szynkarzowi klucze, wyminęli stojące w poprzek przejść ławy, w międzyczasie schodząc z drogi wszystkim, z którymi spotkania sobie nie życzyli i już prawie dostali się do wyjścia, gdy zapijaczony głos uświadomił szermierza, że ten się nie pomylił. Szczęście ich opuściło.
- Dokąd to, panienko? Niechże panienka zostawi tę babę i zechce przysiąść się do nas.
Złowróżbny uśmiech wykrzywił twarz Meryna. Przysłowiowy odcisk został nie nadepnięty, a rozdeptany na miazgę. Mężczyzna powstrzymał się jednak i przyspieszył kroku, mając nadzieję, że obejdzie się bez robienia tu rzeźni. Ktoś chwycił go za kaptur płaszcza.
- Idź – nakazał krótko kobiecie, delikatnie popychając ją w stronę drzwi. Odwrócił się na pięcie i wykonał wyuczony do perfekcji ruch, by zmierzyć wzrokiem zaskoczonego widokiem wycelowanego w swoją krtań stalowego sztychu Wirgińczyka.
- Co mówiłeś, synku? – zapytał dobrotliwie.
Ten, który go zaczepił może nie palił się do działania, ale kilku jego kolegów – owszem. Nadszedł czas na tak zwany taktyczny odwrót, jak zwykło się określać ucieczkę w podskokach.
Z wypełniającego karczmę gwaru i odgłosów dochodzących z ulicy Meryn wyłowił stukot końskich kopyt. Miał nadzieję, że sprawy w swoje ręce postanowił wziąć chuchro, a nie wirgiński oddział.
[Nie mogłam się powstrzymać. Kocham zwalać postaciom na łepetyny kłopoty, z których trudno im się wykaraskać. xD Czy mi się dobrze wydaje, że takie rzeczy powinno się wcześniej konsultować? Czy też można wyskakiwać z niespodziewajką jak Filip z konopi?]
Narius szedł szybko za brunetką starając się wtopić w tłum. Co on tutaj robił!? Uciekał przed swoimi z kerońskimi partyzantami. Przed swoimi, którzy zamierzali go zamknąć za coś czego nie zrobił. Uśmiechnął się gorzko. Czy tak dziękuje się swoim patriotom? Być może dlatego zostało ich tak mało…
Zatrzymał się wraz z innymi. Widział przerażenie kobiety, która go zabrała. Ona – najwyraźniej przywódczyni – bała się. Ale przecież to kobieta…
Narius słuchał jej uważnie, próbując wyłapać poszczególne słowa. Mówiła oczywiście w kerońskim… Wspominała coś o życiu i stracie. I o tym, że ona będzie walczyć. Za nich. Pokręcił głową z niedowierzaniem . Zerknął na brunetkę. Nie spodziewał się takich słów z ust kobiety.
Gdy został wypchnięty na środek spojrzał zdezorientowany na mężczyznę, który do niego podszedł. Tłumaczył mu coś zawile pokazując coś rękoma. Narius zmarszczył brwi. Pokiwał głową, że niby rozumie, że wie co ma robić. Wystąpił do przodu tak jak brunetka. Uśmiechnęła się do niego niepewnie. Nie wiedziała co przyniesie jej los za kilka minut. Nikt nie wiedział.
-Enen merei. Idą.– szepnął do siebie. Zacisnął rękę na rękojeści miecza. Już czas.
Odgłos kroków przybliżał się. Widział już blask pochodni na ścianie. Odetchnął głęboko. Zobaczył kilka obcych mu twarzy. Dojrzał, że brunetka wyciągnęła miecz.
- Enen risandi sobre Ismen! Sobre Ismen! Są za nami - Narius zaczął krzyczeć. Któryś z Wirgińczyków odwrócił się w jego stronę. Narius spojrzał na jego twarz. Był nie wiele młodszy od niego. Nie mógłby go zabić. Nie mógłby.
- El-h… Zdra - Narius złapał go lekko za szyję, zatykając usta.
- Azadi leis! Siedź cicho.
[Nef, czytasz mi w myślach! Skąd wiesz, że najprzystojniejszy twór mojej chorej głowy ma ładną buźkę? xD
To dobrze, że można znienacka zwalać kłopoty. Ulżyło mi. :P
Zamysł jakiś niby był, ale raz, że bardzo szczątkowy i go nie szkoda, a dwa, że teraz jest fajowniej. Ooo, a improwizację to ja kocham. Po co komu plany? Mi wydają się niepotrzebne z tej prostej przyczyny, że nie lubię i nie umiem planować.
Wszystko jest jak najbardziej w porządku. No i miałam spory problem z opanowaniem śmiechu. Nawet po jednym dniu od przeczytania, siedząc w bezpośrednim sąsiedztwie nauczycielskiego biurka. Krówka Ci się należy. Taka kilogramowa, zawinięta w papierek z nadrukiem w tęcze, patelnie i drzwi.
I dalej się cieszę do Twojego tekstu. Ładny.
Niezbyt ten mój odpis twórczy, ale kiedyś trzeba coś wysmarować... Spostrzeżenie na dziś: siedząc w poczekalni u dentysty świetnie wymyśla się odpisy.
Część pierwsza autobusu przegubowego.]
Meryn drgnął, słysząc zadane mu pytanie. Znał się z Aedem szmat czasu, ale żeby go posądzać o to, że bierze pieniądze od kogokolwiek, a w dodatku od niezbyt zaprzyjaźnionego z prawem półkrwi elfa... To było jak plamka na honorze – niby niewielka, ale jednak. Drażniła go. I rozsznurowała mu usta.
- Obrót gotowizną nie wchodzi w grę – odparł, kręcąc głową. - Prędzej chodzi o kredyt zaufania, bo gdyby jeden z nas wsypał drugiego, ten wsypany mógłby modlić się o szybką śmierć, nic więcej. Takie z nas indywidua. Jakoś zamiast się zmienić, coraz bardziej się pogrążamy.
Ktoś go kiedyś zabije za to, jak łatwo przychodzi mu prowadzenie pogawędek o ściśle tajnych sprawach. I chyba nawet wiedział, kto.
*
Popędzanie koni nic nie dało. Nie dość, że nadjeżdżająca grupa zbrojnych bez problemu wyminęła Aeda, to chuchro musiał na dodatek uważać, żeby nie poczuć, jak to jest być częścią bruku.
Mieszaniec skulił się w siodle, odwracając głowę. Nie miał żadnej pewności, że pośród Wirgińczyków nie było tego, który go zatrudnił. Nie, na takie akcje było zdecydowanie za wcześnie.
Większość kawalerzystów minęła gospodę, ale trzech odłączyło się od oddziału, zgrabnym półkolem odcinając Nefryt i Merynowi drogę ucieczki. Zza uchylonych drzwi wyjrzał łeb jakiegoś ciekawskiego Wirgińczyka, ale zaraz zniknął. Widocznie nadszedł czas, by pomyśleć o zacieraniu śladów swojej obecności w karczmie w tak licznym gronie i możliwie najszybciej wrócić do stanu pełnej gotowości, w jaki postawiono straż i w jakim powinna pozostać.
Aed wstrzymał konie. Nie było co uświadamiać zbrojnych o swoim udziale w tej sprawie, gdy Meryn był uziemiony i stał przed karczmą, ze zdziwieniem patrząc na trzymany przez siebie sztylet. Szczyt inicjatywy, nie ma co.
[Część druga i ostatnia.]
Oddział przemknął obok nich niczym wichura. Meryn zamknął oczy, by nie musieć wygrzebywać z nich piachu, ale gdy je otworzył, patrzył nie na drogę, a na koński bok, siodło i płytową zbroję, w którą odziany był Wirgińczyk. Powoli podniósł wzrok ku górze. Głowa zbrojnego otoczona była aureolą słonecznych promieni, Meryn nie mógł więc przyjrzeć się rysom jego twarzy.
Padło pytanie, będące zapowiedzią nadchodzących kłopotów. Oho, zaczyna się.
- O nie, nie tak prędko – odparł pospiesznie urażonym tonem. – Zanim ja podam swoje imię niech przedstawią się ci, którzy zmusili mnie do dobycia broni. Panienka może poświadczyć – nieznacznym gestem wskazał na Nefryt – że zrobiłem to w naszej obronie. Jednak nie będzie to konieczne – dodał, mówiąc już ciszej i przestając się zgrywać. – Będziecie mieć wystarczająco na głowie, żołnierzu, z doprowadzaniem tamtych do porządku, żeby przestać się mną przejmować. Ja nic nie widziałem i wy – powiódł po nich wzrokiem, wskazując palcem każdego po kolej – też nie. Stoi?
Zapadło krótkie milczenie.
- Nie ruszaj się stąd – nakazał jeden z Wirgińczyków, po czym zsiadł z konia i ruszył w stronę karczmy, chcąc wyminąć Meryna. Widać było, że podobnych wymówek słyszał już niezliczoną ilość i obchodziły go one tyle co zeszłoroczny śnieg. Szermierz zastąpił mu drogę.
- Ale skoro panienka nie ma z tym nic wspólnego, może już iść, nieprawdaż?
Mężczyzna, zmęczony jego gadką, zbył go przyzwalającym machnięciem ręki.
Albo jego powrót i posłanie po resztę oddziału były tylko kwestią czasu, albo Meryn zacznie mieć w głębokim poważaniu całą tą okupację, bardziej przypominającą połatany cyrk na kółkach niż skoordynowane działania zbrojne.
- Możesz iść – Meryn zwrócił się do Nefryt. – Jak mi się uda, dołączę przed wieczorem i nazajutrz ruszymy w dalszą drogę. Weź torbę i narzędzia. – Zdjął z ramienia jałmużniczkę i podał ją kobiecie. Wręczył jej również zawinięty w płaszcz miecz, który od tej pory musiał borykać się z zadaniem udawania nienaturalnie długich kowalskich szczypiec czy innego ustrojstwa. Mężczyzna modlił się do bogów wszystkich ras, by pakunek się nie rozwinął. – Powiedz kowalowi, że jutro rano przyjdę po zapłatę. Idź – powtórzył, przywołując na twarz całkiem szczery uśmiech, po czym krótko pocałował Nefryt w policzek. Miał nadzieję, że kobieta zrozumie, iż to gierka prowadzona przed Wirgińczykami, by zamydlić im oczy, i nie będzie do niego chować jakiejś szczególnej urazy... Szczęście, że całe skrępowane zaistniałą sytuacją wydawało mu się nikłe w porównaniu z towarzyszącym jej napięciem.
*
W tym czasie Aed, który zlazł z konia, zajęty był majstrowaniem czegoś przy uździe i poprawianiem przytroczonych do siodła sakw. Starał się otwarcie nie patrzeć w stronę gospody, nie mógł się jednak powstrzymać przed rzucaniem ku niej ukradkowych spojrzeń. Ciekawskość, ciekawskość i jeszcze raz ciekawskość. Na szczęście mieszaniec nie zdążył ściągnąć na siebie niczyjej uwagi, bo najwyraźniej Meryn rozmówił się ze zbrojnymi krótko i rzeczowo. Dwóch mężczyzn stanęło po obu stronach szermierza, ale Nefryt była wolna. Pół sukcesu.
Chuchro z powrotem wskoczył na siodło. Skinął na Nefryt, gdy upewnił się, że żaden ze zbrojnych na niego nie patrzy, po czym zawrócił konia i wjechał w najbliższą wąską uliczkę. Nie miał pojęcia, które ze swoich kłamstw wcisnął Wirgińczykom Meryn, ale istniało spore prawdopodobieństwo, że nie wpasowywał się w jego krajobraz. Lepiej poczekać, aż Nefryt dołączy.
- I niby jak to sobie twoi przełożeni wyobrażają? Nie przyjmujemy zleceń w ciemno, a jak chcieli porywać się na hersztównę, to trzeba było mówić wcześniej – burknął Cień starając się, żeby w jego głosie nie było znać ciekawości. Coś ten tutaj Arhin kombinował. Niby z jakich przyczyn Wirgińczyk mógłby chcieć, ba uważać za konieczne, by Nefryt pozostała przy życiu? Do niedawna przecież ruch działał sam. A efekty były niezgorsze, biorąc pod uwagę niezadowolenie Escanora. Burdel zamiast powstania, może. Ale tak się składa, że dla tych swoich racji paniczyk był w stanie zaryzykować starcie z przełożonymi. Albo więc nie mówił wszystkiego, albo był głupi. A pomimo niechęci musiał przyznać, że Arhin nie wyglądał mu na głupca. – Nie, żebym miał coś do ciebie, Arhin. Ale widzisz, Bractwo nie może jednocześnie chronić hersztówny i popierać działania gubernatora. To się nazywa konflikt interesów – zauważył. – Co innego nasza misja. Jej Cienie mogłyby się podjąć. Bez mieszania w to hersztówny. – Przy Arhinie jakoś dziwnie było mu nazwać ją Nefryt.
Bractwo nie chciało konfliktu. A chociaż on sam odczuł pewną ulgę, nie zamierzał mówić tego na głos. Poza tym, odmowa wykonania zlecenia i powołanie się na dezorientację, brak silnej ręki przywództwa i samowolę Arhina to jedno. Decyzja o ochronie Nefryt… to już co innego. Bo przecież, skoro jego przywódcy tak bardzo chcą jej śmieci, wyślą kogoś, by się jej pozbył.
- Bractwo podejmie się zlecenia, tylko wedle starych ustaleń. Jeśli nie, to niech się twoi przełożeni wypchają. – Bractwo, jako jedyna z organizacji mogła sobie pozwolić na lekceważenie możnych, ważnych tego świata. Tylko Cienie były na tyle dumne i silne, by sądzić, że nic im nie grozi, że nikt nie może im zagrozić. – Jeśli masz dla nas inną propozycję, przedłożę ją moim przełożonym. Acz… musiałbyś znacznie podnieść stawkę, Arhin, żeby oferta ochrony hersztówny stała się dla nas atrakcyjną. – Znaczy się, Lucien byłby nawet skłonny. Ale jego przełożeni niekoniecznie. A Lucien może żywić do kogoś sympatię, lecz Poszukiwacz jest sercem, duszą i ciałem oddany swym mrocznym braciom i siostrom.
~*~
Jako Devril Winters był względnie bezpieczny. Jego ród był nazbyt poważany, by Quingheńczycy zrobili z nim cokolwiek, bez porozumienia z Keronią. Zaś każdy, kto miał przyjemność poznać szlachetkę nie uwierzy, że jego obecność tutaj to knucie. Prędzej głupi dowcip, jeszcze bardziej głupi zakład. Szaleństwo i bezmyślność znudzonego paniczyka. Reputacja go wyprzedzała. No i było też wstawiennictwo Seleny. Selena de Warney, Quinghenka z dziada pradziada, przez małżeństwo z Hugonem i śmierć tego ostatniego, została wmieszana w sprawy ruchu. A Devril musiał przyznać, że nie sposób jej podziwiać za to… Większość sprawdzonych informacji z Quingheny mieli od niej. I zawsze z wyprzedzeniem. Lecz teraz…
Devril zerknął szybko na Nefryt.
- Chodź – wyciągnął dłoń, a chociaż same słowa mogły wydać się szorstkie, złożona na jej ramieniu dłoń była silna, lecz i dziwnie opiekuńcza. Cokolwiek się wydarzy… - Wygląda na to, że nie mamy zbyt dużego wyboru – nie starał się ściszyć głosu. Wyczulone ucho mogło wychwycić, że mówił w nieco inny sposób niż zwykle. Jak ktoś, kto usilnie stara się uchodzić za pana, chociaż czegoś mu ku temu brakuje. Biorąc pod uwagę jego zwykłą, niewymuszoną, prawie wrodzoną szlachetność i dumę, było to zastanawiające.
Devril grał. I tylko on jeden wiedział, co chce osiągnąć.
CDN
Poprowadził ją w stronę sznurowej drabinki, jaką spuszczono ze szkunera do szalupy. Stanął, nieco nieporadnie patrząc w dół.
- Panie oficerze… ja tędy nie zejdę – poskarżył się żałośnie, chyba zapominając, że obok stoi kobieta i to o jej bezpieczeństwo winien się troszczyć.
- Możesz skakać – oficer, wytrącony z rozmowy z uprzednio wysłanym na dół marynarzem, zerknął nieprzychylnie na Devrila. Potem jego wzrok spoczął na Nefryt. – Gibbs, pomóż pani. I jej… - zawiesił się, nie wiedząc, kim dla kobiety jest stojący obok niej mężczyzna. Ani co ta dwójka robiła na przemytniczym statku. – I jemu zejść. Na „Rybitwie” zamknij ich w kajucie, potem przyjdę i zdam raport kapitanowi. Tych tutaj skujcie w ładowni. Czeka ich oskarżenie o przemyt. Przenieście towar na „Rybitwę” i zatapiamy to pudło.
- Aye, aye sir – padło i marynarz rzucił się co rychle wykonać polecenie. W sposobie, w jaki zwrócił się do swego zwierzchnika nie było tylko morskiego protokołu postępowania. Było coś jeszcze. Szacunek. A także ewidenta sympatia. Młodzik, nie dość, że szanowany, to jeszcze był przez załogę lubiany. Kolejny dziw biorąc pod uwagę to, jak czasem postępowano ze zwykłymi majtkami na marynarskich okrętach.
- Pomogę zejść – zaofiarował Gibbs. – Nie ma co się bać, to nie takie trudne. Dobrze stawiać nogi. To nie jest wysoko. Tam na dole pomogą. Na „Rybitwie” będzie można się osuszyć i przebrać. Stary będzie miał pewno kilka pytań, bać się ni ma czo. Pani gotowa?
[Trochę się wyczekałaś, ale najpierw siadła mi wena, potem zaczął się staż i siedzenie od 8-20, czasem do 22 na uczelni, żeby wyrobić godziny albo nie chcieli puścić, bo pies pod kroplówką i ktoś go musi pilnować. Masakra. Dzisiaj miałam wyjść o 11, wyszłam o 14.30, bo znów pies pod kroplówką, a obok kot z mocznicą i niewydolnością oddechową. ]
Narius zaklął głośno, gdy chłopak uderzył go w brzuch. Zachłysnął się powietrzem. Kątem oka zobaczył jak chłopak unosi miecz. Widział jego strach. Ten chłopak nie chciał walczyć.
Narius spojrzał na niego.
- Nein. Nein. – Chłopak nie patrzył mu w oczy. Opuścił miecz.
Narius nie zdążył się odsunąć. Poczuł piekący ból ramienia.
- Wir te kuarth! – On miał wyrzuty, że walczy ze swoimi! Kopnął chłopaka, który skulił się w sobie.
I wtedy to się stało. Coś zajarzyło się jaskrawym światłem. Narius znowu zaklął. Nie mieli kiedy zrzucać tej płachty. Skulił się czując zbliżające gorąco. Ktoś popchnął go na ścianę. Dym był wszędzie. Oczy zaczęły mu łzawić. Już kiedyś to się stało. Wtedy stracił dom. A teraz co jeszcze może stracić? Jakiś głosik uporczywie podpowiadał mu, by się poddać. Tutaj. By skończyć tę bezsensowną pogoń za wygraną. I tak już nie odzyska dawnego życia. A ile ludzi ma już na sumieniu?
Coś gorącego dotknęło mu dłoni. Krzyknął. O może to nie on? Krzyk wibrował mu w uszach. Nie dawał mu spokojnie odejść.
Narius uświadomił sobie, że to był krzyk brunetki. Zakrztusił się dymem. Zbierając siły wstał. Ręka piekła go cały czas, a ramię nie dawało o sobie zapomnieć. Widział jak płomienie zżerają powoli płachtę, a potem parzą ludzi. Zerwał z siebie podarty płaszcz rzucił na płomienie, by przejść na drugą stronę. Dojrzał ją pod ścianą. Już nie krzyczała. Przydusiła płomień o ziemię. Chyba zemdlała. Zdjął z siebie koszulę i wziął brunetkę na ręce. Materiał koszuli znowu przydusił płomień. Katem oka widział, jak ktoś korzysta z drogi ucieczki. Pewnie ktoś z bandy brunetki.
Przedarł się jakoś przez ogień, czując jak płomienie parzą mu nogi. Nie zwracał na to uwagi. Teraz liczyło się, by się stąd wydostać.
Nie podda się. Jeszcze nie dzisiaj.
[Mam nadzieję, że da się to jakoś czytać. Jeśli wyłapiesz jakieś nieścisłości to mów. Nie umiem opisywać scen walki…]
[Znowu mi tasiemiec wyszedł... Ja nie wiem, dlaczego tak się dzieje.
No, chyba czas obudzić Shela. xD
Jakoś tak głupio wychodzi, że to ja opisuję większość rzeczy, które dzieją się bez udziału naszych postaci. Błagam, krzycz, jak Ci się wcinam, bo mnie ponosi.
Też chcę mieć taką obłędnie bezbłędną kobiecą intuicję... xD
Możesz mieć głupawkę, możesz woleć ciastka. Co to za odmawianie sobie największych przyjemności? Nie wolno! :P
Część pierwsza z trzech.]
Dowódca wirgińskiej chorągwi, poważny i szanujący się człowiek, z natury spokojny, wręcz niemożliwy do rozjuszenia, szarpnął drzwi tak, że niewiele brakowało, by wyleciały z zawiasów, po czym zatrzasnął je za sobą z taką samą siłą, z jaką je otworzył. Stanął na środku gospody, wziął się pod boki i westchnął chrapliwie.
Wpadł na niego żołdak niosący cztery kufle, po brzegi wypełnione piwem. Rozwodniony trunek pociekł po wypolerowanej, lekko przykurzonej zbroi.
Czoło mężczyzny przeorała zmarszczka, uprzedzająca nieuchronny wybuch gniewu. Jego pięść zacisnęła się na tunice żołnierza nim ten zdążył wybełkotać swoje „Prze... aszam...” i odejść.
Dowódca wycedził niskim głosem: - Jest tu Arhin?
Wojak podniósł rozbiegany wzrok, by przyjrzeć się punktowi znajdującemu się gdzieś pomiędzy brwiami dowódcy a czubkiem jego hełmu. Stał przez chwilę, słaniając się na nogach. Wyraz jego twarzy jednoznacznie świadczył o tym, że żołnierzyna nie zrozumiał pytania.
Dowódca wyrozumiale powtórzył, zdzierając przy tym gardło.
- Pytam, czy jest tu Arhin?!
Wirgińczykowi zebrało się wreszcie na odpowiedź. Widocznie natchnęło go bierne przyglądanie się swojej ręce, która powoli opadała, pozwalając bursztynowej cieczy uciec z kufli i zapaskudzić podłogę. Walcząc z rosnącą grawitacją i ciężarem powiek, odpowiedział sennie:
- Nie widziałem...
Jego czoło stuknęło o napierśnik dowódcy. Palce zaciśnięte na połach jego tuniki rozluźniły uchwyt. Trzymając się pobliskiej ławy, usiadł na podłodze, by skulić się i zapaść w błogi sen.
Gdzieś w kącie zapijaczona gromada wyła wniebogłosy koniec siódmej zwrotki „Kiedy w karczmie się bawimy, o nic się już nie troszczymy”, fałszując tak zapamiętale, że uszy więdły.
Wirgińczyk stał niewzruszenie, pocieszając się myślą, że od dania upustu wściekłości dzielą go jedynie sekundy. Nabrał w płuca dusznego, zatęchłego, przesyconego zapachem taniego piwa powietrza.
- Jeżeli za pięć minut któryś z was nie przyprowadzi mi tu Arhina, wszyscy wylądujecie na powrozie i będziecie mogli pocieszać się myślą, że wasze łby polecą na devealański bruk, na oczach waszych rodaków!
On nie miał w zwyczaju krzyczeć. Nie przeklinał. On od razu podpisywał wyroki skazujące. Był jednym z niewielu, którzy wierzyli jeszcze w utopijny obraz zdyscyplinowanego wojska. Wojska, którego jedynym celem istnienia jest walka o podniesienie rangi swojego kraju do imperium. Im bardziej równi mu stopniem ignorowali swoje powinności, tym bardziej on obstawał przy swoim. Z wyraźną przesadą i szkodą dla podkomendnych.
Zapadła głucha cisza, przerywana jedynie sapaniem kulącego się za szynkiem karczmarza. Po minucie na parterze gospody nie było żadnego zbrojnego.
[Część druga.]
Meryn odetchnął z ulgą. Udało się. Jakoś.
Odszedł na kilka kroków, ściągając na siebie uwagę pilnujących go zbrojnych. Oparł się o wbity w ziemię drążek służący do uwiązywania koni i wzruszył ramionami, mierząc mężczyzn wzrokiem kogoś zaskoczonego tym, że można go posądzać o podobną nieuczciwość. Przecie on tylko chciał pooglądać leniwie płynące po niebie pierzaste obłoczki i podumać nad nieuchronnością przemijania.
Jeden z Wirgińczyków cofnął konia o kilka kroków. Meryn przewrócił oczyma.
Mimo beznadziejności sytuacji zapadka w głowie szatyna niezauważalnie przeskoczyła i skierowała jego myśli na inny tor.
Okoliczności okolicznościami, ale znowu wezmą mnie za niepoczytalnego zboczeńca. Chociaż czasem warto... Chyba nawet teraz.
Poszukał wzrokiem Nefryt, którą przecież dawno porwała ciżba.
Okoliczności okolicznościami, ale... Kiwnięcie głową. Oj, warto.
Ze wsłuchiwania się w to, co ma mu do powiedzenia jego wyobraźnia, lubująca się w snuciu wizji mało prawdopodobnych, ale za to o tyle przyjemnych, że przepowiadających mu doczekanie szczęśliwej starości u boku ślicznej żony, a nie wąchanie kwiatków od spodu w bezimiennej mogile, wyrwał go wrzask opętanego szałem dowódcy. Szatyn wyczuł okazję. I rzeczywiście – nie minęło kilkanaście sekund, a z gospody wysypali się Wirgińczycy. Trzech, siedmiu, czternastu... A pijani co do jednego.
Taktycznego odwrotu ciąg dalszy. Odsupłanie sakiewki, zważenie jej dłoni, rzucenie nią w jednego z pilnujących go dzięciołów, półobrót, zwód, profilaktyczny unik... A potem już tylko przed siebie.
Dzięcioły były dwa i Meryn był święcie przekonany, że dokładnie tyle wynosi ich minimalna liczba, konieczna do wszczęcia bijatyki o „znalezione” pieniądze. Nie pomylił się. Po chwili jeden z żołnierzy ciągnął za płaszcz swojego koleżkę, chcąc dobrać się do mieszka, który wylądował w jego kapturze.
Jak dzieci...
Zaraz za drugim rogiem Meryn zarzucił na głowę kaptur i zwolnił do spacerowego kroku. Obejrzał się za siebie, ale nim zdołał dostrzec, czy ktoś za nim jedzie, jak na złość przyładował w konia, który wziął się nie wiadomo skąd.
Gdy Nefryt skręciła w wąską przecznicę, Aed chwycił wodze. Ostatnich kilkanaście minut spędził na uleganiu temu odruchowi za każdym razem, gdy zza roku wychodziła jakaś ciemnowłosa kobieta. Za każdym razem się na siebie wściekał, ale ta chwila złości nie chroniła go przed kolejnym zaciśnięciem pięści na skórzanym pasku. I tak do tej pory.
Ale coś było nie tak.
- O, ja – zauważył, przedrzeźniając panią herszt. Panią herszt, która wyglądała jakby przed chwilą spaliła buraka i właśnie usiłowała doprowadzić się do porządku. Panią herszt, która o mało nie wpadła na jego konia.
A problemom jego nie było końca.
Może czas pogodzić się z tym, że pierwszeństwo mają ci z ładnymi gębami?
Ej, to niesprawiedliwe.
A co to sprawiedliwość?
Gadam do siebie. Bogowie niejedyni, jestem walnięty. Albo mi smutno, bo nikt mnie nie chce...
Drogie głosy w mojej głowie, uprzejmie was proszę, miejcie nade mną krztynę litości i zamknijcie się albo podyskutujcie o pogodzie.
Chuchro przerzucił nogę nad końskim grzbietem i zeskoczył na ziemię. Podał wodze Nefryt.
- Wsiadaj, czas nas nagli.
Dosiadł srokatej i stuknął w jej boki. Klacz już ruszała, gdy wpadł na nią zakapturzony mężczyzna. Aed stanął w strzemionach, chcąc sprawdzić, kto ma czelność obijać się o jego konia.
- Uważaj, jak leziesz... – warknął, ściągając wodze. Srokata nie chciała go jednak słuchać. Stwierdziła, że ślinienie kaptura kolejnego dołączającego do kompanii dwunożnego stworzenia będzie dalece ciekawsze niż potulne dreptanie, gdzie jej każą.
Meryn był na tyle wspaniałomyślny, że pomógł jej ściągnąć kaptur ze swojej głowy. Wspaniałomyślny, bo nie złapał jej za nachrapnik dopóki nie przekonał się, że klacz nadal ma niepohamowany apetyt na jego włosy.
- Sam sobie uważaj – sparował bezczelnym tonem, mocując się z łaciatym koniskiem. Srokata zadowoliła się wylizaniem Merynowi twarzy.
Aed żachnął się, wbijając wzrok w niebo: - Nawet mój koń woli jego ode mnie...
Słabiutki, pełen pretensji półszept zabrzmiał co najmniej żałośnie. Niebo nie skomentowało.
- Zaraz będzie ich tu pełno. – Meryn udobruchał klacz, klepiąc ją po pysku. - Jeżeli teraz się nie wyniesiemy...
- Wsiadaj. – Aed wszedł mu w słowo, ruchem głowy wskazując na gniadego. Pan długowłosy lepiej obraca mieczem i lepiej jeździ, z nim Nefryt będzie bezpieczniejsza... Trudno, trubadura zeżre zazdrość. Lepsza zazdrość niźli kruki.
Uspokoił się trochę, gdy przez materię płaszcza poczuł znajomą broń. Odwinął ją, zarzucił opończę na plecy i zapiął ją pod szyją, po czym położył miecz przed sobą.
- Przodem - nakazał.
W uliczce zrobiło się nieco ciaśniej. Ludzie idący od strony przecznicy, przy której stała gospoda, wyraźnie przyspieszali kroku i wybierali okrężną drogę.
... a dziwka Fortuna, kończąc z powrotem ubierać się w wydekoltowaną sukienkę, przyjmowała właśnie zakład od spitego mocnym winem Pecha.
[Ależ przyjemność daje pisanie i jednoczesne kpienie z zazdrosnej postaci... W duchu wytykam chuchro palcem i się z niego śmieję, by po chwili siedzieć z nim i smutać, że obydwoje mamy tak samo. xD Tak, to się nazywa urojona osobowość mnoga.]
Narius patrzył na kobietę, która powoli się ocknęła. Uśmiechnął się lekko słysząc jej słowa.
- Musiałem spłacić dług. – przerwał na chwilę. – Jestem Narius. Wirgińczyk, ale to już chyba wiesz. – tu uśmiechnął się gorzko. Wolałby, by nie doszło do tego spotkania. Być może udałoby mu się uciec samemu. A jeśli nie zginąłby, tam na szubienicy. Przynajmniej nie musiałby już znosić tego wszystkiego.
- Nie ujdziesz nawet kroku. – spojrzał brunetce w twarz. – Chyba ktoś zmiażdżył ci żebra. – przerwał patrząc praz chwilę na siebie. Szedł szybko. Chciał wyjść wreszcie z tych podziemi. Zawiezie brunetkę do magika, sam odjedzie. Kobieta na pewno dojdzie do siebie. Spojrzał na nią jeszcze raz. Jak mu się przedstawiła? Nefryt… W tym kraju kobiety były o wiele… odważniejsze niż w Wirginii. Ona najwyraźniej była hersztem bandy. W jego ojczyźnie zdarzały się takie kobiety, jednak była to rzadkość. Obowiązkiem kobiet było zajmowanie się domem. Wpajano im to już od dziecka. To mężczyzna był od polityki.
Po kilkunastu minutach Narius dojrzał nikłe światło. Jego serce zabiło szybciej. Za chwilę znowu będzie na powierzchni. Będą mogli odetchnąć świeżym powietrzem. Może wyjście będzie prowadzić do lasu, gdzieś koło źródełka z zimną wodą…
- Wychodzimy – szepnął do Nefryt. Zmrużył oczy nieprzyzwyczajone do ostrego światła. Rozejrzał się dookoła. Nie byli w lesie. Znajdowali się jakiejś kotlinie. Wyżej zobaczył jakieś namioty. Ludzie krzątali się, krzycząc coś do siebie.
Narius uśmiechnął się. Ludzie im pomogą. Przeszedł kilka kroków w ich kierunku. Uśmiech szybko zniknął z jego twarzy. Na flagach dojrzał wiwernę. Znak gubernatora.
Zaklął i rzucił się na ziemię. Starał się nie przygnieść Nefryt, jednak z jej ust wydał się jęk.
- Przepraszam. – mruknął. – Wycofujemy się. Są tutaj ludzie gubernatora. Narius modlił się duszy do swojej patronki o ratunek. Miał nadzieję, że brunetka znajdzie siły na czołganie się po ziemi.
Narius wiedział, że wszystko źle rozegrał. Mógł najpierw wyjrzeć. Uniknęliby tego wszystkiego. On jednak wyszedł od razu. Brakowało jeszcze by zawołał, że tutaj są.
Nie zdziwił się, gdy któryś z ludzi wsiadł na konia i zaczął jechać w ich stronę. Zaklął i wstał, biorąc Nefryt na ręce. Znacznie opóźniała jego bieg, ale nie mógł jej tam zostawić. Coś mu nie pozwalało. Znając życie poszedł by kilka kroków, a potem biegiem zawróciłby po brunetkę. Wpadając oczywiście w coraz większe kłopoty.
Człowiek gubernatora szybko do nich dojechał.
- Stać! Zatrzymuję was zgodnie z rozkazem Gubernatora tych ziem! - Narius odwrócił się spokojnie, dalej trzymając Nefryt na rękach. Nie uciekał bo i tak nie mieli by szans przeciwko jeźdźcowi.
- Jakie są oskarżenia? – spytał się spokojnym głosem. Ostatnie wydarzenia nauczyły go, że czasem takie zyskanie na czasie może ocalić życie.
Zerknął jeszcze na obóz. Może gdzieś tam jest ten Arhin? Jeśli tak… Narius uśmiechnął się nagle. Może nie wszystko stracone.
Isleen kiwała głową, słysząc słowa Hrana. Nie znała się na szpiegostwie i nie wiedziała, jak wygląda rozkład ich misji. Być może wszyscy działali tak jak Shel. Co jakiś czas dostawali rozkazy i wysyłali Donavanowi raporty.
Elfka milczała przez chwilę zastanawiając się nad tym co usłyszała. Raczej niemożliwym był wariant z jej przejęciem władzy na Wedze. A po za tym co miał by z tym wspólnego Wierciński wywiad?
- Hran, a może… - przerwała słysząc dźwięk spadającego kamienia. – Słyszałeś? – Isleen podeszła bliżej zielonowłosego. Coś spadło obok jej nogi. Krzyknęła i złapała Hrana za rękę.
- Lepiej stąd chodźmy! – Pociągnęła elfa w stronę najbliższego wyjścia. Odetchnęła, gdy wyszli z komnaty. – Musimy znaleźć Shela. – spojrzała na Hrana. – To on był umówiony z Marią Rivierą. Nie my. – Przerwała na chwile. Jakiś uporczywy głosik nasuwał jej coraz gorsze scenariusze z najgorszymi pułapki, do których wpadł Shel. Zacisnęła mocno pięści. Musieli spróbować go znaleźć.
- Myślisz, że są tutaj jakieś pułapki? – zerknęła na Hrana stojąc w miejscu. Wolała się nie ruszać. Brakowało jeszcze, by i ona spadła do jakiejś dziury…
[Przerzuciłam się na trzecią osobe, bo ostatnio jakoś łatwiej mi się tak pisze. Mam nadzieję, że Ci to nie przeszkadza. :]
Cz.I
- Czy Bractwo ma rzeczywisty interes w popieraniu gubernatora na dłuższą metę?
Poszukiwacz uśmiechnął się leniwie, powoli. Uśmiech ten pozbawiony był ciepła i radości, było to zaledwie skrzywienie warg. Oczy zwrócone na spokojną taflę wody, jakby była ona znacznie bardziej interesująca niż sylwetka Arhina. Sylwetka wojownika, bo nawet teraz był gotów do walki, mięśnie napięte, bez rozluźnienia i spokoju. Ciało tego, kto zna się na jednym. Na walce. Ciało kogoś, kto zna tylko to. Jakże można było oczekiwać więcej po tym człowieku, który z punktu widzenia poniektórych był zdrajcą, będąc Kerończykiem, bratał się z najeźdźcą? Lecz, jakże można wymagać innej postawy po człowieku wychowanym przez osławione Cienie?
- Pytasz o to, co chcieliby wiedzieć niemal wszyscy możni. Im nikt nie odpowiada, jakże możesz liczyć, że tobie powiem? – rzucił lekceważąco. Motywy Cieni nie należały do obcych. Nawet niektórzy członkowie Bractwa, ci znajdujący się na niższych szczeblach nie mieli pojęcia, czym kieruje się Rada przy przyjmowaniu kontraktów. Czasem i tutaj, wewnątrz Rady, zdarzały się zachwiania, zdawały niepewności, rozdarcia i kłótnie. Jak wszędzie. Czasem niektórzy chcieli kierować się własnym dobrem, nie zaś organizacji. Los takich, jeśli nie byli przekonujący i silni, był nie do pozazdroszczenia. Cienie nie miały litości dla zdrajców.
- Byłoby dla mnie wygodniej, gdyby Keronia podpisała porozumienie z rodem Kha’san, a Wirginia zachowała porozumienie z cesarzem Quingheny. No i Nefryt. Dobrze było, żeby wróciła do Keronii, mimo że sieje trochę fermentu. Co do Ducha, może warto byłoby wykorzystać okazję i dowiedzieć się ile wie i na jakim etapie naprawdę jest Ruch Oporu. Reszta jest mi obojętna. Co do ceny… Czekam na propozycję. Zobaczę, czy dam radę tyle zorganizować. I czy będzie warto. Rozumiem, że część pieniędzy Bractwo będzie chciało dostać przed misją?
To w końcu przykuło uwagę Cienia. Ciemne oczy zlustrowały Arhina, acz niewiele, prócz obojętności, dało się z nich wyczytać.
- Taka jest ogólna praktyka. Połowa przed, połowa po robocie. – To, kim jest Duch i ile wie interesowało go nawet bardziej niż pozostałe punkty zlecenia. Nie tylko jego. Duch… kimkolwiek był ten facet, był jeszcze bardziej nieuchwytny niż przywódca Bractwa Nocy. Ktoś taki, w dobrych rękach… Poszukiwacz zasępił się. Co za strata. Będzie musiał zginąć, bo znając tych wszystkich szaleńców z ruchu, nie będzie chciał nic zdradzić ani przejść na właściwą stronę. O ile taka była tutaj. Zachowanie porozumienia między Quingheną a Wirginią nie powinno być trudne. Kłopotem był jedynie ród Kha’san i Nefryt, te dwa wymagania kłóciły się z tymi, jakie pierwotnie przedstawiono Cieniom. Ich agenci będą musieli troszkę powęszyć. Arhin będzie musiał przebić swych przełożonych odnośnie ceny. Lecz czasem wyższa cena to za mało, czasem dalsze perspektywy i korzyści znaczą więcej niż godziwa zapłata. W takim wypadku…
W takim wypadku kontrakt nie obowiązuje. A przełożeni Arhina mogą otrzymać bardzo ciekawe informacje.
~*~
Cz. II
Łódka zakołysała się pod wpływem źle rozłożonego ciężaru i balansującego Devrila, który zszedł chwilę za Nefryt, dość nieporadnie, potykając się i niemal spadając z ostatnich szczebli sznurowej drabinki, wzniecając tym śmiech wśród quingheńskiej załogi. Gdy tylko poczuł pod nogami deski, rozejrzał się, spłoszony, otarł dłonie o spodnie gestem, który nawet ślepy powiązałby ze zdenerwowaniem, po czym klapnął, czy też bardziej osunął się na ławeczkę tuż obok Nefryt. Co, jak co, ale nie wyglądał w tej chwili jak ktoś, kto ma pojęcie, co robić i wyciągnie ich z tego całego bagna. Gdy tylko kolejna osoba zeszła na łódkę wykorzystał poruszenie i pochylił się w stronę Nefryt.
- Jak coś, nie rozumiesz po quingheńsku. – Nie miał pojęcia, jak jest naprawdę i nie dociekał. Miał tylko nadzieję, że Nefryt potrafi udawać i niczym się nie zdradzi na wypadek, gdyby quingheńskim mówiła tak biegle jak po kerońsku.
Oficer jako ostatni zszedł do szalupy. Jego ruchy były pewne, musiał od dzieciaka wspinać się po linach, zaczynając od zwykłego chłopca okrętowego i popychadła.
- Odpływać – rzucił, sadowiąc się po drugiej stronie łodzi i obrzucając uważnym spojrzeniem tę dwójkę. Jeszcze ich nie przejrzał i nie miał pojęcia, co myśleć. Z całą pewnością nie należeli do załogi zatopionego szkunera. Przypominali raczej pasażerów, acz nie było typową praktyką przewożenie takowych na statkach przemytniczych. Na szczęście, ta dwójka była kłopotem kapitana i pierwszego oficera, nie zaś niego.
Devril zastanawiał się, czy sam powinien zdradzać się ze swoją znajomością quingheńskiego. Lepiej nie, wówczas usłyszałby znacznie więcej ciekawych rzeczy, także z takich, których wolano, by nie usłyszał. Z drugiej strony, jeśli i on nie będzie znał quingheńskiego, wówczas zajdzie konieczność negocjacji w innej mowie i tym samym wciągnięcia w konwersację Nefryt. Tego nie chciał i to wcale nie dlatego, że nie sądził, by sobie poradziła. Chciał po prostu, by była bezpieczna, by ich wersje nie różniły się od siebie zbytnio. A mogą nie mieć czasu, by je omówić.
[Na mnie ostatnio niemal ciągle trzeba czekać. Jakoś tak wena nie ta, co zwykle. Co do stażu – to zależy, z czego się go ma. Niektóre są tak lekkie, że się niemal nie odczuje. Z innych niestety przychodzisz i nie wiesz, jak się nazywasz. Mi została chirurgia i ptaki do wyrobienia. Najgorsze w tym jest, że staż swoją drogą, ćwiczenia i wykłady swoją, a jak dojdzie tydzień zaliczeń, to już w ogóle. Masakra.
Będę musiała prosić o krótkie przedstawienie rodu Kha’san i kto na czym zyska. Także jak wygląda ta sprawa z pkt widzenia Wirgini. To, co oczywiste możesz pominąć, bardziej chodzi mi o niuanse, kulisy sprawy. Bo muszę sobie obmyślić, jak się na to zapatruje BN. Acz z pkt widzenia wątku Cienie kontrakt przyjąć muszą, bo inaczej Lu mi się z pisaniny wymknie :D
Niemal żałuję, że nikt nie opracował quingheńskiego. Przydałby się do wątku. I wybacz, że kalendarium stoi, tak was męczyłam i teraz nic. Ale czekam na Iskrę, żeby swoje wrzuciła, chociaż te z początku.]
Cz. I
Aed rzeczywiście poczuł się jak nie Aed. Nie jak chuchro, nie jak srokołak i nawet nie jak trubadur. Jak dupek – to już prędzej. Zmilczał więc, mimo że Nefryt zadała mu bardzo proste pytanie. Sam nie wiedział, co mu było.
Konie ruszyły. Ściślej rzecz ujmując, gniady wystrzelił, jakby go coś w zad ugryzło. Srokata natomiast z ociąganiem postąpiła parę kroków, by znów stanąć i tym samym zapracować sobie na nowe, nienadające się do druku (nawet w WPT) określenie.
Meryn spojrzał przesz ramię, przekręcając się w siodle. Przez chwilę badawczo przyglądał się Nefryt. Mógł sobie na to pozwolić, bo wierzchowiec i tak go nie słuchał. Rozpychał się między przechodniami, za nic mając, co pomyślą o nim i o dosiadających go ludziach. Nie wpadł na to, że zwraca uwagę w momencie, w którym jest to nad wszelką miarę niepożądane. To pozostawało hen, hen poza zasięgiem jego możliwości.
- Co to za mina? Na nerwy mi to nie wygląda. – Brew Meryna podjechała do góry, znacząc czoło zmarszczką zdradzającą wysiłek umysłowy właściciela. Spojrzenie szermierza spoczęło na Aedzie, na niewychowanym chuchrze, które o przyzwoitości i etykiecie wiedziało tyle, co żołdak o tkaniu krajek. – Ale że on? Nie zwracaj na niego uwagi, zaraz mu przejdzie. Jeszcze dzisiaj cię przeprosi.
Aed, który starał się trzymać tuż za nimi, podniósł głowę, reagując na ostatnie słowo.
- Właściwie już mo...
- Dobra, dobra – Meryn nie dał mu dojść do słowa, lepiej niż on czując powagę sytuacji. Poza tym... To szpicouche zjawisko wyglądało mu na zazdrosne chuchro. Grzech nie wykorzystać okazji. – Potem! Nie bierz tego do siebie – ściszył głos, by nie dosłyszał go Aed. – Coś mi się zdaje, że po prostu nerwy wzięły nad nim górę. Spójrz na niego i spójrz na mnie. – Podniósł rękę tak, by Nefryt mogła zobaczyć jego dłoń. Dłoń, która trzęsła się jak wóz podskakujących na kocich łbach. – Może to cena jego nieznającego granic przyzwoitości opanowania, kto wie. Ale bardzo byś mi pomogła, gdybyś przez chwilę pograła urażoną. Może oduczysz go tego chamstwa. Tego nie zamierzam usprawiedliwiać. Ani znosić.
Może nie miał pewności, że jego teoria jest słuszna. Skąd może wiedzieć, o co chodzi temu wariatowi? Jednak coś takiego jak poczucie winy, przygnębienie czy roztargnienie nie miało racji bytu, kiedy zagrożenie stało nad nimi niczym kat z uniesionym do cięcia toporem. Musieli skupić się na tym, by ich głowy pozostały w łączności z resztą ciała. Każde rozproszenie uwagi mogli przypłacić życiem.
Nieniepokojeni przez nikogo dojechali do ulicy, na którą cień rzucała brama Etir. Przy strzeżonym przez żołnierzy przejściu utworzyła się krótka kolejka, złożona z kilku obdartych pieszych, dwóch pstrokato odzianych jeźdźców i przygarbionego chłopa, ciągnącego za dyszle dwukołowy, pusty wózek.
- Myślisz o tym, co ja? – Meryn rzucił Aedowi spojrzenie, które nie wróżyło niczego dobrego.
- Chyba tak. – Chuchro zajął się przeliczaniem szans na powodzenie. W końcu znacząco skinął głową. – Jest ich tylko czterech, a zablokowanie miasta jest kwestią minut. – Zmrużył oczy. – Jeden jest niezbyt trzeźwy.
Kolejka powoli topniała. Konni zbliżyli się do bramy.
- Nie zdążymy przejechać? – Meryn wolał rozważyć bezpieczniejszy scenariusz. Jak na zawołanie liczna – zbyt liczna - grupa podpitych uczniaków zajęła miejsce obok dwukołówki.
Aed zerknął ukradkiem w stronę drugiego końca ulicy. Patrol. Spieszący się patrol.
Między młotem a kowadłem.
- Mamy towarzystwo. Kwestią sekund, chciałem powiedzieć.
Meryn nakazał Nefryt cicho, acz stanowczo: - Trzymaj się. – Po namyśle dorzucił: - Mocno.
Cz. II
***
Szczęście zostało wyłączone z gry. Jedyna nadzieja pozostała w gapowatości Pecha i Fortuny. Pech zaczął rozglądać się za jakimś godnym chwili uwagi śmiertelnikiem, aż jego wzrok zatrzymał się na trzech niepozornych postaciach, kluczących uliczkami Etir na grzbietach dwóch wierzchowców. Tak, znał tę trójkę. Fortuna zerknęła mu przez ramię i posłała pytające spojrzenie, chcąc wiedzieć, czy coś ciekawego dzieje się w świecie śmiertelnych. Wspomniana trójka zdołała zaskoczyć Pecha, który, chcąc, nie chcąc, musiał to przed sobą przyznać. Ospale obserwował dziesiątki zbrojnych, które powoli rozpełzały się po całym mieście, zmierzając do jego newralgicznych punktów. Teraz jednak jego uwagę zajmowała jego kochanica, nie ludzkie mrówki. W końcu Fortuna zdołała odciągnąć go od obserwowania keronijskiego miasta.
Uciekinierom prawie udało się wyrwać... Prawie. Trzeba bowiem wiedzieć, że gdy w świecie bogów dzieje się coś tak błahego, że nie sposób to zauważyć, w świecie ludzi może odbić się to setki, jeśli nie tysiące razy mocniej.
Pech czknął.
***
Gniady poszedł w galop. Ciężki tętent jego kopyt ostrzegał przechodniów, którzy pospiesznie cofali się pod ściany budynków. Wieśniaczynie, niech dziękuje bogom, również nie zabrakło refleksu. Czmychnął na bok, wpadając na jednego z Wirgińczyków na chwilę przed tym, jak kopyta ogiera zafurkotały mu koło ucha. Gniadego roznosiła energia. Wykorzystanie rozlatującego się wózka jako rampy okazało się dla niego przyjemnością, nie wyzwaniem. Uczepiona jego siodła para dwunożnych stworzeń nie poczyniła dla niego większej różnicy.
Gorzej było ze srokatą. Gorzej było też dla Aeda, bo strażnicy również nie powstydziliby się szybkością reakcji.
Udało mu się zmusić klacz do nierównego biegu, co samo w sobie już było sukcesem. Kierował nią kolanami - w jednej ręce trzymał pochwę z mieczem, w drugiej – przygotowany do rzutu nóż. Stal ze świstem przecięła powietrze, by zagłębić się w szyi jednego ze zbrojnych.
Aby zabijać, musisz nauczyć się zabijać własną duszę. Jeżeli nie będziesz tego potrafił, a twoje dłonie splami krew, zwariujesz.
Echo słów medyka rozbrzmiewało w głowie Aeda. Ale chwilę potem dołączył do niego kobiecy głos, cichszy, niknący wśród dudnienia kopyt o deski dwukołówki.
- Aed, co tobie?
Instynkt częściowo zawiódł. Aed odchylił się, chcąc uniknąć zagradzającej mu drogę głowni halabardy. Jednak zamiast pochylić się w siodle i przylec do boku srokatej, pozwolił sile pędu odrzucić się do tyłu i pozostawił sobie niewielkie pole do manewru. Nie nadział się na czekający na niego hak. Mimo to zakrzywiony kawał metalu z trzaskiem rozdarł cienką koszulę, rozharatał ramię mieszańca i na chwilę wplątał się w jego płaszcz. Szarpnięcie sprawiło, że stopy chuchra wysunęły się ze strzemion. Srokata ciężko i niezgrabnie wylądowała, a on zaczął zsuwać się z siodła. Może gdyby klacz się nie spłoszyła, uczepiłby się łęku i zdołał utrzymać na jej grzbiecie. Jednak biedne konisko, śmiertelnie przerażone niedawnym skokiem i widokiem połyskującej w słońcu broni, straciło nad sobą resztę panowania. Gdy Aed spróbował zmusić je do dalszego biegu, stanęło dęba.
Koniec końców, hak przeznaczony do ściągania kawalerzystów z koni spełnił swoją funkcję.
Cz. III
Aed spróbował złagodzić upadek. Nie wyszło. Powietrze uciekło mu z płuc, słońce zaszło, a trakt niebezpiecznie się zakołysał.
Meryn, który zdążył wyprzedzić dwóch jadących przed nim paniczyków, obejrzał się za siebie i mimowolnie ściągnął wodze rwącego się do przodu wierzchowca. Widział, jak ciżba rozstępuje się przed liczącym na oko ośmiu ludzi oddziałem konnych. Zatrzymał ich zaprzężony w woła wóz, wlokący się przecznicą przecinającą wylotową ulicę. Rogacz kupił uciekinierom trochę czasu.
Aed otworzył oczy. Jęknął, błędnie rozglądając się dookoła. Miecz leżał parę metrów od niego. Brama Etir huśtała się lekko jakieś dwadzieścia metrów za jego głową. Po lewym rękawie rozpełzała się gęstawa, lepka ciecz o znajomym zapachu. Mężczyzna był zbyt oszołomiony by stwierdzić, czy jest to poważne zranienie, czy ledwie draśnięcie. Dopiero docierało do niego, co w ogóle zaszło. Mimo prób nie był w stanie zmusić się do żadnego gwałtowniejszego ruchu.
Strach, ten strach, którego zwykle nie było, ścisnął go za gardło, szpikując mu głowę wizjami pojmania. Nie, nie, nie. Nie mogli go dorwać. Nie mogli, bo nie wyszedłby z tego żywy.
- Zagwiżdżcie na nią! – wydarł się, usiłując podnieść się z suchej, pylistej drogi. Jeśli któreś z nich zastosuje jedyną komendę, jakiej Aed zdołał nauczyć swoje tępe, nieposłuszne i wredne wierzchowce, spłoszona klacz przynajmniej zacznie biec w dobrą stronę. Jeżeli zostaną z jednym koniem, z góry będą na straconej pozycji.
Krzyk rozluźnił niewidzialne kleszcze, zaciskające się na jego szyi, ale okazał się też jedynym, na co Aed był w stanie się zdobyć. Chuchro podjął rozpaczliwą próbę sięgnięcia po broń.
[Zmęczył mnie ten tasiemiec. Zostawiam Ci więc biednego Shela na wyłączność. :D Może następnym razem coś dorzucę. Jakby co, przejmuj pana psychicznego dowódcę, jeśli potrzebujesz.
Naszło mnie, żeby złożyć ten wątek w opowiadanie. Świat musi dowiedzieć się o drzwiach... xD]
Cz. I
Ała. Nie, zaraz, jakie „ała”? Prędzej „cholera, jak boli”. No, to mi się bardziej podoba. Dobra, chyba powinienem się podnieść... Dlaczego moje ciało się mnie nie słucha, jeśli można zapytać?
Nagle, nie wiadomo skąd, sypiąc mu piachem w oczy, wyminął go Wirgińczyk. Parszywiec, śmiał przeszkodzić mu w obserwowaniu nieba przez przymrużone powieki... Najpierw był sam, potem przyplątało się dwóch jego kolegów. I pięknie. Tym razem w Kansas nie będą w stosunku do niego tak obojętni, jak ostatnio...
Niech to. On znowu o tym. Chory łeb, nic dodać, nic ująć. Weź się wreszcie w garść, mieszańcu, już pora...
Ale Wirginiec nie był nim zainteresowany. Kto odciągnął jego uwagę? Ze stwierdzeniem tego był problem. Kapusta zasłaniała. Niech to cholera porwie.
A to ciekawe, że warzywo reprezentujące zawartość mojej mózgoczaszki właśnie utrzymuje mnie w niewiedzy, usiłując przyprawić o śmierć. Bogowie są dupkami.
Boli czy nie, trzeba wstać. Brak uwagi ze strony tych w rybich łuskach odrobinę mnie niepokoi.
Nawet poranek po schlaniu się w trupa nie mógł umywać się do szaleńczego tańca, w jaki ruszył świat, gdy chuchro wsparł się na łokciach. Potylicą w kocie łby nie przywalił, ale upadek z konia nie wlicza się w poczet najprzyjemniejszych doznań, z jakimi miał do czynienia. Każdy obtłuczony kręg dał o sobie znać. Napięła się zdarta do krwi skóra. Miednica protestowała przeciwko dalszemu spełnianiu funkcji fragmentu szkieletu. Wszystko w nim krzyczało.
Instynkt obronny i wyuczone odruchy jak zwykle wygrały z rozsądkiem. Zanim mieszaniec spróbował się podnieść, już ściskał w garści obnażony nóż. Już miał pozbierać się z bruku, gdy tuż obok niego bezwładnie zwalił się na trakt zakuty w stal mężczyzna. Spomiędzy jego przyciśniętych do brzucha palców lała się krew, całe mnóstwo krwi. Nieco nieprzytomne spojrzenie Aeda spoczęło na pani herszt, zdyszanej, trzymającej miecz o okrwawionej głowni.
- Żyjesz, wariacie.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę. – Charakterystyczny, krzywy uśmiech wpełzł mu na twarz. Zerknął tam, gdzie powędrował wzrok Nefryt. A, ramię. Machnął zdrową ręką. – To nic.
- Musisz wstać. – Nie mógł nie przyznać jej racji, ale też daleki był od entuzjazmu. Sam nie wiedział, czy fakt, że Nefryt nie trzeba uspokajać był szczęściem w nieszczęściu czy nieszczęściem w szczęściu. - I to szybko. Bo twój przyjaciel zmieni się w szynkę w plasterkach.
Z pomocą Nefryt niezdarnie przyklęknął, po czym dźwignął się z traktu, by stanąć na chwiejnych nogach. Kocie łby wreszcie przestały pijacko się kołysać. Chuchro stanął tuż obok pani herszt. Jeżeli chcieli przeżyć, nie mogli się rozdzielić.
- W plasterkach, mówisz? – powtórzył z niedowierzaniem. Jednak zabrakło czasu na dokończenie (pozornie) swobodnej pogawędki. Pozostali przy życiu dwaj Wirgińczycy otaczali ich, posuwając się wolnym, ale pewnym krokiem. Ich przekonanie o tym, że ośmiu konnych zaraz do nich dołączy, cuchnęło z daleka. Aed zastawił się nożem, ale jego ostrze było śmiesznie krótkie i cienkie w porównaniu z mieczami długimi, w jakie uzbrojeni byli strażnicy. Może nie wyglądali na mistrzów, ale z pewnością wiedzieli, z której strony należy trzymać broń. I to mieszańca martwiło.
Za ich plecami narastał ciężki tętent kopyt. Aedowi nie zabrakło rozwagi i nie odwrócił się. Jednak chwilowy niepokój ustąpił przypływowi nadziei na to, że uda im się wyrwać. Znał ten dźwięk. To jego ogier biegał tak, jakby chciał zetrzeć każdy nadepnięty kamień na drobny piach.
Cz. II
***
- Wracam po Aeda! Zatrzymaj Wirgińców, jak się nie da, uciekaj bez nas!
- Ha, a to dobre... – skwitował, mrucząc pod nosem. Uciekać? Był tu, bo Aed musiał wyprowadzić tę kobietę poza miasto, całą i zdrową, a przy okazji samemu uniknąć powtórnego trafienia za kraty. Zostawi ich i cóż mu z tego przyjdzie?
No, panie filozof, robota czeka. Plujemy na wewnętrzną stronę dłoni i wyciągamy zabawkę z futerału.
Gwałtownie, może nieco zbyt brutalnie zawrócił gniadego. Narwany ogier niemal z miejsca ruszył cwałem i wyminął dwójkę obcych jeźdźców, którzy już chyba przez całe to nagłe zamieszanie zapomnieli, dokąd i po co jechali. Czując wżynające się w pysk wędzidła, zaparł się kopytami i wytracił prędkość prawie tak szybko, jak ją rozwinął. Stanął żywym murem między swoimi człowiekami a wirgińskimi padlinami, wzbijając w powietrze obłok kurzu i pyłu. Zarzucił łbem, widząc, jak jego pan słania się na nogach.
- Nie mądrz się tak – odwarknął mu Aed.
Tymczasem Meryn zsunął się z siodła i prędko dobył miecza. Wirgińczycy obrzucili go niepewnym spojrzeniem. Coś było nie tak... Przez krótką chwilę mierzyli go uważnym wzrokiem, nim wreszcie to dostrzegli. Długowłosy trzymał miecz w lewej dłoni. Mieli zmierzyć się z kimś, komu nie powinno się nawet dawać nadziei na zostanie fechtmistrzem. Tymczasem mężczyzna stał przed nimi, bezczelnie pewny siebie, mimo że, samemu będąc „po cywilnemu”, miał przed sobą dwóch opancerzonych przeciwników. Coś zdecydowanie było nie tak.
- Wsiadać, ale już! – Meryn zakrzyknął przez ramię. Stanowczy ton jego głosu nie pozostawiał miejsca na żadne „W razie czego umiem walczyć.” ani „Nie jest ze mną aż tak źle.”
Miecz szatyna zafurkotał, kilkukrotnie obracając się niczym pióro młyńskiego wiatraka. Sugestywne ostrzeżenie. Nie poskutkowało.
Palce Meryna bez udziału jego woli mocniej zacisnęły się na znajomej rękojeści. Stal przecięła powietrze z cichym świstem, nim rozległ się dźwięczny, wibrujący odgłos, towarzyszący sparowaniu cięcia. Miecz drżał od sztychu aż po głowicę, pomagając swojemu właścicielowi wprowadzić się w swoisty trans.
Przyszedł czas, by wyłączyć myślenie. Pozostawały tylko wyuczone cięcia i kroki, refleks, intuicja, przypadek i trochę szczęścia.
Kolejny morderczy cios. Przyjął go na płaz, po czym włożył całą siłę, jaką w tej chwili dysponował, by zepchnąć zablokowane ostrze ze swojej klingi i skierować je na kolejną chcącą go utrupić głownię. Wirgińczycy nieomal na siebie wpadli. Meryn przeszedł do defensywy. Na krótko, bo jego przeciwnicy nie dali sobie w kaszę napluć. Podczas gdy jeden starał się zająć jego uwagę, drugi zachodził go od lewej.
Finta. Sparowanie cięcia, parada, cięcie zza głowy i natychmiast z dołu. Odskok przed mieczem tego gagatka czającego się z tyłu. Bawół, młynek nad głową, drugi młynek, splecenie jelców, odepchnięcie przeciwnika i wytrącenie go z rytmu. Stracił równowagę. Piruet, by w porę zorientować się, że drugi nie śpi i właśnie tnie zza głowy. Podbicie miecza i wytrącenie go z rąk Wirgińczyka. Cięcie od dołu, od kostki aż po kolano. Jeden uziemiony. Drugi rzucił się na Meryna, zaślepiony wściekłością. Sparowanie silnego cięcia, zbicie pchnięcia i zejście z jego linii, tak na wszelki wypadek. Cięcie w plecy, niezbyt groźne dzięki kolczudze i przeszywce, ale zwalające z nóg, odbierające dech w piersiach i obijające skórę tak porządnie, że powinna pęknąć. Drugi leży.
Żywi, ale niezdolni do walki. Żywi, ale wymagający pomocy medyka, a może i cyrulika. Etycznie i praktycznie.
Zagwizdał na srokatą. Biedne, skołowane konisko samo nie wiedziało już, co ma robić, ale potulnie przytruchtało do wzywającego go szermierza. Meryn pospiesznie jej dosiadł i zaczął nerwowo ją popędzać. Coś czuł, że daleko na niej nie zajedzie.
Zaprzężony w leniwego woła wóz wtoczył się w przecznicę. Widok, który czekał i na zbrojnych, i na wdrapującą się na konie gromadkę nie napawał optymizmem żadnej ze stron.
Krótkie, agresywne skrzyżowanie spojrzeń. Wyścig czas zacząć.
Cz. III
[Jestem za pominięciem początku, bo do swojego grafomaństwa sprzed roku czy dwóch nie zwykłam się przyznawać. :P Musiałabym sporo rzeczy poprawiać, a tak do dośrubowania zostaje znacznie mniejsza część. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Poprosiłam Zoranę, żeby przeprowadziła mi w miarę możliwości fachową analizę psychologiczną naszych ostatnich odpisów. Wyszło ciekawie. Przynajmniej dla chuchra, bo awansował z kłopotliwego elfiska do kogoś, kto nie jest tylko i wyłącznie dzieckiem specjalnej troski (głównie, ale nie tylko). xD
Mnie też się to cudownie pisze. Postacie tu walczą o życie, a ja... Turlam się po łóżku, międląc w rękach druczek odpisu i płacząc ze śmiechu. Aż chciałam, żeby mi ktoś zdjęcie zrobił, żebym mogła Ci wysłać, ale moi domownicy, w przeciwieństwie do mnie, mają się dobrze jeśli chodzi o psychikę. I co by sobie o mnie pomyślały moje postacie?]
Cz.I
Nieuchwytny nie lubił, gdy coś szło nie po jego myśli. Nie lubił też niespodzianek, a spotkanie z Darmarem Mrocznym tylko rozjątrzyło przywódcę Bractwa Nocy. Kiedy spotykał się z tym konkretnym magiem, musiał baczyć na każde słowo, a i tak zawsze miał wrażenie, że powiedział za dużo i za dużo zdradził, nie mając przy tym pojęcia, co planuje przeciwnik. Przeciwnik. Tym był dla niego Darmar, chociaż oficjalnie mienił się przyjacielem Cieni i sojusznikiem. I Nieuchwytny i czarny mag wiedzieli, że słowa są tylko dla ogółu, dla tych, co nie potrafią patrzeć głębiej i dalej.
Kiedyś przyjdzie im się zmierzyć. Kiedyś ich drogi się rozejdą. Kiedyś okaże się, który z nich lepiej poznał tajniki mocy.
Oby ten dzień nie nadszedł zbyt szybko.
Tymczasem sarkający i wyklinający pod nosem przywódca nazbyt dobitnie wskazywał, aby zostawić go w spokoju. Nazbyt dobitnie oznajmiał, że to nie jest najlepszy moment na raporty z misji, szczególnie te związane z jakimkolwiek, nawet najmniejszym niepowodzeniem. To był właściwy moment, by rzuciwszy jedno spojrzenie na sylwetkę przywódcy, odwrócić się na pięcie i odejść, udając, że wcale nie czerwonego maga się szukało, a jedynie tędy przechodziło.
Valentino zazdrościł każdemu, który mógł pozwolić sobie na taki rarytas. On, jako zastępca przywódcy, nie mógł udawać, że nie ma nic, czego nie musiałby przedyskutować z magiem. I chociaż nie należał do lękliwych, a z jego zdaniem liczono się chyba najbardziej, nawet on czuł się niepewnie, gdy zatrzymało się na nim rozgniewane spojrzenie Czerwonego. Spojrzenie, którego koloru oczu nawet on, chociaż mag i zaklinacz, określić nie potrafił. Nieuchwytny maskował się nawet przed swoimi ludźmi.
- Były wieści z Quingheny – zaczął niezobowiązująco Tino, mając nadzieję, że Nieuchwytny podejmie temat. Ten jak zwykle nie zrobił tego. – Kontaktował się Poszukiwacz. – Wydawało mu się, że to zwróciło uwagę czerwonego maga. Nieznaczne drgnięcie warg, które wychwyciłby tylko uważny obserwator, nazbyt wiele czasu spędzający z rozmówcą. Tym kimś był Valentino. – Zdaje się, że zaszły niespodziewane okoliczności.
- Czy w jakikolwiek sposób przeszkodzą mu one w ukończeniu misji?
- Jestem pewien, że nie. Znasz Luciena – Valentino popełnił błąd, zdał sobie z tego sprawę po fakcie. Nazbyt poufały ton, do tego nuta sympatii, zdradzająca ciepłe relacje jego i Poszukiwacza. A raczej sympatię, jaką zaklinacz czuł do następcy Jastrzębia, bowiem o Czarnym Cieniu trudno było mówić jako o kimś, kto nawiązuje i pielęgnuje przyjaźnie.
- Czemu więc zawdzięczam przyjemność tej rozmowy? – Czerwony mag pozwolił, by w jego głosie zadźwięczała irytacja. Przyjemność na pewno nie szła w parze z rozmową o misji w Quinghenie. I z Poszukiwaczem.
- Pozwól, że przedstawię ci nowe okoliczności. Potem sam ocenisz. – Gdy Nieuchwytny skinął niedbale, przyzwalające głową, Valentino pochylił się w jego stronę, szeptem przybliżając mu zaistniałe przeszkody, możliwe ich rozwiązania, a także wady i zalety każdego z nich. Takie, jakimi widział je on i Lucien, acz o udziale tego ostatniego rozsądnie przemilczał.
- Interesujące – mruknął na to Nieuchwytny, z lekka wodząc palcem po brodzie. – Interesujące.
Zamiast zapytać, co jest tak interesujące, Valentino uzbroił się w cierpliwość i milczał.
- Ród Kha’san. Buntownicy. Nasza banda. I ten… jak mu … arystokrata wirgiński – Nieuchwytny naraz uśmiechnął się szeroko. Niezwykle radośnie jak na niego. Coś, co każdy inteligentny człowiek odebrałby jako jak najgorszy znak. – Daj Poszukiwaczowi wolną rękę. Cokolwiek zrobi, ma błogosławieństwo Bractwa. – Nieuchwytny odwrócił się powoli, zatrzymał w pół gestu. – I poślij Łowczynię do Wirgini. Teraz my zagramy na dwa fronty.
~*~
Cz.II
~*~
Może nie jestem wyłącznie możnym? Nie wiedzieć, czemu te słowa dźwięczały echem w głowie Poszukiwacza, tłukąc się tam niby schwytana w pułapkę, darmo szukająca ucieczki zwierzyna. Może te słowa miały go tylko podpuścić, zasiać ziarno zwątpienia? Może tylko on niepotrzebnie doszukiwał się w nich drugiego dna. Tak czy inaczej ten Arhin może i osiągnął swój cel, lecz zarazem ściągnął na siebie przekleństwo. Ściągnął na siebie uwagę Bractwa.
Zdawał sobie sprawę z gry, jaka się toczy i stawki. Grał w nią od początku. Do tego przygotował go jego mentor i wzór, Jastrząb. Nieuchwytny dał mu wolną rękę, lecz nie uczynił tego z dobroci serca i wyrozumiałości. Nieuchwytny nie grzeszył nadmiarem zaufania. Nieuchwytny widział w nim rywala, o czym oni oboje wiedzieli. Przywódca nie wiedział tylko, że Czarny Cień nigdy nie chciał kierować Bractwem i nigdy nie obaliłby kogoś, kto wedle jego opinii, jest idealną osobą na tym stanowisku. Nie zmieniało to faktu, że czego nie zrobiłby Poszukiwacz, zrobiłby Nieuchwytny, a jeśli w Quinghenie coś pójdzie nie tak, przywódca umył od tego ręce. Cała wina spadnie na Luciena.
Nie można się dziwić, że czekając na Arhina, krążył, od czasu do czasu rzucając spojrzeniem na gwiaździste niebo. Podobno noc to pora zabójców, złodziei i sprzedawczyków. Jeśli to prawda, to on nie należał do żadnej z tych kategorii, bo ta noc miała w sobie coś, co nawet jego napawało niepokojem. Gwiazdy oświetlały ciemne niebo, niezasłane chmurami i bladą poświatę półksiężyca. Tym razem na miejsce spotkania nie wybrał portu. Ostatnimi dniami było tam nazbyt tłoczno. Flota szykowała się do wypłynięcia, po tawernach i karczmach mówiło się o budowie nowych statków i obsadzeni ich. Dekret na powrót nakazywał werbunek marynarzy na cesarskie okręty wojenne. Ze swoich źródeł wiedział, że starania te wymierzone są w okoliczne, nazbyt rozpowszechnione załogi pirackie. Lecz przez te działania port stał się zbyt tłocznym miejscem.
Co innego tutaj. Dzielnica magazynów, zastawiona skrzynkami, beczkami, załadowanymi wozami. Budynki pozamykane na kłódki. Tłoczono było tutaj od świtu do zmierzchu, lecz nocą mało kto tu zawitał. Może z wyjątkiem liczących na słabszy zamek złodziei, ale tymi Cień niezbyt się przejmował. Nie dał się też zaskoczyć. Odgłos kroków sprawił, że schował się w cieniu, znikając z pola widzenia. Oczy wlepił w alejkę, z której niósł się odgłos kroków.
Czy to był Arhin?
~*~
On chyba wiedział. Mógł siedzieć obok, nieco tylko zmoczony słoną wodą, wyglądając na zahukanego i zagubionego, ale pewnie wiedział. Pewnie też nie oczekiwał odpowiedzi. Skulił ramiona, przez co jego wysoka, smukła sylwetka miała się zmniejszyć, zdawać bardziej niepozorna. Mowa ciała. Nie ma mnie. Czuł przemykające po sobie spojrzenie młodego oficera, ale i wówczas nie podniósł wzroku. Szalupa kołysała, wiosła miarowo pruły wodę, coraz bardziej zbliżając ich do wspaniałej fregaty. Teraz, z bliska, widać było wymalowaną na dziobie nazwę. Brzmiała ona „Rybitwa”.
Spojrzenie tych ciemnych, zielonych oczu znów spoczęło na Nefryt. Ta jedna chwila, ten jeden moment, ale wystarczyło, by podjąć decyzję. Dotąd się wahał, próbując wybrać najlepszą metodę, sposób, coś, co pomoże. I nie wiedział. Lecz ta ukryta w dłoniach twarz, ten tak ludzki odruch, który przypominał mu o czymś, co czasem, z konieczności, z musu, odrzucał…
Przysunął się bliżej, zrzucając swój płaszcz i jak wcześniej osłaniając ją samym sobą, tak teraz osłonił ją, okrywając szczelnie płaszczem i rzucając kilka gniewnych słów. Nie do niej. Do towarzyszącego im oficera. Sens jej uciekał, nie dziwota.
Devril mówił po quingheńsku. Specjalnie czy też nie kalecząc mowę, z wyraźnym kerońskim zaśpiewem, acz nie pozostawiając wątpliwości. Znał mowę cesarstwa.
Gniewne słowa musiały odnieść jakiś skutek, bo oficer poruszył się niespokojnie, zerkając na fregatę, potem na swoich pasażerów. Zachmurzył się.
Cz.III
Jeszcze kilka ruchów wiosłami i szalupa znalazła się przy fregacie. Z góry ponownie spuszczono im sznurową drabinkę, oficer wspiął się jako pierwszy, szybko i zwinnie. Znów rzuciło się w oczy, że nie jest to ktoś, komu bogata rodzina kupiła patent. To ktoś, kto zaczynał od zera, od czyszczenia pokładu i wspinania się po wantach. Devril znów puścił przodem Nefryt, po czym sam nieporadnie wlazł, a raczej wpełznął na górę.
- Pójdz ze mną – oficer dotknął ramienia Nefryt, mówiąc we wspólnej mowie. Nie zaoferował tego samego arystokracie. Devrila poprowadzono w kierunku mostka kapitańskiego, najwyraźniej zamierzając wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji. Nefryt zaś oficer, Flynn Maren, poprowadził na dół, w stronę, gdzie znajdowały się oficerskie kajuty. Skromnie urządzone, warunki iście spartańskie. Nie było to zbyt wielu sprzętów, a zamiast łóżka rozwieszono hamak.
- Możesz tu przebrać i osuszyć się… - szorstkie słowa, które zdradzały brak ogłady. Nic dziwnego. Większość swego życia Flynn spędził albo w porcie, albo na morzu. Nie umiał obchodzić się z paniami, toteż teraz, gdy zaszła taka konieczność, czuł się niezręcznie. Potrafił wzbudzić posłuch w krnąbrnej, bliskiej buntu załodze, potrafił sterować okrętem, znał sztukę nawigacji i bitwy morskiej, symbole i znaki stosowane w żegludze. Znał rozkaz i krótkie „aye, kapitanie”. Nie potrafił jednak uspokajać kobiet. Któż zresztą wymyślił, kobiety na okręcie?
[Bardzo często. A potem wychodzi, że z tych moich wyobrażeń nie wychodzi nic a nic, bo po przeczytaniu rodzi się zupełnie inny pomysł. Nie narzekam – lepiej, że jakiś pomysł jest, niż miałoby go nie być w ogóle i wtedy wychodzi niemrawy odpisie, który żal potem wysłać.]
Co do kalendarium – ja sama siebie poganiam, bo czerwiec zapasem, a ja wszystko rozgrzebałam i nic nie skończyłam. Darrusowa już kolejną mapę kończy, a ja nad swoimi jeszcze grymaszę i wybrzydzam. Ale kalendarium już jest. Jeszcze tylko daty zmienić – jeśli pomysł z erami przejdzie. Po prawdzie, nie wiem, czy opłaca się czekać. Niby wypowiedziały się na tak 4 osoby, 5 milczy, ale z tych pięciu 2 są nieaktywne zupełnie. Więc teoretycznie pomysł z przeliczaniem na ery może jeszcze upaść, acz praktycznie wątpię. Co i widać w poprawkach – już je zrobiłam.
Nie wątpię, że język doskonała zabawa, acz mi mogłoby zabraknąć cierpliwości. Poza tym, ja za szybko coś zarzucam, potem leży na dysku, odgrzebuję, znowu zarzucam. A jak w przypływie złego humoru uznam, że do niczego, to zaczynam robić od nowa.
Jakość powyższego pozostawia sporo do życzenia. Jeśli masz ochotę – skacz gdzie chcesz, do którego momentu chcesz, wprowadzaj swoje postacie i kieruj kim chcesz. Krótki szkic postaci Flynna jest w pobocznych u mnie. Chyba u Szept. ]
[ Też lubię iść na żywioł i jestem otwarty na pomysły. Aktualnie sam nic nie mam w zanadrzu, więc Twoje zaczęcie byłoby po prostu lepszym rozwiązaniem :) ]
Ramirez
[Póki co zapoznałam się z opisem Shela, bo przyznam szczerze, że bardzo mnie ciekawi jak mógłby potoczyć się wątek z nekromantą ze względu na jej zdolności wskrzeszania i uleczania (które do nekromancji są bardzo zbliżone, ale jednak to nie to samo). Może coś takiego? Shel mógłby być świadkiem jak przywraca jakieś stworzonko do życia i się tym zainteresować. Nic lepszego niestety póki co mi do głowy nie przychodzi :C]
Kora
Niebo rodziło kolejne hektolitry piekielnego żaru, zalewając nimi głowy nieszczęśników zwieńczone wieńcem dławiącego, ceglanego pyłu. Kolejka wydawała się nie mieć końca, niczym pożerający własny ogon wąż oplatający Midgard, według wierzeń ludów północy, o których to Ramirez z wypiekami na twarzy czytał w młodości.
Odchrząknął chrypę, czując jak piasek zgrzyta mu między zębami a ślina gęstnieje od pyłu, to też dyskretnie przechylił się na bok i splunął tak ażeby nikogo owym gestem nie urazić. Następnie powiódł wzrokiem po sznurze kolejki, której łeb powoli zbliżał się do paszczy wrót miasta.
Możliwe, że udałoby mu się wejść za obręb muru jeszcze przed popołudniem, lecz owe plany zostały pokrzyżowane przez omdlałe dziecko, któremu po prostu musiał pomóc. Wieśniaczka, której malec stracił przytomność od przegrzania, była bliska histerii. Jak udało mu się dowiedzieć, oboje wędrowali wiele dni szukając azylu; byli uchodźcami.
Ramirez jedyne co mógł zrobić to ocucić malca, oddać swój bukłak z wodą i jedzenie jakie miał przy sobie.
Niestety, cały incydent wymagał od niego wyjścia z kolejki a mężczyźni między którymi dotychczas stał nie kwapili się do oddania miejsca, tak więc kroczył teraz wzdłuż sznura ludzi, myśląc jakby się doń wcisnąć.
I natrafiła się okazja. Jakąś nieszczęśnicę okradziono, co w takich miejscach jest częstym zjawiskiem (dlatego Ramirez ukrył pod płaszczem torbę i nie przyodziewał kaptura, ażeby każdy mógł dostrzec jego poszarpaną przez bitwę twarz. Ten element chyba najskuteczniej odstraszał młodocianych złodziejaszków).
- Wreszcie Cię znalazłem. - Przystanął przy niej, opierając się ciężko o swoją laskę, gdyż noga znowu zaczęła mu dokuczać. - Niestety, nie mieli wody tylko błoto, które próbowali mi wepchnąć za trzykrotną cenę.
Przeniósł wzrok na zdezorientowanego strażnika, który coraz bardziej zaczął być podejrzliwy.
- Wędrujemy razem, szanowny Panie władzo. Ile należy się za dwie głowy? - Oparł lagę o szerokie ramię i wygrzebał z torby brzęczący monetami mieszek. A tych miał trochę, ponieważ rzadko kiedy wstępował do wiosek czy miast, żyjąc z tego co natura mu daje.
Ramirez
[W takim razie z innej strony. (Myślenie idzie mi dzisiaj ciężko, więc z góry przepraszam za chaotyczność i w ogóle). Można uznać, że Shel ma jakieś zobowiązania wobec kogoś/poszukuje czegoś istotnego (tutaj niestety już musiałabym zdać się na Ciebie, gdyż nie mam pomysłu czego mógłby poszukiwać), jednak cel jest trudny do osiągnięcia bez pomocy kogoś, kto może dowiedzieć się wiele o mieście od samego miasta. Uznał jednak, że to bajki i dopiero kiedy zobaczy Korę jak ta korzysta ze swojej mocy zacznie poważnie zastanawiać się nad tymi plotkami, bo dziewczyna będzie pasowała do opisu wyżej wspomnianej osoby, która mogłaby mu pomóc.
Dopiero jak to napisałam to widzę, jak bardzo to zakręcone i typowe ;_; Jeżeli nie będzie pasować, to postaram się wymyślić coś lepszego jak już będę miała świeższy mózg :)]
Kora
[Jasne, spróbujmy coś sklecić. Którą postać wolisz; Rivarn czy Ravenhir?]
Rivarn/Ravenhir
[Co do wiedźmaka to ok. Gorzej z Rivarnem.
Po pierwsze: nie tak łatwo odnaleźć Hellireitrów. Oni żyją głęboko pod ziemią i są jak cienie, zabijając przy tym każdego intruza, który wejdzie na ich teren. Z Rivarnem jest też tak, że on został schwytany w niewole i właśnie go wiozą do jakiegoś większego miasta żeby sprzedać jakiemuś magowi, co to lubi takich kroić na części pierwsze. ]
Ravenhir/Rivarn
[Więc jednak wiedźmak? Gut, gut. Z nim łatwiej coś wymyślić bo ten szlaja się po całym kontynencie w poszukiwaniu roboty.]
Rivarn/Ravenhir
[ Skupmy się może na wiedźminie, skoro do Rivarna nie ma konkretnego pomysłu.]
Ravenhir
[Wiem, że nie odpisałam ci jeszcze, pamiętam, przepraszam. Postaram się odpisać jak najszybciej.
Poza tym, jesteś niedobra. Przez ciebie na serio kusi mnie ujednolicenie wizji dziedzin magii. Tylko kupa z tym roboty i nie wiem, czy da się dojść do porozumienia ze wszystkimi. Moja wizja i Darrusowej jest nieco rozbieżna, ale może się da dogadać i jakoś pogodzić, z Iskrą jest znacznie bardziej rozbieżna, więc nieco trudniej, przynajmniej tak wynika z wątków, jakie z nimi prowadziłam. Wszystko przez ciebie, bo dotąd miałam to za raczej robotę głupiego i nie do wykonania. A teraz rzuciłaś pomysł, najpierw pomyślałam, że nie da rady, potem pomyślałam, że w sumie coś da się z tego zrobić. Jesteś niedobra i tyle :P]
[Dziękuję i również witam. Sama jeszcze nie wiem, jak dogadam się z Ryhesą, bo, szczerze mówiąc, pierwszy raz stworzyłam aż tak nieśmiałą i zamkniętą w sobie postać, w dodatku na tak wysokim stanowisku. Zobaczymy, jak to wyjdzie.
Myślę, że na razie bezpieczniej będzie ograniczyć się do duetu Shel - Ryhesa. Blog jest naprawdę dopracowany i pewnie zajmie mi trochę czasu zapoznanie się ze wszystkimi zakładkami, tak samo jako z wczuciem się i dopasowaniem do atmosfery.]
[Raz się żyje. Jakoś dam radę z odpisem. Zaczniesz? Ładnie proszę :)]
Cz. I
Gnane strachem i chęcią otrząśnięcia się z monotonii, grożącej podczas każdej dłuższej podróży, wierzchowce poszły w galop. Wystrzeliły niczym dwie wyrzucone przez cięciwę strzały, wzbijając kopytami chmurę piachu. Za plecami jeźdźców rozległ się donośny łomot, zwiastujący rychłe nadejście wirgińskiej szarży.
Dosiadana przez Meryna klacz zaczęła zrównywać się z gniadym. Ogier był krzepki i narwany, ale, niosąc dwie osoby na grzbiecie, szybko opadał z sił. Szatyn rzucił krótkie spojrzenie przez ramię. Pięćdziesiąt, góra sześćdziesiąt kroków przewagi, nie więcej. Marnie, oj, marnie... Pozostała ostatnia deska ratunku, której nie chwytałby się gdyby nie okoliczności. Zbrojni nie minęli jeszcze bramy. Mężczyzna sięgnął do sakwy i wyłuskał z niej odlaną ze srebra figurkę w kształcie ptaka.
Powietrze przeciął krótki, wysoki, czysty gwizd. Gniady zarzucił łbem, srokata położyła po sobie uszy.
Ścigający ich złowróżbny stukot kopyt urwał się jak urzezany nożem. W jego miejscu rozległy się nerwowe krzyki godne zapalczywego mówcy w stanie upojenia. Dowódca patrolu darł się jak stare gacie. W ramach aż nazbyt rychłego odzewu odpysknęło mu kilka już nie tak pewnych siebie, ale znacznie bardziej zjadliwych strażników. Zatliła się typowa sprzeczka z gatunku „To nie byłem ja”.
Tymczasem wierzchowce mknęły w dal, by po kilku minutach zapaść w młody, gęsty las, miejscami otulający Jezioro Onns.
*
Konie wparły się kopytami w mech, wytracając szaleńczy pęd. Ich chrapy rozszerzały się przy każdym wdechu. Lśniące od potu boki unosiły się rytmicznie, łapczywie zasysając leśne, przepojone zapachem żywicy i zbutwiałego drewna powietrze. Niewielka kępa drzew, klinem wdzierająca się między winnice i sady owocowe, musiała wystarczyć za kryjówkę, przynajmniej natenczas.
Meryn wprawnie zeskoczył z gniadego jeszcze nim ten stanął w miejscu. Wydłużonym krokiem dopadł do siodła srokatej, w którym chwiał się Aed. Zmarszczka gniewu przeorała jego czoło, ściągając ku sobie brwi. Szermierz pomógł mieszańcowi zsunąć się na ziemię, chociaż bardziej przypominało to próbę zwleczenia go z konia, jaką niedawno podjął jeden z Wirgińczyków.
Jeżeli chuchro liczył na odpoczynek w pachnącym runie, srodze się zawiódł. Uczuł zaciskającą się na swojej koszuli pięść Meryna, który bez słowa wyjaśnienia zawlókł go do najbliższego większego drzewa, nie oglądając się nawet, czy mieszaniec nie potyka się o liczne sterczące z ziemi korzenie. Las zakołysał się, gdy Aed z rozmachem łupnął o pochyły pień brzozy. Spiczaste, czułe uszy mieszańca złowiły cichy odgłos dobywanego z pochwy ostrza. Meryn mu nie groził, ale knykcie owiniętych wokół rękojeści noża palców wgniatały się w jego obojczyk.
Cz. II
- Zabiłeś go? – wycedził przez zaciśnięte zęby, bez skrępowania patrząc w ciemne oczy Aeda, szukając w nich choćby nikłego cienia kłamstwa. Zamiast niego dostrzegł jedynie wyraz niezrozumienia. – Zabiłeś strażnika?
- Nóż w krtani – beznamiętnie odparł mieszaniec, nadal nie mogąc nic z tego wyrozumieć. - Większych szans nie miał.
Meryn opuścił ręce, by wolną dłonią zaczesać do tyłu włosy, który wylazły z warkocza. Uczucie zupełnej bezradności wobec cudzej głupoty wypełzło mu na twarz.
- Spalone. Połowa dojść spalonych. Karczmarz. – Mężczyzna zaczął wyliczać na palcach. – Strażnik. Ten zagajnik, w którym bierze początek niewidoczna z traktu ścieżka, którą można obejść jezioro z obu stron.
Meryn ponownie schwycił mieszańca za kołnierz, w przypływie bezsilnej złości chcąc zapewnić sobie posłuch w najbardziej prymitywny sposób.
- Masz pojęcie, ile brakowało, byśmy siedzieli teraz w zatęchłej piwnicy? Kto by ci założył tę cholerną iluzję na bramę, gdyby ubzdurało ci się zabić innego halabardnika, co?!
Chuchro zaczął pojmować, co naprawdę zaszło, ale miast odpowiedzieć, odchylił głowę do tyłu i oparł ją o brzozowy pień, z którego złuszczały się długie, białe płaty. Ciemne plamy, póki co niepozorne, igrały mu przed oczyma, zwodząc wzrok i rozpraszając uwagę. Przesiąknięty posoką rękaw oblepiał sparaliżowane rwącym bólem ramię. Krew schła, a jej zapach odciągał stada drobnych muszek od pakowania się do oczu. Piekły zdarte w czasie upadku plecy.
Nic tylko siąść, skulić się i zażądać od całego świata, żeby poszedł precz i zajął się kimś innym. A ten gagatek pruje mordę.
[Powtórz to o grafomanii, a się do Ciebie przejdę, niedobra Ty. :P Nie wolno tak mówić!
Analiza psychologiczna... Nie pamiętam zbyt dobrze i nie zapisywałam, ale wyszło, że Nef trochę lubi chuchro chociaż wie, że powinna lubić pana przystojnego, bo tak. Się dopytam Zorany, nie chcę przekręcić. Cóż, zmęczone byłyśmy, różne rzeczy się gada w późną noc, zwłaszcza jak ma się spore szanse na zostanie singlem do końca życia, jak ja na przykład. xD
Co do ilości postaci... Wiesz, też możesz kogoś wprowadzić. Żaden z naszych bohaterów z pewnością nie obraziłby się, gdyby ktoś ich „przypadkiem” uratował. :D Chociaż i tak mają odrobinę za dużo szczęścia... Tak, chętnie bym się nad nimi poznęcała. Ale to może innym razem. xD]
Uniósł głowę, obserwując zbliżającą się sylwetkę. Z początku nie był pewien, kto nadchodzi. Wiedział tylko, że cienie kryją go wystarczająco dobrze, by nadchodzący, kimkolwiek był, spostrzegł go dopiero wtedy, gdy podejdzie znacznie bliżej. Gdy on sam będzie pewien, kim jest.
To był Arhin. Cień wyraźnie dostrzegł malujący się na twarzy arystokraty uśmiech. Uśmiech i napięcie, które starał się ukryć pod dumną i pewną siebie postawą. Wiedział, że to miejsce nie przypadnie Wirgińczykowi do smaku. Właśnie dlatego je wybrał.
I zaraz tego pożałował.
Dostrzegł ruch. Szybki. W ciemnościach kryły się różne stwory, lecz czasem największym potworem jest człowiek. W ciemności, nawykłe do niebezpieczeństw oko dostrzegło coś, co umknęło Arhinowi. Nagły ruch, poruszenie, błysk ostrza.
- Nóż! – krzyknął nim pomyślał, ostrzegając jednocześnie arystokratę o nadchodzącym niebezpieczeństwie i napastnika o tym, że nie są sami. Pomny na misję, jaką zamierzał przyjąć, Cień ruszył do przodu, jednocześnie dobywając dwóch krótkich ostrzy.
~*~
Dało się dostrzec, że na fregacie panują zupełnie inne zasady niż na „Vinnie”. Tam decyzje podejmowała załoga i myliłby się ktoś twierdząc, że kapitan był panem i bogiem na okręcie. Quingheńska flota stawiała dowódcę ponad wszystko, jego słowo było prawem i wyrokiem. Stojący przed Nefryt drugi oficer znacznie bardziej przypominał kapitana niż obdarty, cuchnący grogiem i rumem Garret. Szczupłą sylwetkę, chudą i niską okrywał mundur. Zniszczony od słonej wody, spłowiały od słońca, miejscami łatany, nie wskazywał na zbyt dużą zamożność mężczyzny, niemniej ten nosił go z wyraźną dumą. Młodą, ogorzałą twarz szpeciła pojedyncza blizna, ciągnąca się ukośnie tuż przy lewym oku, niewiele brakowało, a ze starcia młody człowiek wyszedłby oślepionym. Ogorzała twarz nie zdołała ukryć rumieńca zażenowania, gdy młody mężczyzna zdał sobie sprawę z własnego niedopatrzenia.
Nie miała innych ubrań.
- Spróbuję coś… - chrząknął, czując, że rumieniec jeszcze się poszerza. Takie sytuacje zawsze dobitnie uświadamiały go, jak bardzo brakuje mu obycia. Był marynarzem, człowiekiem morza. Robił swoje. Po prostu. – Jeśli pani … ma życzenie… - bąknął, jąkając się nieco, co nie pasowało do tych ciemnych, stanowczych oczu – strój… od … mata. Chłopca okrętowego. Zdaje się, że jest podobnego wzrostu.
Arystokrata nie zaproponowałby damie takiego rozwiązania. Flynn nie był arystokratą.
- Czemu twój miecz jest taki cienki?
Jednym zdaniem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, Nefryt rozładowała narastające napięcie. Flynn zerknął na nią kątem oka, potem na noszoną przy boku broń.
- To kordelas – poprawił. – Bliżej mu do szabli niż miecza. Ma krótsze ostrze, co pozwala swobodnie nosić go przy boku i posługować się nim w walce na pokładzie okrętu. Abordaż… walka na pokładzie, różni się od tej na lądzie. Kordelas jest praktyczniejszy, nie utrudnia tak ruchów przy przeskakiwaniu na wrogi okręt, trudniej też o zaplątanie go w liny. Nieco gorzej się nim bronić, ale walka na pokładzie to głównie atak, nie obrona. Tu nie ma gdzie uciec, można tylko pokonać wroga. Są tylko dwa szczepione okręty, a jeśli jeden idzie na dno, wtedy stracone. Piraci nie biorą jeńców. Giniesz albo wstępujesz do ich załogi… - Flynn urwał ponownie. Nawet ktoś tak nieobeznany z dworskim życiem jak on zdawał sobie sprawę, że abordaże, ataki, broń biała to nie do końca temat dla wrażliwego kobiecego ucha. Przynajmniej w Quinghenie. Słyszał, że w Keronii kobiece prawa wygladają inaczej, lecz nigdy się w to nie wgłębiał. Gdyby chodziło o kerońską flotę, pewnie śledziłby każde doniesienia, doszukując się nowości, lepszej taktyki, porównując ją z własną wiedzą i obserwacjami.
- Flynn Maren, drugi oficer „Rybitwy” – uznał za stosowne przedstawić się.
[Teraz to ja się czaiłam z odpisem, można uznać, że jesteśmy kwita :D ]
[Kochana, tydzień pisałam, a dzień później szlag trafił klawiaturę :D Piszę z biblioteki, bo komputer twierdzi, że bez pełnego kompletu nie ruszy. Głupek.
Co mam napisać w powiązaniach? :) Bądź co bądź, już się znamy... Z wątkami też trudno jest mi wystartować. Fakt, SZUKAM pewnego człowieka, starego znajomego, który też wsiąknął gdzieś po podbiciu naszego zameczku - standardowo, taki szpieg-siepacz, inteligenty i przystojny :P, wkopał się w jakieś... yhm, tylko nie wiem jakie. I co ja mam z nim zrobić? Zawsze dostaję czarną robotę. Ale teraz mam aktywnych pobocznych.]
Meryn postąpił dwa kroki do tyłu – jeden był skutkiem inicjatywy Nefryt, drugi jego przezorności. Wzruszając ramionami, uniósł ręce w obronnym geście, ale szybko zorientował się, że jego lewa dłoń wciąż zaciska się na podręcznym nożu. Pospiesznie schował ostrze za plecy, zupełnie jakby to miało coś zmienić. Dobył go, by jak najszybciej uwolnić mieszańca ze strzępów jego koszuli i zająć się należycie tą paskudną raną, ale po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że przecież nie mieli na to czasu.
Musiał przyznać kobiecie słuszność, logika nie pozostawiała mu innego wyboru. Dyplomata był z niego świeży, dopiero uczył się, jak powstrzymać się od zdzielenia kogoś przez łeb, kiedy ma się na to przemożną ochotę, ale tym razem przeholował. Krztyna wyobraźni wystarczyła, by obalić wszystkie jego zarzuty, co do jednego.
Aed spojrzał na Nefryt jak na wybawczynię, ale zaraz zdecydował, że musi dorzucić swoje trzy grosze.
- O, przepraszam, ja się z nikim nie kłócę...
Zabrzmiało to tak cicho i smętnie, że dał sobie spokój nim zapracował na – słuszny, swoją drogą - ochrzan.
„Jak z główką kapusty”? Ejże, czy on dobrze usłyszał? A co ma piernik do wiatraka? W tym stanie kiepsko szło mu interpretowanie jakichkolwiek porównań, nawet jeśli szło o zwykłą kapuchę. Postanowił przypatrzeć się temu kiedy indziej. Jako sygnał ostrzegawczy przyszło mu z pomocą spostrzeżenie, że prawie się nowym określeniem nie przejął. Odbiegało to od normy na tyle, że do uznania swoich myśli za niepoczytalne było już bardzo blisko. Na szczęście miał za kompana Meryna. No bo co to za przyjaciel czy nawet dobry znajomy, który nie jest wredny?
- Główka kapusty? – Długowłosy pokiwał głową. – To brzmi całkiem uroczo.
Kłopotliwy trubadur herbu Kapusta obrzucił go morderczym spojrzeniem.
- Nienawidzę cię...
Osunął się po lekko pochyłym pniu, sadzając obtłuczony tyłek w puszystym mchu. Bycie poszkodowanym ma swoje zalety – przynajmniej nie jest się zdanym wyłącznie na siebie.
Zagryzł zęby. Nie, drzeć się nie będzie. Odwrócił wzrok od plamy krwi na koszuli. Jeszcze brakowało, żeby zaczął mimowolnie odsuwać ramię od dłoni Nefryt. A przecież jej ufał. Poza tym z pewnością znała się na opatrywaniu ran. Do tego nie trzeba być uczonym medykiem – wystarczy lubić niebezpieczeństwo. No i powiedziała „proszę”. „Proszę, usiądź.” Nie „siadaj”, tylko „Proszę, usiądź”...
Syknął, gdy nasączona alkoholem szmatka dotknęła rany. Początkowo nie poczuł większej różnicy, ale chwilę potem doznał wrażenia, jakby go przypiekali żywym ogniem. Oparł głowę o pień, zacisnął powieki. To potrwa przecież tylko chwilę...
Grymas bólu wykrzywiał mu twarz, orząc nos i czoło dziesiątkami drobnych, ale głębokich zmarszczek. Mieszaniec przestał panować nad krótkim, urywanym oddechem.
To tylko jedna... cholerna... chwila...
Meryn przyklęknął obok nich, na tyle daleko, by nie utrudniać kobiecie pracy. Obdarzył skórzaną saszetkę podejrzliwym spojrzeniem. Cóż, trudno - to nie jego rwało z bólu, nie on będzie decydował.
Aed odsunął od siebie woreczek, łagodnie odpychając dłoń Nefryt.
- Bywało gorzej, dam sobie radę... – odparł spokojnie, znacznie spokojniej niż pozwalała to przypuszczać jego aparycja sprzed kilku chwil. Dochodził do siebie.
- Po mojemu przydałoby się szycie... – wtrącił się Meryn. - Ale do szycia potrzeba warunków, a nam się spieszy. Dokąd teraz? Wodą czy lądem, musimy się stąd jak najszybciej ulotnić.
O Etir mogli zapomnieć, to jasne. W którą stronę by się nie obrócić, wszędzie daleko. Przeprawa przez jezioro? Mogliby spróbować dostać się do rzeki... Ale co z wierzchowcami? W takim razie ucieczka konno? Musieliby być nie lada zuchwalcami, by pojawić się teraz na trakcie.
[Niedługo spotkam się z Zoraną, to się wszystkiego wywiem. :D Musimy wreszcie ogarnąć ten Zakon nieszczęsny, bo ile można...
Patafianów rzeczywiście lepiej unikać, ale chyba muszę przestać nosić męskie koszulki, to może odstraszać nawet niezłych kandydatów. xD
Pewnie, że nie wątek. No i wiadomo, trochę krwi nie zaszkodzi... *monotematyczna sadystka*]
I
Shel pomylił się. Srodze. Tego człowieka, kimkolwiek był, nie należało lekceważyć. Tego człowieka, chociaż można było go wziąć za ulicznika, nie można było zignorować. Jego obecność wszak wykryto dopiero w chwili, gdy rzucił się na Shela i gdyby nie okrzyk Luciena, kto wie, jak by się skończyła cała przygoda. Obcy pojawił się jakby znikąd, jakby magicznie.
Sztylet został podbity w górę.
Walki z całą pewnością nie można było nazwać uczciwą. Nie było w niej miejsca na rycerskość ani honor. Rzucało się w oczy, że Cień unika zdecydowanych ciosów. Chciał napastnika pojmać żywcem, ten zaś, gdy uświadomił sobie, że nie dotrze do arystokraty, robił wszystko, by żywcem go nie pojmano. Sekret tych, którzy go posłali, miał trafić razem z nim do ziemi.
Walka przedłużała się. I chociaż w takim miejscu jak to patrole nie przechodziły, to jednak zgrzyt stali mógł ściągnąć tu niepowołane oczy. Czas działał na ich niekorzyść.
~*~
Rumieniec Flynna wynikał z jego własnej świadomości. Był tylko synem bosmana na kupieckiej łajbie i prowadzącej tawernę kobiety. Słowem, nikim ważnym, bez pochodzenia. Ktoś taki, by dosłużyć się rangi oficera, do tego oficera królewskiej fregaty, w życiu musiał zebrać więcej batów niż wymuskane paniczyki, mogące liczyć na protekcję znacznych osób w państwie i mający pochodzenie, które otwierało przed nimi niemal wszystkie drzwi. On miał tylko swoje marzenia, plany i wiedzę. Niestety, ta ostatnia ograniczała się do morza i okrętu. Nie potrafił brylować w towarzystwie, zabawiać dam anegdotkami z morskiego życia. Jeśli mówił, jąkał się, niepewien. Jeśli mówił, mówił szczerze, tak, jak rozmawiałby z okrętowym majtkiem czy innym oficerem. Nie pomijał faktów. Nie pomijał szokujących szczegółów, które ktoś inny zataiłby na salonach. Jego mundur nosił ślady cerowania, spodnie były przykrótkie, koszula szara, nie zaś biała, kolory mankietów miał wyblakłe od słońca, prania i słonej wody. I zdawał sobie z tego sprawę. Tak samo jak z faktu, że jego rumieniec świadczy o młodym wieku, nieobyciu. Największa obelga, grubiańska uwaga załogi, nie wywołałaby w nim nic, żadnego oburzenia. Nie zmieszałaby go tak jak spojrzenie tej wyłowionej z przemytniczego statku panny.
- Ty widziałeś takie walki, prawda? Mówisz o praktyce.
- Służę na fregacie – uśmiechnął się. – Okręcie wojennym. Starcia z piratami są o wiele poważniejsze niż zatrzymanie grupki przemytników. – Zabrzmiało to nieco protekcjonalnie, co wcale nie było jego celem. Kolejny dowód na to, jak czasem brakowało mu słów i odpowiednich zachowań. – Nie życzę ci, Lano, byś musiała kiedykolwiek coś takiego oglądać.
Ani w tej chwili przypuszczał, że dla tej kobiety wszelkie niewygody, walki i starcia to chleb powszedni. Na co dzień żyje w namiocie, wśród koron drzew, większość dnia spędza w siodle, nierzadko w jakiś krzakach i mieczem w dłoni. Nie przypuszczał, że miast wygód i nagrzanej przez służbę wody ma zimny, krystaliczny strumień, a za jadło pieczone w ogniu mięsiwa. Skąd miałby wiedzieć? Walki na lądzie nie były jego życiem, jeśli nawet słyszał coś o bandach zbójców w Keronii, nie brał nawet pod uwagę faktu, że oto jednego z nich, do tego samą hersztównę, ma przed sobą. Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć.
– Flynn? Co chcecie z nami zrobić?
II
- O tym zdecyduje kapitan – oficer wyprostował się jak struna na samo wspomnienie kapitańskiej godności. Wątpił, by kiedykolwiek udało mu się zasłużyć na taki tytuł i własny okręt. Co najwyżej powierzą jego opiece jakiś wzięty na pryz okręt. Już łatwiej byłoby mu wyrzec się prawa i narodowości, przystając do Bractwa Wybrzeża. Taka myśl nie raz powstała w głowie młodego człowieka, zwłaszcza w chwilach niepowodzeń i trosk, gdy nie widział ani drogi, ani przyszłości przed sobą.
- Do portów quingheny można wpłynąć tylko mając zezwolenie. Wy go nie mieliście. Piractwo karane jest prawnie śmiercią. Niektórzy mężowie prawa nie widzą różnicy między piractwem a przemytem. – Brzmiała niepewnie, nawet ktoś tak nieobeznany jak on czuł, że powinien dodać jej odwagi. Słyszał taki ton u młodzików, którzy pierwszy raz widzieli bitwę morską. Lecz jeśli miał odpowiedzieć szczerze, prawdę, nie znajdował słów pocieszenia. – Twój towarzysz Lano ma złożyć wyjaśnienia przed kapitanem. Poczekaj spokojnie, wkrótce wszystko się wyjaśni. – Nie wiedział, czy jest to jakieś pocieszenie, w każdym razie była to próba pocieszenia z jego strony. Czy skuteczna? Nie jemu to oceniać.
- Muszę wracać do obowiązków. Wybacz – Nie wystawiono straży pod jej kajutą, nie próbowano jej pilnować. Mentalność Quingheńczyków przypominała ludność Wirgini. Zatrzymany była przecież kobietą. Poza tym, dokąd miała uciec? Rzuci się w morze, by w jego odmętach zginąć? Kiepska, nieprzyjemna śmierć.
Zgrzytnęły drzwi za oficerem, oznajmiając jego wyjście. Nefryt została sama ze swoimi myślami i niepokojami. Cała misja zawisła na znaku zapytania, podobnie jak ich bezpieczeństwo. Jaki los ją czekał? I co z Devrilem?
Cień chyba zrozumiał, co się stało. W końcu, był Cieniem. Później miał zrozumieć, że było to działanie magii, magii, która nie należała do niego, ani tym bardziej do jego przeciwnika. Ktoś ich obserwował… albo był to Arhin.
Teraz nie był ku temu czas. Skoczył w stronę przeciwnika, jednym sprawnym ruchem pozbawiając go broni. Szczęknęła upuszczona stal, krótkie ostrze Luciena błysnęło jeszcze raz. Tym razem poczuł opór, gdy miecz zagłębił się w ciele. Niegroźna dla życia rana, zapewniająca za to brak oporu ze strony napastnika.
Oczy tamtego rozszerzyły się, gdy osłabiony osunął się na kolana. Dyszał ciężko, trzymając rękę na zranionej piersi. Przez palce przeciekała ciemna ciecz, której barwy nie dało się określić w ciemności, lecz która i tak zdawała się pewną. Krew.
Lucien doskoczył do napastnika i przyłożył mu pięścią, ostatecznie pozbawiając go przytomności.
- Musimy go stąd zabrać. Porozmawiać - mruknął, ocierając czoło, jego oczy błysnęły niebezpiecznie, chociaż twarz pozostała opanowana. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło.
~*~
Na pokładzie wrzała praca. Niski, rudawy i piegowaty chłopczyna klęczał w podartych, szarych portkach na deskach. Koszuli nie nosił, jedynie biała chustkę w czerwone grochy zawiązaną miał na głowie do ochrony przed słońcem. Musiał być młodszy nawet niż Lunn. Z zapamiętaniem szorował deski pokładu. Trzeba go było wymyć, potem nawoskować na błysk, inaczej stary chodził wściekły. A tu słońce grzało niemiłosiernie, pot lał się po plecach strugami, a żołądek gwałtownym burczeniem dawał znać o swych potrzebach. Lecz pierwszy był okręt. Dom.
Jeśli zacznie przeciekać, wszyscy pójdą na dno. Dlatego tak surowe kary panowały wśród załogi, szczególnie za zapruszenie ognia. Ogień była to siła, która siała postrach nawet w najdzielniejszych sercach. Z płonącej łajby nie było gdzie uciec, wokół tylko woda. A niech się jeszcze dostanie do baryłek z prochem. Jedno bum i nie ma już nic.
Żaglomistrz siedział w cieniu masztów, na śródokręciu. Igła śmigała sprawnie, gdy łatał poszarpane wiatrem żagle. Mocno sfatygowane płótno wciąż było przydatne. Żagle i maszty, oprócz burt, były jedną z najważniejszych rzeczy na okręcie.
Flynn stał przy sterze. Mocne, szorstkie dłonie z odciskami opierał na drewnianym kole z dziwną nutą delikatności. Pozwalał, by wiatr rozwiewał niedbale związane włosy i rozchełstaną koszulę. Cicho nucił pod nosem, poddając się pieśni morza i fali, uderzającej o burtę „Rybitwy”.
…Po pracy jednak gdzieś w kubryku brzmiała pieśń
I choć nie znałem słów, czułem się wśród nich jak swój
Bo te pieśni koiły dłoni ból.
Mogły dolecieć ją urywane słowa, zagłuszane czasem okrzykiem bosmana, powtarzanym poleceniem pierwszego oficera. Morze było spokojne, niebo czyste, bez chmurki. „Rybitwa” pruła fale ze średnią prędkością, osiem węzłów, zostawiając za sobą biały ślad, który w żeglarskim nazewnictwie nazywano kilwaterem.
Devrila stał przy prawej burcie w towarzystwie chudego mężczyzny o orlich rysach twarzy, opalonej jak wszyscy marynarze cerze. We włosach widoczne były już pasma siwizny, pierwszą młodość miał już za sobą. Mundur i postawa nie pozostawiały wątpliwości. Mieli przed sobą kapitana.
Kilku marynarzy, tych bardziej przesądnych, rzuciło Nefryt dziwne spojrzenie. Kobieta na pokładzie przynosi pecha i nie jest to żadna tajemnica. Nic dziwnego, że statek przemytniczy poszedł na dno, nic dziwnego, że wpadli na „Rybitwę”. Nikt rozsądny nie berze bab na deski pokładu. Tereaz pech przeszedł na nich.
Na widok Nefryt Devril śpiesznie odsunął się od kapitana, ruszając w jej stronę. Oficer wciąż ich obserwował, nawet gdy stanęli koło siebie. To nie był dobry moment na szczerą rozmowę.
Część I
- Nie potrafię szyć. – Meryn, dosłyszawszy cień wyrzutów sumienia, poczuł się nieco niezręcznie. Nie oczekiwał od kobiety fachowej opieki medycznej. Ostrzegał jedynie, że uzdrowiciel może im się w najbliższym czasie przydać. Nigdy nic nie wiadomo, a już teraz mogli stwierdzić, że nie mieli do czynienia z byle draśnięciem.
- Ja również nie. A najlepszy medyk, jakiego znam, jest, jak na nasze możliwości, na drugim krańcu świata. – Alaryka nigdy nie było w pobliżu, gdy życiu kogokolwiek nie zagrażało niebezpieczeństwo, przynajmniej w merynowym odczuciu.
- Jeśli skierujemy się na północ, możemy zatrzymać się w Bukowej Osadzie. Dzieli nas od niej godzina marszu przez las. Mam tam niewykorzystaną przysługę. Mieszkańcy ukryją nas, dopóki nie ustanie pościg. Wirgińczycy będą szukali nas na trakcie. W pierwszej kolejności na wschodzie, bo gdybym była sama, właśnie tam bym uciekała. Nie odważą się zapuścić do lasu. Nie, póki nie będą wiedzieli, czy wyjdą z niego przed zmrokiem.
Obydwaj słuchali w milczeniu. Mieszaniec szacował, czy da radę tam dojść, Meryn natomiast, wykazując skłonności ku bardziej realistycznemu myśleniu – czy zdoła go tam dowlec.
– Zapewne mamy pecha i żaden z was nie jest magiem...?
Meryn pokręcił głową. Na dodatek na rychłą pomoc żadnego maga nie mogli teraz liczyć, o ile im się nie poszczęści. Krzyżując ręce na piersi, ruchem głowy wskazał na Aeda.
- Ten tutaj bywa wrażliwy na magię. Ale poza tym – kiepsko.
- Przy okazji... Jestem Nefryt.
Mężczyzna skinął na znak potwierdzenia. Nie do końca udało mu się ukryć, że właśnie usłyszał coś tak dlań oczywistego jak to, że po dniu nadchodzi noc i na odwrót. W duchu stwierdził, że dość tego krętactwa i zgrywania głupka.
- Wiem. O paru innych imionach wiem także. Niemniej jednak, miło mi. Meryn Oxestierne. – Szatyn wyciągnął dłoń do pani herszt.
- Możesz mówić mu „Marianno” – wtrącił się mieszaniec, rad, że rychło zdołał odgryźć się za główkę kapusty.
Szermierz przyklęknął obok niego i zarzucił sobie na szyję jego zdrową rękę.
- Nie mądrz się tak, bo cię tu zostawię.
Bez większych śladów wysiłku podniósł go z ziemi. Aedowi przed oczyma stanęło bezgwiezdne niebo w czasie nowiu. Śmiejąc się w duchu z samego siebie i z własnej słabości, pozwolił doprowadzić się do gniadego i wsparł się na nim, ramieniem opasując jego grzbiet. Wierzchowiec łypnął na niego ciekawsko i już wykonał ruch wskazujący na to, że chce pozbawić go ucha. Widząc karcące spojrzenie i nienaturalność zachowania mieszańca, dał sobie jednak na wstrzymanie.
Część II
- Nefryt, dziękuję... – zagaił Aed, bawiąc się jakimś rzemykiem mocującym juki. Ruchem głowy wskazał na obwiązane ramię, choć nie chodziło mu wyłącznie o opatrunek. - ... i przepraszam. Za to, że cię w to wciągnąłem. I za to, że mam niewyparzoną gębę. Nie powinienem był, nie chciałem cię urazić. Nie po tym, jak mi zaufałaś. Na twoim miejscu nie byłbym taki pewny moich intencji.
- Ode mnie również należą ci się przeprosiny – dorzucił Meryn, korzystając z tego, że temat został poruszony. – Wiesz, za co.
Aed zapewne spojrzałby na niego krzywo, obdarzając go podejrzliwym spojrzeniem, gdyby nagle nie wbił wzroku w gęstwinę. Młody las nie zdradzał żadnego niepokojącego poruszenia. Mimo to palce mieszańca zbielały, zaciskając się na łęku siodła.
- Róg – ostrzegł krótko.
- Jesteś pewien? – Do uszu Meryna nie dotarł żaden ostrzegający dźwięk.
- Ktoś zadął w róg. Daleko – dorzucił Aed, chcąc przydać sobie wiarygodności. W końcu nie wytrzymał. Nie mieli czasu. – Do ciężkiej cholery, chociaż raz mi zaufaj! – Zyskał milczące przyzwolenie. Gdyby Meryn mu nie ufał, nie byłoby go tutaj. Słowa były zbędne. – Chyba jednak mają więcej oleju w głowie i rozegnali swoich na cztery wiatry. Musieli wpaść na nasz trop, inaczej nie robiliby tego rabanu, który mógłby obudzić nieboszczyka. Może się wymkniemy. Pomóż mi wejść na konia, sam sobie nie poradzę.
Meryn zerknął na niego sceptycznie. Nefryt nie bez kozery użyła słowa „marsz”, oceniając odległość do celu ich podróży. Aed nie tylko nie wyglądał na takiego, który samodzielnie wierzchowca nie dosiądzie, ale i na takiego, który długo nie utrzyma się w siodle.
- Do cna ci rozum odjęło? Chcesz jechać konno przez las? Chyba po to, żeby dyndać na jakiejś gałęzi aż Wirgińce cię znajdą. – Zagajnik był młody i niezbyt gęsty, ale przejażdżka nie była dobrym pomysłem. - Klacz jest dla ciebie. – Meryn podał Nefryt wodze srokatej. Konisko obdarzyło panią herszt flegmatycznym spojrzeniem, ale po długim, bardzo długim namyśle przyjaźnie trąciło ją chrapami. Po chwili okazało się, że klaczka szuka czegoś do jedzenia. – Najważniejsze – ciągnął mężczyzna – żeby nie dorwali ciebie. My się jeszcze wywiniemy.
- Nie byłbym tego taki pewny... – wtrącił się Aed cichym, mrukliwym tonem. – Weź mój miecz – zwrócił się do herszt. – Zrobisz z niego większy użytek niż ja. Poza tym broń zawsze może się gdzieś zawieruszyć, gdy przyjdzie co do czego.
Czuł się jakby przed chwilą wyszedł z Kansas. Czuł cień tej żałosnej bezsilności, która wówczas nie pozwalała mu się pozbierać i nad którą nie odniósł jeszcze pełnego zwycięstwa. Ale teraz było inaczej. Teraz nie był sam.
Meryn podał Nefryt należącą do Aeda broń, a sam zacisnął pas, do którego przytroczony miał miecz - miecz o zadziwiająco podobnej budowie co ten należący do mieszańca.
- No, mili państwo, w drogę.
[Z tego co mi wiadomo... a staram się być na bieżąco... z parką hersztówna&palant można się nieźle zabawić :D Drzwiami na przykład. Spokojnie, również miewam sadystyczne skłonności, nawet wobec postaci, które lubię.
Zaszalejmy z panią herszt. Zagram incognito, chyba że to w akcji wyjdzie.]
W tej chwili nie wiedział, co niepokoi go bardziej. Napastnik, możliwy obserwator czy drugie oblicze Arhina. Żałował, że nie ma tu drugiego Cienia. Wysłałby go, aby sprawdził teren, a sam zająłby się rozmową.
Niestety, miał tylko cholernego paniczyka.
- Dwa pierwsze magazyny są opuszczone.
- To go tam zabierz. Do drugiego. I pilnuj, żeby nie uciekł – burknął, samemu próbując wzrokiem przeniknąć ciemność. Gdyby obcy był z kimś, ten drugi już by uderzył. A przynajmniej Lucien miał taką nadzieję. Nadzieja jednak ponoć matkuje głupim. A za głupiego się nie uważał.
- I lepiej uważaj. Ktoś nadal może tu być – chyba jednak był głupim, ostrzegając paniczyka, którego towarzystwo wiele go drażniło, chociaż nie spędzili ze sobą nawet dnia.
Jedyna misja wykonywana z kimś spoza Bractwa, dlań znośna, okazała się tą, którą miał razem z Nefryt. Pozostałe zostały sklasyfikowane jako zło konieczne.
Odpychając od siebie te myśli, powoli ruszył w ciemność. Początkowo widoczny, potem zaledwie zarys sylwetki. W końcu zaś nic. Pustka.
Shel został sam. Jeśli nie liczyć nieprzytomnego napastnika.
*
- Oni surowo karzą piractwo. Niestety, w mniemaniu Quingheńczyków przemytnik niewiele różni się od pirata. A my znaleźliśmy się na takim właśnie statku – pozwolił, by irytacja i złość zagościły na jego twarzy, walcząc o pierwszeństwo. – Wybacz, wydawało mi się, że to rozsądne… wygląda na to, że jednak się myliłem.
Może mu się wydawało, lecz w oczach kapitana pojawił się jakiś błysk na dźwięk słowa „plany”. Nie wierzył mu. Stary wilk morski usłyszał bajeczkę, udał, że ją akceptuje jako wyjaśnienie, ale wciąż nie wierzył, szukając podstępu. Słowem, wciąż musieli uważać na każde słowo.
- On nadal myśli, że jesteśmy w zmowie z przemytnikami – wzdrygnął się teatralnie na takową myśl. Szlachcic nie może być w zmowie z kimś takim. Nie trudno było jednak dojrzeć przyszłości. Kapitan nie zamierzał ich wypuścić. Jeśli wtrąci do więzienia przemytników, wtrąci i ich. Jeśli zdecydują się powiesić zakałę mórz, ten sam los będzie zgotowany i dla nich. – A ten oficer? – Arystokrata już szukał okazji ucieczki, choćby miał tego i owego przekupstwem, szantażem czy siłą przeciągnąć na swoją stronę. Póki co niewiele mogli zrobić. Na szalupie daleko nie uciekną. Będą musieli poczekać, aż „Rybitwa” znajdzie się bliżej lądu.
[Przeżyłam, wróciłam i witam :D Propozycje sytuacji: na świeżo po powrocie Zorany tawerna, jeśli później to karczma, a bitka kiedykolwiek. A podróż z podejrzanymi facetami - zawsze:D]
Wyszukuj odstępstwa od normy Dobrze, tylko co dalej? Rozejrzałam się po ścianach sali, do której weszliśmy, wszystko wyglądało normalnie. Przecież Hran powiedział, że tu jesteśmy bezpieczni...
Miałam ochotę uderzyć się w twarz, by wybudzić się z tego złego snu. Tylko co bym wtedy robiła? Dalej siedziała w swoim mieszkaniu zastanawiając się skąd się tu wzięłam i skąd zdobyć pieniądze. Czy tego chciałam? Zanurzyć się z powrotem w rozmyślaniach i coraz większych problemach?
Teraz od tego uciekłam. Tyle, że w jeszcze większe kłopoty.
- Myślisz, że Riviera zna te lochy lepiej od nas? Myślę, że coś musi być nie tak, skoro również wpadła w pułapkę. - powiedziałam patrząc na Hrana. - I ty może idź pierwszy. - odsunęłam się trochę na bok. Znając życie, ja nie zauważyłabym żadnej pułapki. Wpadłabym w nią i ja i Hran i tak skończyłoby się to wszystko.
- Dobrze. – podeszłam do gruzów, które zasłoniły całe przejście. Co musiało się tu stać? Czyżby Riverę zaatakował ten sam stwór co nas? Na samą myśl o tym wzdrygnęłam się. Oby już nigdy się nie powtórzyło.
Pochyliłam się, próbując jednocześnie zgarnąć swoje włosy do tyłu. Wzięłam w ręce jeden z mniejszych kawałów gruzu i omal się nie przewróciłam. Jęknęłam cicho, nie spodziewając się, że jest takie ciężkie. Po raz kolejny założyłam włosy za uszy. Czemu nie pomyślałam żeby je spiąć? Teraz tylko przeszkadzają!
Podziękowałam w myślach, za to, że założyłam spodnie, a nie zostałam w jednej z sukni. Wyobraziłam sobie siebie biegającą w tych lochach w długim, plączącym nogi ubraniu. Roześmiałam się do siebie na samą taką myśl.
Z czasem kamieni ubywało, a ja byłam już zlana potem.
- Czyli... Czyli Rivera tu jest, tak? - spytałam się mając nadzieję, że odpowiedź jest twierdząca.
Cz. I
Meryn delikatnie potrząsnął rękę kobiety, z początku nieznacznie się uśmiechając, by zatrzeć negatywne wrażenie. Za bardzo się pospieszył. Nie drążył już więc tematu tożsamości Nefryt, zostawiając go na dłuższą rozmowę w znacznie spokojniejszych okolicznościach.
Chwilę potem jego wargi wykrzywiły się wbrew jego woli. Może nie było mu w smak to, że już drugi raz tego samego dnia posądzono go o zniewieściałość, ale dobrze, że ktoś tu się śmiał. Nawet elfie chuchro podśmiewało się niewinnie pod nosem, zadowolone z tego, że mu się żart udał. Czyli jeszcze nie powariowali.
- Aed... Przestań.
Mieszaniec dalej bawił się uwiązanym do juków rzemykiem. Posłuszne zaprzestanie gadania, co mu na sercu leży było jedynym, co był zdolny w tej chwili zrobić. Po prostu wlepił wzrok w zbutwiałe liście, grzebiąc w nich czubkiem buta.
- Organizując bandę i w ogóle te walki, wiedziałam, w co się pakuję. Liczę się z tym, że kiedyś mnie dorwą.
Mhm, jasne. Bo on na to pozwoli. Jeszcze czego. Już on skopie te wirgińskie, zakute dupska...
- Gdybyś im tego nie obiecał, zabiliby cię. A potem znaleźli kogoś innego, kto wydałby mnie bez wahania.
Jeszcze brakowało, żeby był z siebie zadowolony. Nie był. Czuł się bezsilny. Nie miał najmniejszego pojęcia o politycznych gierkach, prowadzonych przez wszystkich, którzy w ciągnącej się wojnie widzieli szansę na odniesienie korzyści. Nie miał żadnej władzy, nie miał protektoratu, nie miał pieniędzy - nie miał nic, co by się liczyło. Był narzędziem. Był najemnym mieczem, który można wykorzystać w dowolny sposób, o ile omami się go złotem.
- Zdaje się, że teraz i ja władowałem się w to po czubki uszu – podsumował, sam nie wiedząc, co czuł i co czuć powinien. - Niekoniecznie w dobrym stylu, ale wylądowałem po tej stronie barykady, po której zamierzałem.
Nie chciał być narzędziem. Nie chciał być pionem w grze, niewiele wartym, przeznaczonym do zbicia i postawienia obok szachownicy. Dlatego tu był. Dlatego ściągnął na siebie Wirgińczyków, którym i tak już zalazł za skórę. Dlatego miał ramię w przesiąkniętym krwią bandażu i dlatego słaniał się na nogach. Bo nie chciał być bezwolny. Bo bał się bierności.
Bo wybrał. Już dość miał przyglądania się wszystkiemu z daleka. Dość pracowania dla kogo popadnie, byleby dobrze zapłacił.
Dość.
- No nie wiem... czy ci to wybaczyć.
Meryn uśmiechnął się cierpko, przednimi zębami przygryzając koniec języka. Wyglądał jak mały dzieciak, który coś zbroił, ale nie do końca wiedział, co niby miałoby być w tym złego.
Teraz już ściągnął na siebie spojrzenie Aeda. Ściągnąłby je nawet, gdyby na polankę wpadł zbrojny oddział Wirgińczyków i otoczył ich podwójnym pierścieniem. Wścibski mieszaniec musiał koniecznie wiedzieć, co zaszło.
- Meryn, to nie ma sensu. Znajdą nas po śladach. Idźcie z Aedem.
Obydwoje obdarzyli Nefryt spojrzeniem, które mówiło, że muszą przyznać jej rację, choć wcale im się ten pomysł nie podoba. Ani trochę. Ani odrobinę.
Meryn najchętniej pojechałby z herszt – ot, z przyzwyczajenia. W końcu swoją podopieczną zawsze miał pod kontrolą, więc po prostu się do tego stanu rzeczy przyzwyczaił. Jednak mieszaniec nie miał tyle sił, ile udawał, że ma. Szermierz nie mógł zostawić go samego, bo ten znów by się w coś wpakował. W odniesieniu do chuchra powiedzenie „Gorzej być nie mogło” niezmiennie okazywało się jedną wielką bzdurą. I należało o tym pamiętać, żeby nie musieć raz za razem bawić się w misje ratunkowe.
- Daj mi drugiego konia. Zmylę ich. Znam tą okolicę lepiej, niż ty, jeśli nie zdążę do was wrócić, ukryję się.
Znów nie mogli zaprzeczyć. Cholera...
Cz. II
- Weź gniadego. To narwaniec, ale sił mu nie braknie. – Aed jedną ręką gładził ogiera po karku, a drugą ujął dłoń Nefryt i, starając się nie nadwyrężać ramienia, położył ją na wilgotnych chrapach wierzchowca. – Nie zrzuć jej, szubrawcu – przykazał mu tonem, w którym nie było cienia żartu. Parę miesięcy temu Aed poświęcił trochę czasu, by oswoić gniadosza ze szczękiem stali i świstem strzał, jednak efekty nie były zachwycające. Zwierzęciu daleko było do bojowych rumaków – nie tylko pod względem budowy, ale nawet zadbania. Jednak czasem można było przekonać się, że pod tą niewyszczotkowaną, pozlepianą sierścią kryje się prawdziwy demon.
Tak, do uciekania to on jest pierwszy. Kiedy wietrzy niebezpieczeństwo, mknie jak strzała. Przynajmniej tyle z niego pożytku.
***
Godzina marszu wydłużyła się do półtorej. Jednoczesne wleczenie Aeda – bo inaczej tego nazwać nie można było – i prowadzenie za uzdę płochliwej srokatej nie należało do zadań najłatwiejszych. Przez większą część drogi uparty mieszaniec jakoś dawał sobie radę, jednak gdy zbliżyli się do krańca lasu, za którym – jak mieli nadzieję – zaczynała się Bukowa Osada, zabrakło mu sił. Powłócząc nogami, co i rusz potykał się o byle patyk. Meryn zawzięcie prowadził go dalej i dalej. Potrzebowali pomocy uzdrowiciela. Inaczej szermierz cienko to widział.
Leśna gęstwina stopniowo się przerzedzała, aż ich oczom ukazało się kilkanaście parterowych, krytych strzechą drewnianych domów, skupionych wokół maleńkiego placu. Krąg budynków mieszkalnych otaczały nieliczne stodoły, stajnie i obory. Uwiązany do palika na skraju pastwiska czarny, kudłaty pies podniósł łeb, łypnął podejrzliwie na obcych, a gdy upewnił się, że są nieproszonymi gośćmi, zerwał się ze swojego wydeptanego w trawie legowiska i zaczął piskliwie ujadać. Srokata postąpiła parę kroków w tył tym samym dając do zrozumienia, że wcale jej się tu nie podoba i może wracać, skąd przyszła.
Meryn szturchnął Aeda, który skupiał się na wyrównywaniu oddechu i przypominaniu sobie, gdzie znajdowała się ziemia, a gdzie niebo, nim oczy zaszły mu mgłą.
- Pobudka – zagadnął mieszańca, zajmując się zdejmowaniem górnej belki prowizorycznego ogrodzenia z koślawych podpór. - Musimy przeleźć przez płot i uważać, żeby nie wleźć w łajno albo żeby nie zżarły nas krowy.
[Przerzuciłam już akcję do Osady, co by się nie ciągnęło.
Początek roku... Ja naprawdę będę musiała spoważnieć i przestać tracić pół dnia na obijanie się. xD
Co do obowiązków administracji, to w ich skład wchodzą: wysyłanie zaproszeń, wstawianie urlopów i aktualizowanie ramki Nowości. O czymś zapomniałam? A, i mam pytanie: kiedy wysyła się zaproszenie do Zajętych wizerunków - razem z zaproszeniem na KK, po opublikowaniu KP czy może jeszcze kiedy indziej? Wiem, lubię wynajdywać problemy... :P]
[Dzięki ;-) Najpierw jako Kai i Ashandri, potem jako syrena Coeri. Chyba w obu przypadkach miałyśmy wątki, jeśli się nie mylę. Chyba to naturalne, że moja Ђœ√ będzie w jakiś sposób powiązana z bandą Nafryt, jeżeli ci współpracują z Ruchem Oporu. Nie jestem tylko na bieżąco z obecnymi działaniami organizacji, byłabym wdzięczna za małe podpowiedzi. Chciałabym włączyć w wątku Tiamuuri do czegoś, czym teraz zajmuje się banda Nefryt.]
[W czym jest dobra?
W ukrywaniu się i bezszelestnym poruszaniu, zakradaniu, dostawaniu się tam, gdzie wymagana jest ponadprzeciętna akrobatyka; doskonali się w walce wręcz... Jako Drzewna może łączyć świadomość z naturą, bezpośrednio zyskiwać informacje (w tym odczyt minionych wydarzeń w pewnych przypadkach) telepatycznie najłatwiej jej łączyć się z innymi drzewożytami, ale myśli innych istot też pozna jak się postara, może w ten sposób lokalizować osoby i określać ich stan. Zamierzałam jakoś później w notce napisać, jak daje się przekonać, że nie musi być w postaci drzewa, aby korzystać z telepatii, ale w wątkach chyba nie muszę trzymać się ściśle chronologii ;-) Tyle na razie nasunęło mi się na myśl.
Nie jestem pewna, ale chyba z mapy wynika, że Dzika Knieja, miejsce, gdzie podobno największe jest prawdopodobieństwo znalezienia drzewożytów, znajduje się na terenie Wirginii, chyba, że się mylę... A jeśli tak jest, czy da się to jakoś wykorzystać? Jako istoty wyjątkowo długowieczne, tamtejsi Drzewni mogą mieć jakieś informacje... O ile nie są całkowicie szaleni. Hmm, mówisz, że Nefryt nie może pokazywać się jawnie? W jaki sposób wobec tego wygląda jej akcja pozyskiwania sojuszników?]
Część I
Gdzie podział się ten gnojek?
Pożółkła trawa i wysuszone na wiór igły zachrzęściły pod naciskiem miękkiej, skórzanej podeszwy. Jednak był to szelest tak cichy i wkomponowujący się w resztę odgłosów lasu, że nikt niespodziewający się czyjejś wizyty w tym gąszczu nie zwróciłby na niego uwagi.
Gdzie, do ciężkiej cholery, szwenda się ten gówniarz, niech go licho porwie?
Zaprzestała marszu i zastygła w bezruchu, kryjąc się w cieniu potężnego, starego drzewa. Jej drobna sylwetka, skryta w fałdach ciemnozielonego płaszcza, stopiła się z chropowatą korą i pstrokacizną liści. Nieopodal z kępy zarośli wyłoniła się grupa czterech Wirgińczyków. Dzwoniły plecionki z kolczych kółek, pobrzękiwała obijająca się o nie broń. Żołdacy minęli sędziwe drzewo, nie zauważywszy swojego obserwatora.
Zniknęli. A więc w drogę.
Najwyraźniejsze ślady widać było tuż przed polaną. Najpewniej na niej właśnie się zatrzymali. Dziewczyna przykucnęła, wspierając się na długim, jesionowym łuku. Zdjętą z niego cięciwę nerwowo międliła w palcach.
Tropy nie były jednoznaczne. Ktoś próbował zmylić pogoń.
Początkowo ruszyła po widoczniejszych śladach, aż te nagle się urwały. Odgarnęła soczyście zielone liście młodych paproci, by potwierdzić swoje dotąd nieśmiałe podejrzenia. Zmyłka. Zawróciła, uważnie rozglądając się za prawdziwym tropem. Na próżno. W końcu, wyszedłszy poza polanę, po dłuższej chwili błądzenia wokół niej natrafiła na odciski końskich kopyt. Obok nich - z trudem, ale jednak - dojrzeć można było ślady stóp, znacznie mniej wyraźne niż wcześniej.
Bingo.
***
W odległy świergot ptaków i delikatny szum wiatru wplotło się końskie parsknięcie. Gniadosz, dotąd jak gdyby nigdy nic skubiący soczystą kępkę młodej trawy, rosnącą niebezpiecznie blisko skupiska muchomorów, poderwał łeb i zastrzygł uszami. Z naprzeciwka w jego stronę kroczyła drobna, znajoma postać, omotana opończą, z naciągniętym na głowę kapturem i z nienapiętym łukiem w dłoni.
Shanley.
Dziewczyna powoli, z dozą ostrożności podeszła do zwierzęcia i uspokajająco poklepała je po karku. Nie było łatwo je odnaleźć – sztuczka z wejściem do wody zdała egzamin i szukanie zagubionego tropu pożarło sporo cennego czasu.
Teraz Shan czuła się pewniej niż dotąd, ufna w instynkty gniadego. Wierzyła, że poczciwe konisko ostrzeże ją w razie potrzeby. Sądząc po śladach, swojego ostatniego jeźdźca ostrzegło dość, hm... intensywnie.
Teraz należało owego jeźdźca odnaleźć. Chwyciła gniadego za uprząż i poprowadziła go w głąb lasu.
***
Jeźdźca zdradził trzask suchej gałęzi i głuche tąpnięcie. Tuż po nich zapadła martwa, nienaturalna cisza.
Jęknęły drzewce napinanego łuku, ocierające się o skórę cholewki. Grot strzały delikatnie otarł się o promienie pozostałych bełtów. Para orzechowych oczu czujnie obserwowała sylwetkę obcej kobiety, przysłanianą przez gałęzie wiotkich drzew i bujnych krzewów.
Koń się spłoszył, a kobieta niechybnie do niedawna prowadziła go ze sobą. Co go wystraszyło – tego dziewczyna nie wiedziała. Była zbyt skupiona na wrogich zbrojnych, by pomyśleć o poczciwym dziku, który być może chciał tylko się przywitać i uciąć sobie pogawędkę o gatunkach żołędzi.
Skoro nieznajoma dosiadała wierzchowca Aeda, nie mogła być wrogiem... Chyba. Shan opuściła łuk, ale strzała pozostała na cięciwie.
- To twój koń? – zapytała głosem na tyle donośnym, by kobieta mogła ją usłyszeć, a jednocześnie na tyle stłumionym, by nie zwrócić uwagi kręcących się tu do niedawna Wirgińczyków. Delikatnie odchyliła maskujące ją gałęzie i postąpiła kilka kroków. W jej ruchach znać było nieufność.
Część II
***
Meryn wodził po zebranych wzrokiem nie wiedząc, od czego zacząć. Nie mógł przecież po prostu powiedzieć: „Przysłała nas Nefryt, dajcie nam schronienie, ryzykując przy tym życiem.”
- Potrzebujemy pomocy uzdrowiciela... Kogoś, kto potrafi opatrywać rany – poprawił się, poniewczasie zdawszy sobie sprawę z tego, że w tak małej osadzie opieki medyka Aed z pewnością nie uświadczy.
Odpowiedziała mu głucha cisza.
Matka trójki dzieciaków wzbudziła w nim największe zaufanie. Zwrócił się więc do niej, jednocześnie obdarzając brodacza długim, natarczywym spojrzeniem. Kobieta była przy nadziei, przypominała mu więc Niemstę. A Niemsta była jedną z najbardziej ofiarnych i opiekuńczych osób, jakie miał szczęście poznać.
Stwierdził, że może powinien zacząć od początku.
- Miejsce do odpoczynku – nalegał. – O nic więcej nie proszę.
Z jej twarzy wyczytać można było wahanie. Zapewne dałaby zakrzyczeć się swojemu sąsiedztwu, które już nabierało powietrza w płuca, by wyrazić swój sprzeciw i święte oburzenie, gdyby nie jej najmłodsza córka. Dziewuszka wypuściła z rączek spódnicę maminej sukni, po czym przedreptała kilka nieśmiałych kroków, by móc z bliska przyjrzeć się aedowemu pierścieniowi. Chwyciła go za rękę – rękę w strugach zakrzepłej krwi, poharataną bliznami, o przydługich, połamanych paznokciach – i z wyrazem największego skupienia na zmarszczonym czole bez pośpiechu obejrzała oczko z zielonego kamienia.
Matka dziewuszki chwyciła ją za rękę, siłą odciągając od mieszańca.
- Mój dom jest tuż za placem – odparła, odwracając się do nich plecami i, rozgarniając zebraną ciżbę, odeszła w kierunku swojej chatyny, ciągnąc małą za rękę i gestem przywołując starsze dzieci.
Meryn ruszył za rudowłosą, wpadając na Aeda. Mieszaniec nic a nic nie przejął się tym, że gdzieś się wybierają. Bez reszty pochłonęło go uważne przypatrywanie się najmłodszej, ledwie odrosłej od ziemi dziewuszce, zapewne trzeciej z rodzeństwa.
Kiedy stan fizyczny chuchra doprowadzał go na pogranicze przytomności, ten stawał się bardziej niż zazwyczaj wrażliwy na energię magiczną. Zmysł wzroku odmawiał mu posłuszeństwa, Aed postrzegał więc otaczający go świat, wyczuwając niedostrzegalną zazwyczaj siłę. Siłę obecną wszędzie, ale w różnym natężeniu. Gdy to było zbyt duże, należało zacząć się martwić.
Zdaniem mieszańca teraz należało. Mała aż kipiała od magii. Pierwotnej, nieokiełznanej, niekontrolowanej.
Niebezpiecznej.
Była jak niesiona podmuchem gorącego wiatru iskra – niepozorna, lecz przez chwilę nieuwagi wszystko wokół mogło stanąć w płomieniach. A Aed przez dłuższą chwilę wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że jego dłoń płonie żywym ogniem.
[Oj, tak, typowe. xD
Pisane na szybko i na pół śpiąco, ale nie chciałam dłużej zwlekać. Uprzedzam, że mogą był błędy i głupoty.
Pytanko mam. „Świństwo”, które Nef podała Aedowi to jakiś konkretny narkotyk? Odkryłam, że właśnie czegoś takiego potrzeba mi do tasiemca. :D]
[20 października... Aaach, niedługo będę stara, lalala *tańczy* ;-)
Rozumiem brak weny, zdarza się, ja zaczęłam jakiś czas temu opowiadanie i też coś się zacięło.]
[Pomysł... U mnie od zawsze jest z nimi krucho. W moim wypadku najlepsze, co mogę wymyślić, to żeby Nefryt przyłapała Selene przyglądającej się bandzie zbójeckiej, znalezionej tak przypadkiem.]
[A sama mam teraz mieszane uczucia do tak niewielkiej istotki. Trudno ją brać na poważnie. Ale powinno być ok, poza tym, że Selene raczej nie znajdzie swojej miłości. :D]
[Brzmi świetnie. C: Zacząć?]
- Nic, nic… - Isleen spoważniała. Teraz, nie było czasu na żarty… Elfka podeszła za Hranem do rannej. Spojrzała na elfa, który nie wydawał się wzruszony stanem kobiety.
Isleen drżącymi dłońmi zaczęła przeszukiwać Riverę. Odpięła od jej pasa, pochwę ze sztyletem. Odłożyła go na ziemię, blisko siebie. Tak na wszelki wypadek, by miała go pod ręką. Hran miał jakąś broń, to pewne. A ona… No cóż nie. Nie wyobrażała sobie, że zabiłaby jakąś osobę. Kogoś… żyjącego. Jak mogłaby odebrać komuś jego dalszą szansę na życie? Marzenia, może nadzieję na lepsze jutro?
Tyle, że ten ktoś być może chciałby zabić ją. Isleen wzdrygnęła się na samą tą myśl.
Jedna rzecz cały czas nie dawała jej spokoju. Dlaczego Rivera znalazła się w takiej sytuacji? Przecież każdy szpieg miał swoja, prawdziwą mapę. A po za tym, czy musieli przemieszczać się lochami. Powinni mieć raczej jakiejś inne miejsce… Więc dlaczego? Jakieś problemy w środku siatki? Czy może coś tutaj? W podziemiach…
Elfka wyjęła z kieszeni Riveri małe, drewniane pudełeczko.
- Znalazłam coś. – szepnęła, zainteresowana misternymi zdobieniami, na górze pudełka. Chciała je otworzyć, gdy nagły dreszcz, przeszedł jej po plecach. Zimny podmuch wiatru, który przeszywał aż do serca. I syk, cichy dobiegający gdzieś z boku. Isleen odwróciła się gwałtownie.
- Słyszałeś coś?
- Mogłem zostawić cię tam, na pastwę płomieni i dymu. – warknął. – O wiele problemów mniej byłoby bez ciebie. – Narius był bardzo, ale to bardzo zdenerwowany. Prze tą wredną Keronijkę, jej całą bandę. I przez jego rodaków też, bo jak mogą go pomylić z mordercą i porywaczem, a teraz wiązać i uważać za zdrajcę. Jego. Ich patriotę.
Miał ochotę rzucić to wszystko, znaleźć jakoś szybko siostrę i wyjechać stąd. Gdzieś daleko, daleko za granicę. Bo za granicą to zawsze lepiej. Będzie podróżnikiem. Zanim się pogorszy to on już dawno będzie gdzie indziej. I dopiero po latach wróci tutaj do domu. Na Wielką Równinę, która raz na zawsze będzie należała do Wirgińczyków.
Tyle, że nie może. Bo już go wiążą, tymi sznurami i prowadzą do swoich przywódców.
Oby tam był ten cholerny Arhin. Powie mu co myśli, nie używając zbyt ładnych słów. O nim i wszystkich jego pomysłach.
Narius wyprostował się. Szedł dumnie. Nie będą mu tu mówić co ma robić. Od tego był król. A nie oni.
- Ona jest ranna. – wskazał głową na ledwo idącą Nefryt. – Uciekałem, bo… Bo ja nie stąd. Nie wiem co w tym kraju się wyrabia. A wojsko to zawsze jest straszne. – Narius starał się, by z jego głosu zniknęły wszystkie nutki złości na Nefryt. Miałaby być jego przyjaciółką. Kimś bliskim… Mówił we wspólnej mowie. Po latach spędzonych na Wielkiej Równinie wyzbył się opalenizny, a jasne włosy nigdy nie upodabniały go do Wirgińczyków.
Kto by pomyślał, że kiedyś wyprze się swojej narodowości… Tonący brzytwy się chwyta…
[Mówisz do kogoś, kto nie do końca wie, co odpisywać innym :D Urlop zdecydowanie mi nie posłużył. Planów na wyrost prawdę mówiąc nie mam, ostatnio lecę ciągle na spontana. Ale. Zacznę od łatwiejszej dla mnie kwestii. Dev i Nefryt. Mogą próbować przekupić, przekabacić kogoś na „Rybitwie”, by pomógł im w ucieczce jak tylko fregata znajdzie się bliżej portu. Albo mogą próbować uciec, ktoś ich wyda, wylądują w quingheńskim więzieniu. Z którego jakoś będą musieli wyjść, jeśli nie będą chcieli dać głowy.
Gorzej przedstawia się moja wizja Lu-Shel, bo prawdę mówiąc, nie pamiętam, kim miał być napastnik, który na nich uderzył. Mógłby być to po prostu ulicznik, ale nie wiem, na ile to czuję. Mógłby być ktoś z BN, komu ktoś zaserwował fałszywe informacje, że niby tutaj ma być ktoś z ruchu czy coś. Słowem, zdrada. Mógłby być ktoś z ruchu oporu, ale na ten moment raczej nie mam w ruchu skrytobójcy. Opcjonalnie łotrzyk wynajęty przez kogoś z ruchu czy inną frakcję. Shela mógł ktoś zdradzić i chcieć się go pozbyć. Może ktoś wie o jego szpiegowaniu? Prawdę mówiąc, cz. Lu-Shel mi ostatnio szła mniej składnie i może dlatego moja pomoc jest taka kulawa.]
Elfka odsunęła pudełko dalej, ale na tyle, by móc je dotknąć w każdej chwili. Może było tam coś ważnego. Okaże się, że jeszcze uratuje im skórę…
Usiadła bliżej Rivery i przyjrzała się uważniej jej ręce. Trucizna rozprzestrzeniała się szybko, poprzez krew. Coś musiało ją ugryźć sądząc po stanie nadgarstka. Tylko dlaczego rana nie krwawiła? Czy trucizna miała jakieś nieznane jej właściwości?
- Jeśli chcemy żeby przeżyła musimy działać szybko. Trzeba uniemożliwić dalsze rozprzestrzenianie się trucizny, póki jest tylko we krwi w ręce. – Isleen mówiła pewnie. Uzdrawianiem interesowała się już od dłuższego czasu. Przypatrywała się zielarkom, które na rynku sprzedawały specjalne zioła, wypytywała się o ich działanie. Cały czas próbowała też sztuki leczenia magią.
- Masz jakiś materiał? Najlepiej podarty w pasy. Musimy zrobić opaskę uciskową, która spowolni przepływ krwi do innych części jej ciała. Póki trucizna nie dotarła do serca jest jeszcze dobrze. – na twarzy elfki pojawił się nikły uśmiech, jakby chciała pocieszyć i siebie i Riverę. Hran wydawał się dobrze trzymać. On jako szpieg, pewnie często się z czymś takim spotykał…
Pozostawał jeszcze problem, jak pozbyć się trucizny z krwi zanim ciało zacznie obumierać. Trucizna mogła tak działać. Najlepiej było by się pozbyć całej krwi, ale tak nie zrobi…
- Szybciej. – syknęła.
Część I
Shanley uśmiechnęła się do siebie lekko, dostrzegając zaskoczenie kobiety. Z pewnością nie była osobą, dla której „zabawa” w zwiady i podchody były pierwszyzną. Znać było, że nerwy napięte miała jak postronki.
- Można tak powiedzieć.
Dziewczyny nie zaskoczył ten przebłysk ufności. Niewielu z tych, którzy stanęli na jej drodze, potrafiło w ją docenić. Nie narzekała - w końcu przewaga wynikająca z zaskoczenia niejednokrotnie uratowała jej życie. Poza tym młody wiek niwelował barierę, którą się otaczała, nosząc krótko ścięte włosy i męski strój.
Chyba mogła zaufać nieznajomej.
– Dlaczego szłaś po moich śladach?
Rzeczywiście, w lektyce jej nie noszą.
Skoro grały w otwarte karty...
- Szukam pewnego mężczyzny, którego łatwo pomylić ze zbierającą grzyby panienką.
Na kolejne pytanie nie miała gotowej odpowiedzi.
– Kim jesteś?
Nie odparła od razu. Nie wiedziała, co mogła ujawnić, a co powinna zachować dla siebie. Bardzo możliwe, że właśnie rozmawiała z kimś jadącym na tym samym wozie co ona. Zakon, banda, Ruch Oporu czy inna zbieranina straceńców z zamiłowania, mająca na pieńku z Wirgińczykami.
Ale pewności nie miała.
- Na imię mam Shanley.
Póki co postanowiła wymigać się od dokładniejszej odpowiedzi.
Część II
***
Meryn nie przywiązał większej uwagi do zachowania tutejszych. Znał jego przyczynę. Żaden z nich nie urodził się wczoraj. Nie byli ledwie odrosłymi od ziemi gówniarzami, by nie wiedzieć, że przybysze nie są wyłącznie bajarzami, którzy za parę drobnych monet i kąt do spania zabawią gromadę dzieci. Przybysze często zwiastowali nieszczęście. Zwłaszcza ci wlokący za sobą kłopoty.
Dandysowaty wojak bawiący się w spiskowca i chuderlawy mieszaniec, który powinien był zostać na okręcie, a nie się do najemnictwa pchać do takich należeli.
Jednak Mer nie miał wyboru. Ramię Aeda coraz bardziej wżynało mu się w kark, a szermierz wiedział, że nie jest to wyłącznie wrażenie.
***
Meryn skinięciem głowy podziękował za zaproszenie. Wolną ręką nanizał uzdę prowadzonej przezeń srokatej na przydługi kołek w płocie. Schylając się, by nie zawadzić o ościeżnicę, wprowadził Aeda do wnętrza chaty.
Kobiecie było wyraźnie nie na rękę, by jakieś przybłędy spraszały się jej do domostwa, a mimo to chciała ich jak najlepiej ugościć. Rzadko spotykał się z takim przyjęciem w wioskach, nawet gdy przybywał do nich jako wysłannik Zakonu. Żeby tego było mało, posłała po coś syna. Chłopak właśnie minął obcych i kilkoma długimi krokami kogoś, kto przemierzył niejeden okoliczny zagajnik, znalazł się za plecionym ogrodzeniem. Wzbijając chmurę pyłu na twardej drodze, puścił się pędem sobie tylko znanym skrótem.
– Saz przyprowadzi medyka. Nazywam się Ina.
- Mam na imię Meryn – odparł krótko szermierz, wstrzymując się z wyjaśnieniem, co przygnało go w te okolice i co im się przytrafiło. Nazwiska nie podawał. Nie było co się chełpić i tytułować panem bratem szlachciurą. Bogowie w jakimś celu każdemu dali głowę, tak samo jak ręce czy nogi. I należało z nich korzystać zgodnie z ich przeznaczeniem.
- Aed – wychrypiał mieszaniec. Uniósł brew w wyrazie nieznacznego zaskoczenia. Jego głos zabrzmiał jak zawiasy nieoliwione od zarania Ery Świetlanych Dni. Nie był pewien, która sylaba została przez kobietę zrozumiana, a która uwięzła mu w gardle.
- Usiądźcie, albo… w rogu jest ława do spania. Chcecie wody? Jadła?
Aed przysiadł na krawędzi ławy, wcisnął się w kąt w rogu izby, położył się i zwinął w kłębek. Potargane włosy przysłoniły mu twarz. Musiał odpocząć, bo czuł, że zaraz oszaleje. Marsz dał mu w kość, i to zdrowo.
Meryn otaksował wzrokiem ów utytłany w pyle drogi, zakrwawiony kłębek. Postanowił na razie pozostawić go samemu sobie.
- Jeśli mogę prosić o wodę do picia... – odparł. – Jestem zobowiązany – dodał już innym tonem, lekko pochylając głowę, zginając się w ledwo dostrzegalnym ukłonie.
Ina ruszyła w stronę stojącego przy palenisku pustego wiadra, jednak Meryn ją uprzedził. Pierwszy chwycił przewleczony przez deszczułki naczynia konopny sznurek.
- Pomogę ci... Gdzie jest studnia?
Wciśnięty w kąt Aed parsknął cicho. Równie dobrze mogła to być jego czekająca na zewnątrz klaczka.
Przechodziliśmy obok studni, głąbie - pomyślał mieszaniec, napawając się mściwą satysfakcją. Nie omieszka wypomnieć tego pięknisiowi przy najbliższej okazji. Albo zachowa to sobie na później, kto wie?
W drzwiach izby pojawił się zdyszany Saz. Pomarańczowe promienie słońca rozświetlały jego rozczochraną czuprynę.
- Matko... – wysapał, opierając się o otwarte na oścież drzwi. Czyjś cień padł na jego chuderlawą sylwetkę.
[Tak sobie myślę, że chyba jeszcze nie spotkali „wybranka serca” Iny... Może być ciekawie. Dla nas. Dla nich nie. Trolololooo. xD
Przepraszam, że tyle to trwało. Śpiewka ta sama co zwykle, cytować samej siebie nie będę. :I
Dzięki za opis, przyda mi się, i to bardzo. Dokładnie tego elementu brakowało mi w pewnym tasiemcu, który za n miesięcy chcę skończyć i zacząć publikować. ;)
Co do linku – co powiesz na dodatek graficzny z takimi gagami do WPT? Znalazłam Wolhę na Wikii, oprócz tego w mojej kuchni znalazła się etykietka herbaty zwącej się Yunnan... Może być fajnie. :D]
[Wybacz, przypadkiem cię pominęłam... :/ A,i jeszcze - moje odpisy są z reguły krótkie.]
Selene wielokrotnie powtarzała sobie, że powinna zawrócić. Żałowała, że nie posłuchała głosu rozsądku i mimo wszystko podążała za grupką ludzi. Oczywiście już dawno ich zgubiła, a nie wiedziała, jak wrócić. Jedyne, czego była pewna to to, że jest w dolinie. Wzięła głęboki oddech i leciała dalej.
Spojrzała na niebo, słysząc coraz głośniejsze wycie wiatru. Przymrużyła oczy z przestrachem. Wiedziała, że nadchodzi śnieżyca, ale - jak powiadają - nadzieja umiera ostatnia. Niewiele minęło czasu, a przekonała się, że miała rację. Była zbyt wycieńczona, żeby uciekać, więc postarała okryć się skrzydłami. Lodowaty wiatr niemiłosiernie ją smagał, a śnieg nadlatywał coraz mocniej. Że też nie mogła być wróżką mrozu... Skrzywiła się, gdy zobaczyła lodową kulę, lecącą w jej stronę. Nie zastanawiała się nawet, czy to naturalne - zdawało jej się, że tak. Chciała wznieść się wyżej, ale nie dała rady. Dostała. Osunęła się w miękki śnieg.
~~~
Gdy się obudziła, zdziwiła się, że nadal żyje. Czuła jednak tak wszechogarniający chłód, że zaraz przestała o tym myśleć. Wyglądało na to, że dochodziła północ, a jej było naprawdę zimno. Chciała tylko znaleźć jakieś ciepłe miejsce, przy który mogłaby się ogrzać. Dotknęła skrzydła, ale tego nie poczuła.
"Zamarzły mi skrzydła? Lepiej być nie mogło...", pomyślała, ale ruszyła, praktycznie po kolana w śniegu. Skoro zdążyły zamarznąć, musiała leżeć naprawdę długo. Choć były niezbyt wytrzymałe, cechowała je przynajmniej odporność na zimno. Czuła, jakby jej podróż nie miała końca. Wlokła się powoli, ale przynajmniej było już lepiej - nie nadchodziła kolejna zamieć.
Miała wrażenie, że widzi światło. Z powodu braku lepszej opcji, poszła w tamtą stronę. Wzięła głęboki oddech i ogarnęła ją nadzieja, że nie zechcą jej zabić. Przyspieszyła kroku, ponownie spróbowała poruszyć skrzydłami. Udało jej się, ale tym razem nie miała siły się wznieść. Światełko stawało się jakby coraz większe, było coraz bliżej. Kiedy zbliżyła się do - jak się okazało - obozowiska, przysiadła, jakby myśląc, że ktoś zobaczy jej białą sukienkę w tym śniegu. Jej skóra też nie była dużo ciemniejsza od śniegu. Zamachała skrzydełkami - cudem uniosła się w powietrze. Jęknęła cicho i ruszyła w stronę kogokolwiek. Gdy zobaczyła ognisko, miała nadzieję, że ktoś ją zobaczył, ponieważ opadała z sił. Obniżyła się i z ulgą przyjęła ciepło bijące od ognia.
[Wiem, trochę drętwe, ale jest.]
Część I
Kobieta parsknęła śmiechem. Shan niepewnie uniosła brew, nie wiedząc, co to ma oznaczać.
- Jeśli masz na myśli Meryna, to szukamy tego samego.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Zdjęła strzałę z cięciwy i wsunęła ją do kołczanu. W razie potrzeby mogła jej błyskawicznie dobyć.
- Przepraszam za to pytanie, ale czy pochodzisz z arystokracji? Wydaje mi się, słyszałam o… kimś twoim imieniem od człowieka z tamtego środowiska.
Shanley momentalnie straciła pewność siebie. Przez chwilę, nieco zbyt długą, milczała, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok. Upatrzyła sobie czubek swojego rozchodzonego, zdartego buta.
- Możliwe... – burknęła niepewnie. Postanowiła jednak nie mizdrzyć się, ale jednocześnie szybko zakończyć temat. Poderwała głowę i utkwiła w nieznajomej spojrzenie balansujące na granicy natarczywości i bezpretensjonalności. – Ale ów arystokrata z pewnością nie wypowiadał się o mnie w superlatywach. To dość skomplikowane.
Ciężko żeby nie było. Nie wyparła się swojego „szlachetnego” rodowodu. W takim razie co tu robiła – zziajana, uzbrojona w broń uboższej piechoty, odziana jak zwykła mieszczka? Awersja do własnego stanu była pierwszym, co nasuwało się na myśl.
- Jestem Nefryt. Nie wiem, jak zapatrujesz się na cudzoziemców, ale chyba powinnyśmy się zbierać. Sporo Wirgini wokół.
„Nefryt.” Więc to tak...
Skinęła głową, odwzajemniając uśmiech. Sytuacja nie powinna napawać jej radością, jednak nuda wisząca nad niewielkim, sennym miastem, dla którego nadejście dnia targowego było szczytem niezwykłości, dawała jej w kość.
- W takim razie w drogę. Dokąd?
Udając, że przygląda się owijce rękojeści noża, mimochodem zapytała:
- Wiesz, co dzieje się w mieście? Pan szermierz jak zwykle nic mi nie powiedział i gdzieś się wyciął.
Wiedziała, że Wirgińcy kogoś szukają – kogoś ważnego zarówno dla nich, co dla Zakonu. Jednak chciała znać szczegóły. Najlepiej od samej zainteresowanej.
***
Meryna zwiódł nieznaczny, delikatny uśmiech.
- Pan szlachcic próbuje być miły, ale i tak widać, że nie stąd.
Mężczyzna spojrzał na nią wzrokiem kopniętego kundla, który chce kłapnąć zębami, ale wie, że mu nie wolno.
Może powinien ściąć te włosy, przez które musiał męczyć się z etykietką ekstrawaganckiego dziedzica-obszarnika? Albo wreszcie oświadczyć się Halshce i zadręczać ją tym jednym pytaniem tak długo, aż go przyjmie, dzięki czemu może wreszcie przestałby ośmieszać się przed kobietami przy każdej nastręczającej się okazji?
- Kiedy… nie trzeba… naprawdę.
Może doznał rozczarowania, ale nie zamierzał pozwolić, by będąca przy nadziei kobieta mocowała się z kołowrotem i dźwigała wiadro pełne wody tylko dlatego, że dwie przybłędy zwaliły jej się na głowę. Wzruszył ramionami.
- W takim razie sam ją znajdę – odparował, wymijając Inę i wychodząc ma dwór. Chyba właśnie przypomniało mu się, gdzie jest studnia.
- Mer, przynieś zieloną sakwę – zawołało za wychodzącym skulone nieszczęście. – Jest przy siodle srokatej. Potrafisz szyć? – Aed zwrócił się do starszego mężczyzny. W wyposażeniu zielarza nie dostrzegł niczego, co przypominałoby igłę czy stosowane przez medyków nici. Sam nie wierzył własnym słowom i zamiarom pozwolenia, by skatowali go jeszcze bardziej niż do tej pory. Jednak jeśli straciłby więcej krwi, już na pewno nie mógłby się stąd ruszyć. Nie mogli przecież zakładać, że Wirgińczycy rzucili wszystko i poszli kąpać się w jeziorze. Choćby dlatego, że zachodziło już słońce. Jeszcze się któryś biedaczek utopi i dopiero będzie tragedia.
Właśnie... Miało się już ku wieczorowi. Jeśli zagraniczna wycieczka nie zabrała ze sobą pochodni, będzie mieć problem z dotarciem do Bukowej Osady.
Mieszaniec syknął, gdy zielarz potraktował jego rozharatane ramię jakimś nowym specyfikiem, wylanym na nie pierwszej czystości szmatę. Ile jeszcze będą go męczyć?
Część II
[Rety... Wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, że tyle szlachciurów mi się narobiło w pobocznych... Ina 1:0 Meryn. Nefryt 1:0 Shanley. xD Ciekawa jestem, co stało się z moim zamiłowaniem do postaci typu „od zera do bohatera”...
Bardziej skomplikować? A da się bardziej? xD
Mam pytanie. Zaczął mi chodzić po głowie pomysł na poboczną. Jakie jest prawdopodobieństwo, że w Wirginii dowódcą chorągwi (czy kimkolwiek zajmującym wyższy stopień wojskowy – nie znam się na nazwach) może zostać kobieta?]
- Powęszę między nimi. Posłucham – zapewnił, wciąż trzymając się blisko niej, lekko przechylając głowę tak, że z boku wyglądało to tak, jakby szeptał jej pocieszające słowa do ucha, usiłując ukoić skołatane, kobiece nerwy i napad histerii.
Marynarze robili się gadatliwi w kubryku. Wtedy, gdy nie przypadała im wachta, gdy mogli sobie pozwolić na chwilę względnego wytchnienia. Gwar, morskie opowieści i hazard w tajemnicy przed oficerami było wówczas na porządku dziennym. Można było posłuchać, dowiedzieć się tego i owego o statku i załodze… jeśli się było ostrożnym. Przy obcych marynarze nie będą aż tak gadatliwi, spić też ich nie mógł, bo nawet najwięksi rozrabiacy znali surowe zasady i kary panujące na okrętach królewskiej marynarki. Na okrętach pirackich władzę faktycznie sprawowała załoga, łup dzieliło się po równo. W marynarce władzę miał kapitan. Ten dobry zawsze wiedział, co dzieje się na jego okręcie. Los załogi zależał od jego kaprysów, sprawności i zdrowego umysłu. Bunt nie przechodził bez echa. Quinghena, wrażliwa na punkcie swej floty, nie mogła tolerować oskarżeń rzucanych na swych oficerów, nawet jeśli te były słuszne. Kapitana odsuwano, sprawę wyciszano… lecz ten, który podniósł nań rękę był stawiany przed sądem wojennym, ten zaś nie wykazywał się dużym zrozumieniem. Wbrew temu, co mówił o buncie, by ją pocieszyć, wiedział, że nie będzie to łatwa sprawa. Jeśli załoga podniesie bunt, musieliby uprowadzić „Rybitwę” i przystać do Bractwa Wybrzeża. Do piratów. Powrotu nie było.
Jadło na okręcie było mierne. Mięso tylko suszone, woda najczęściej spleśniała, zwłaszcza przy długich podróżach. Suchary, twarde, niesmaczne i ciężkostrawne. Czasem jako urozmaicenie kasza, sery, fasola. A mimo to wzniecenie buntu…
Kapitan nie nadużywał władzy. Nie ten. Nie był szczególnie lubiany, nie był jednak znienawidzony. System kar zależał od wykroczenie, od zwykłej chłosty, po razy otrzymywane od kolegów, gdy winowajca przechodził pośrodku dwóch szeregów marynarzy, nie za wolno, nie za szybko, od każdego z nich otrzymując cios. Za próby dezercji wieszano na rei. Spanie na wachcie było nie do pomyślenia. Był jeszcze kot, znienawidzony, dziewięciorzemieniowy rodzaj bata noszony przez bosmana. W końcu zaś przeciąganie pod kilem. Marynarza przewiązywało się pod ramionami sznurem, wrzucano do wody i przeciągano pod nim od jednej burty do drugiej. Kadłub, często okryty skorupiakami, boleśnie kaleczył plecy nieszczęśnika, tnąc, drapiąc, woda dostawała się do płuc… Najczęściej przeciągnięcie pod kilem równało się więc karze śmierci.
Nawet spryt Devrila na niewiele tutaj się zdawał, zwłaszcza, gdy zauważył, że na kapitana nikt tutaj głośno nie utyskuje, zaś marynarze na czele z bosmanem zdają się uwielbiać młodego oficera, Flynna Marena. Wyrażali się pochlebnie o jego odwadze, o zdolnościach i poświęceniu, o dostrzeganiu ich potrzeb, w końcu zaś pracy. Z tego, co słyszał, młody człowiek do wszystkiego musiał dojść sam, ciężko pracując, walcząc o swoją pozycję.
Takiego kogoś można było szanować i szczerze wątpił, by w podobnych okolicznościach udało im się nakłonić go do buntu. Można było spróbować z pierwszym oficerem, lecz nawet teraz potrzeba im było poparcia kogoś z załogi. Ci zaś… było ryzyko, że jeśli zwierzy im się ze swoich planów, ktoś szepnie słowo Marenowi.
I tyle po ucieczce. Mógł mieć tylko nadzieję, że Nefryt poszło lepiej. W końcu miała do dyspozycji kobiece sztuczki, swój urok i czar. Z pewnością potrafiła być przekonująca. Biorąc pod uwagę, że „Rybitwa” stanęła na kotwicy w niewielkiej odległości od wybrzeża Quingheny z powodu ciszy morskiej i braku wiatru, była to ich ostatnia szansa. Jeśli wejdą do portu, znajdą się na łasce i niełasce władz. Ci zaś potraktują ich jak przemytników.
Niestety, w mniemaniu portowych władz przemytnik niewiele różnił się od pirata.
Była jeszcze jedna nadzieja. Jeśli kontakt ruchu w Quinghenie wystarczająco szybko zareaguje. Saliman Zeland był zarządcą portu w Antorze, kapitan Rivers kierowała miejską strażą. Gdyby mógł posłać im wiadomość… choć słówko…
[Trochę się naczekałaś. Nie będę zasłaniać się brakiem czasu, raczej brakiem organizacji i weny. Normalnie chcę pisać, tylko słowa mi uciekają. No i jest kłopot, którego nie rozwiązuje ani film, ani książka, ani gierka fantasy. Za to się muszę pochwalić, w końcu dorobiłam się pokoju w akademiku jedynki, więc mam swój własny kąt. Kąt, który dzieli ze mną chomik syryjski Frodo i trzy szczurki: Munin, Orion i Pirat :D
Co do kwestii obu panów, oczywiście, można. Ostatnio – przerażając samą siebie, zaczęłam się bać, że po prostu za długo prowadzę postacie i mi się znudziły. W porywach złości i irytacji tym faktem rozważałam, czy nie wrzucić Lu i Deva do pobocznych, ale uratowała ich długość karty. Acz tak naprawdę, to patrząc na prowadzące przeze mnie wątki, to oni już robią za poboczne, bo najczęściej piszę Szept.
Powyższy komentarz niewiele wnosi, bo nie wiedziałam, czy chcesz, by Nef znalazła sposób na ich ucieczkę czy wtrącić ich do więzienia. Jeśli nie chcesz, możesz dać jak lądują w porcie albo w więzieniu. Można jak Shel/Lu dowiadują się o tym, cokolwiek takiego. Też nie chcę nic narzucać, po prostu podaję ewentualne przemyślenia moje własne. W razie czego możesz śmiało kierować Flynnem, bo z tego co widzę całkiem słusznie oceniłaś jego charakter ]
Nagle wróżka poczuła ciepło i uśmiechnęła się. Ciepło zwiastowało dłuższe życie, niezależnie od źródła jego pochodzenia. Mimo wszystko miała nadzieję, że to ktoś z dobrymi zamiarami. Zatrzepotała skrzydłami, ale ledwo się ruszały. Przymarzły; wiedziała, że teraz nie ma szans, że się wzniesie, wydawała się sobie zbyt ociężała. Chuchnęła sobie w ręce, ale zaprzestała, widząc, a raczej czując jak marne daje to efekty. Szepnęła z nadzieją, że ktokolwiek usłyszy, co mówi:
- Mo... Mogę tu zostać? Cho...Choć na jakiś czas. - Sama przeraziła się tym, jak brzmiała.
Co chwila kaszlała i sama nie do końca rozumiała co mówi, więc nie łudziła się zbytnio, że ten ktoś coś słyszał. Nie miała jednak sił się powtarzać. Była tak bliska omdlenia, że zwinęła się w kłębek na dłoni. Musiała wyglądać jak małe dziecko, ale w tamtej chwili na to nie zważała. Jej wzrost miał też swoje plusy, a ona zamierzała wykorzystać je jak najlepiej. Odetchnęła głęboko, wdychając same lodowate powietrze, ale zaczęła raz jeszcze, tym razem tylko odrobinkę głośniej:
- Mogę... tu zostać? Nie... będę sprawiała... kłopotów...
[Urlop niech będzie wyjaśnieniem jakości tego tekstu. ;_;]
[Wiesz, jak coś to zawsze możemy zacząć coś nowego, typowo na luzie, bez jakiejś mega intrygi w tle. Czasem takie lekkie wątki też fajnie wychodzą, a akcja się pojawia niespodziewanie i nigdy nie wiadomo, kiedy. Jeśli tak byłoby ci wygodniej, to ja nie mam nic przeciwko.
Co do obecnego i wybrnięcia z opresji. Stworzyłam kilka postaci w Q z ruchu. Najbardziej pomocny mógłby być pan nadzorca portu i pani kapitan. A jak nie oni, to ktoś z poza ruchu … Wprawdzie nie wiem, jak to małe coś zwane Odrinem znalazłoby się w Quinghenie, ale karzełek ma to do siebie, że wciśnie się wszędzie i pojawi tam, gdzie nikt go nie chce. No i kocha wszelkiego rodzaju zamki, kłódki i inne takie cuda. Niestety, cudze sakiewki też.
Dobry pomysł z tym pochodzeniem Devrila. Podoba mi się takie granie na czas. Sama na to nawet nie wpadłam. Plus może jeszcze powoływać się – to w ostateczności, na znajmość z quingheńską arystokratką dość wysoko postawioną. Acz to raczej ostateczność, bo za duże zamieszanie też im nie pomoże.
Lucien i Shel mogliby się dowiedzieć. Zwłaszcza, że Cienie też mają swoje kontakty w Quinghenie. Kwestia, jak postąpią i czy pomogą tej dwójce w ucieczce czy przeciwnie, przeszkodzą.
Co do Flynna – tak, to najsłabsze ogniwo w ich planie. Niestety, to człowiek całkowicie oddany morzu i żegludze. Niekoniecznie typowy służbista, bo byłby się w stanie zbuntować p/kapitanowi… ale prędzej zrobiłby to dla dobra okrętu niż obcych czy własnych zysków. Gdyby mieli go jednak po swojej stronie, to b. obrotny i zdolny człowiek. Iskra poświadczy, jak po zatonięciu ich statku wyłowili go piraci, na co pan oficer pobuntował całą zgraję i przejął dowodzenie na okręcie. Więc jego warto mieć po swojej stronie.
Mam wrażenie, że niewiele pomogłam. Niestety, u mnie z weną ostatnio raczej cienko jest.]
Spojrzała zamglonymi, zmęczonymi oczami na swoich wybawicieli. Powiedziała, tym razem znacznie głośniej, choć wciąż prawie niesłyszalnie:
- Jeśli to ma jakieś znaczenie, to jem adekwatnie do wzrostu. Więc w sumie nie jest aż tak źle - dodała z krzywym uśmiechem i kaszlnęła.
Nie wykurowała się jeszcze, ale wiedziała, że jest na dobrej drodze. Niedługo miała być pełnia, a to na pewno by jej pomogło. Gdy o tym pomyślała, zamrugała i powiedziała niepewnie:
- Może mogłabym jakoś pomóc? Przyznam, że nie jestem w stanie walczyć - powiedziała, czując jak ciepło dodaje jej sił - ale mogę kogoś uleczyć. Niedługo pełnia, a moja moc jest wtedy najsilniejsza. Swoją drogą Selene, wróżka księżycowa - przedstawiła się ze słabym uśmiechem.
Miała wyrzuty sumienia, że zostaje, ale wiedziała, że sama nie znalazłaby drogi w bezpieczne, ciepłe miejsce. Na szczęście, jak wspomniała, nie jadła dużo, to ją pocieszało. Zastanawiała się jednak, czy im też się uda. Cóż, przynajmniej miała większe szanse niż sama.
Doświadczenie nauczyło Shanley podważać czystość intencji wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób okazywali jej sympatię. Jednak teraz nie czuła obaw. Wydawało jej się natomiast, że może zaufać tej kobiecie. Co dziwniejsze, wrażenie nie ustępowało.
- Wiesz, gdyby brać pod uwagę wszystko co się słyszy od arystokracji, świat składałby się z samych łotrów.
Skrzywiła się, ale w końcu wygrał grymas podobny uśmiechowi.
- Miło wiedzieć, że są na tym świecie ludzie, którzy myślą własną głową, nie cudzą – odparła, gładząc grzywę gniadosza.
- Bukowa Osada... – powtórzyła w zamyśleniu. To musiało być gdzieś blisko, ale ona niezbyt często miała okazję, by wyściubić nos poza mury miasta. Raczej siedziała w tej zatęchłej kamieniczce, którą z przyzwyczajenia do niej zaczęła nazywać domem, i pilnowała, czy nikt nie obserwuje budynku albo nie węszy w jego pobliżu. Niezbyt intrygujące. Na pewno nie przez tyle czasu.
- Razem z Merynem i Aedem, nie wiem, czy go znasz, musieliśmy uciekać z Etir. Wirgińczycy chcieli nas dopaść. Rozdzieliliśmy się. Próbowałam zgubić pościg tu, w lesie. Mam nadzieję, że się udało.
- Z Ae... – Dziewczyna zachłysnęła się zdziwieniem. Imię mieszańca utknęło jej w gardle jak rybia ość. – Bogowie niejedyni! – jęknęła. W odgłosy lasu wdzięcznie wkomponowało się plaśnięcie otwartej dłoni w czoło. – Z tym szurniętym wariatem! Z tym kretynem, którego kościste dupsko znowu znów będzie trzeba ratować!
Zamilkła, gdy dotarł do niej sens ostatnich słów Nefryt. Pościg. No tak. Mało na niego nie wpadła. Jak zwykle ją poniosło i musiała nie tyle powiedzieć, co wykrzyczeć to, co jej ślina na język przyniosła... Psiakrew.
Powietrze zadrżało od odgłosu dęcia w róg. Nie byli blisko, ale nie byli też daleko.
- Jasna cholera... – syknęła. Podprowadziła gniadego, ciągnąc spłoszone konisko za uzdę. – Przez las wiedzie jakaś ścieżka? Do osady da się dojechać konno? Możemy zdać się na ciebie, prawda? – zagadnęła niewinnie, kierując pytanie do ogiera. – Z łatwością uniesiesz nas na grzbiecie. – Uspokajająco poklepała go po pysku. Nawet gniadosz miał dość wrażeń jak na jeden dzień.
Wierzchowiec parsknął – nie wiadomo, czy na znak aprobaty, sprzeciwu czy po prostu ze strachu zmieszanego z zaintrygowaniem.
- Czemu robią tyle hałasu...? – zapytała samą siebie. Po chwili dotarło do niej, że to hipokryzja. – Gdy próbowałam was znaleźć, trafiłam dzięki temu, że zadęli w róg – dorzuciła słowem wyjaśnienia. – Martwi mnie myśl, że chcą nas zapędzić w kozi róg...
***
- Nie będzie trzeba szyć.
Meryn uważnie przyjrzał się starszemu mężczyźnie.
– Mam miksturę regenerującą skórę. Do maga mi daleko, ale to pewniejsze, niż szwy.
Do maga być może daleko, ale do alchemika już nie, przemknęło przez myśl Merynowi. Nie wiedział, co powinien sądzić o zielarzu. Cóż, w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Musiał mu zaufać, nie miał wyboru.
- Chyba, że wolisz szycie. Tak czy siak muszę oczyścić twoją ranę. Twój towarzysz może zna podstawy i ma dobre chęci, ale jego dokładność…
- Wszystko mi jedno, bylebym mógł dalej cieszyć się swoją ręką – odparł Aed, stawiając sprawę jasno. Medyk miał pełną dowolność.
Meryn natomiast skinął głową, pokorniutko przytakując. Paniątko nawet nie upaprało krwią rączek, więc uznało za stosowne nie zwalać winy na innych.
- Pójdę już po tę wodę.
[To się przywitałaś z moją nieokrzesaną dziewuchą. xD Coś kuleją ostatnio te moje odpisy, nie podobają mi się. Muszę zasiąść przed telewizorem i wreszcie obejrzeć tych Muszkieterów od BBC. A potem niech mama da mi jakiś film kostiumowy. A potem zobaczę sobie coś w necie. I powinno być ok. :P
Najgorsze z tą arystokracją jest dla mnie określenie jej zachowania. Moja trochę „zmężniała” i zamiast siedzieć w lektyce biega po chaszczach, więc nieco mi to sprawę ułatwia, ale ciągle boję się, że coś wyjdzie nie tak jak powinno... co widać na załączonym obrazku. ;)
Co do dowódczyni – poważnie zastanawiam się nad tą postacią. Gdybym ją stworzyła, same korzyści z tego, bo i mogłoby być powiązanie z Shelem, i byłby jakiś punkt zaczepienia do wątku z isleenowym Nariusem, którego nie mogę wymyślić szmat czasu, no i jarałabym się tym, a jakże. Ale z drugiej strony zaczęło mi strasznie zależeć na tej bohaterce i nie chcę ani przegiąć, ani przesłodzić... Przynajmniej arta już mam. ;) http://len-yan.deviantart.com/art/ursa-478030083
Tak mi się skojarzyło: http://anotherwanderer.deviantart.com/art/Foxwick-486873636 xD]
[ Wątek bardzo chętnie z Tobą napiszę. Jestem słaba w zaczynaniu, więc jeśli chcesz napisz pierwsza. ;D]
[ Dziękuje za miłe przywitanie. Cieszę się, że komuś się karta spodobała.
Na początku chciałam wszystko takim wierszem, ale potem stwierdziłam, że nie idzie i powstało takie coś.
Poprawiłam, te słowa w kreskach są teraz na dole. Właśnie wahałam się czy dać je na górę czy na dół.
To z tą głupotą i odwagą to chodziło mi o to, że ruszyła sama w podróż by tam tą matkę znaleźć i takie tam. I że albo trzeba było być tak głupim żeby samotnie nie znając dobrze jeszcze świata iść na taką wyprawę albo bardzo odważnym czy coś.
Co do wątku to chciałabym z obiema postaciami. Obie wydają mi się ciekawe choć prawdę mówiąc choć chciałabym rzucić jakimś pomysłem to nie mogę, bo nic mi do głowy nie przychodzi... Może gdybyś ty już coś miała albo jakieś nie wiem wskazówki czy coś. Coś by wpadło ;)]
Paeonia
Isleen kiwnęła głową na podziękowanie. Mimo woli uśmiechnęła się widząc czysty materiał. To zawsze było lepsze niż brudna szmata… W ranę zawsze mogło wdać się jakieś zakażenie, które jeszcze bardziej osłabi. Czasem może nawet zabić.
-Wiem, Hran, wiem… - elfka drżącymi dłońmi zaczęła przewiązywać przedramię kobiety. Opanuj się, opanuj się… Jak mantra, słowa obijały się jej po głowie. Przerwała na chwilę, słysząc Hrana. Słyszała kiedyś o takiej metodzie, ale czy da radę to zrobić? Upuścić krew…? Nie może tego zrobić, bo Rivera się wykrwawi.
- Mogę spróbować… Ale nie wiem czy mi się. – wątpliwości, cały czas. Czy się uda, czy nie…. Spojrzała na twarz kobiety. Chociaż teraz chyba już nic jej nie zaszkodzi…
Isleen usiadła na ziemi i przymknęła oczy. Musiała się skupić. Cały ten proces znała tylko z teorii. Już wtedy wydawał się jej trudny. Teraz przyszedł czas, by sprawdzić jej umiejętności…
Położyła dłoń na ręce chorej. Tam trucizna krążyła coraz szybciej, coraz więcej szkodziła, uszkadzała… Musiała sobie wyobrazić jak oczyszcza krew, jak trucizna wylatuje…
Poczuła jak na jej dłoń skapuje jakaś substancja. Trucizna? Oby tylko sama się tym nie zaraziła…
[Przepraszam za jakość tekstu. :( W razie czego mogę coś poprawić.]
[Dziękuje za przywitanie. Jak można, to ja bym prosiła o wątek, szczególnie z Shelem, wydaje się intrygującą postacią. Jednak nie do końca jeszcze się ogarnęłam z całymi realiami tego świata, więc może ty masz jakiś pomysł na sytuacje w której mogli by się spotkać, lub gdzie, bo Lëlan jakoś nie zapuściła się nigdy na tereny Wirginy.]
[Jeśli nie czytałaś Wiedżmina, Cintra to słaby pomysł. Ogólnie Falka przybyła do Keronii, w poszukiwaniu zajęcia. Postać wybierz tą, na którą masz ochotę. Zarówno do postaci, jak i wątków nie mam żadnych uprzedzeń ;D ]
[ Pomysły są okey. Co do tego kto i dlaczego zabił jej rodzinę to tak myślałam, że by w tedy cała wioska została wyrżnięta czy coś.
Tylko mam pytanie skoro obie postacie są tu na jednej karcie to jak mam pisać odpisy? Adresować do której postaci jest jaki odpis czy jakoś inaczej?
To ja bym z Shelem zrobiła tak. Paeonia tańczyłaby jako rozrywka na jakimś spotkaniu/posiedzeniu/imprezie czy czymkolwiek. No i właśnie spodobałaby się Shelowi, a przy okazji ktoś chciałby go pozbawić życia i przy okazji również oprócz tańca wynająłby ją właśnie do tego by pozbawiła go życia.
Paeonia wykorzysta to, że Shel jest nią zainteresowany i gdy będzie chciała zadać śmiertelny niespodziewany cios okaże się, że jeszcze inny ktoś chciał wyrżnąć całe to towarzystwo zebrane na tym spotkaniu co sprawi, że zapanuje chaos Paeonia go nie zabije, a będą się musieli szybko ewakuować żeby ocalić życia co skłoni ich do tej współpracy.
Takie coś nie wiem czy ci pasuje coś w tym stylu.
Dla Nefryt.
Nefryt czekałaby na jakąś niezwykle właśnie cenną przesyłkę, którą miał dostarczyć jakiś kupiec na którego wpadła wcześniej Paeonia i zabrała to coś cennego, bo jej się spodobało, a kupiec zdecydowanie za mało jej za taniec zapłacił. No i kupiec dotarł bez tej rzeczy no i Nefryt czy ktoś stwierdził, że odejść Paeonia daleko nie mogła no i pójdą ją szukać czy coś. Bo ta rzecz to tak bardzo ważna jest, że żyć bez niej nie mogą.
Co myślisz ?
Mam nadzieję że mnie rozumiesz ]
Paeonia
Cz. I
Shanley przełknęła suchość w ustach. Poczuła, że zrobiła coś, do czego nie miała prawa. Wiedziała, że górę wzięły bezmyślna gadatliwość i uprzedzenie, ale nie widziała w tym nic złego. Nie, dopóki Nefryt nie uświadomiła jej, że powinna uważać na słowa. Bo słowa mogą osądzać. Słowa mogą urazić. Słowa mogą ranić.
Drgnęła nieznacznie, słysząc przytyk wymierzony w arystokratów. Nie była w stanie zaprzeczyć. Jej matki w żaden sposób nie można było zaliczyć do osób zrównoważonych, ojciec natomiast potrafił jedynie pić na umór i wpadać w gniew. Jednak, chcąc, nie chcąc, dziewczyna zaliczała się do tej zżeranej przez próżność i niezaradność warstwy. Nawet gdy zdawało jej się, że zerwała wszystkie więzi, że uwolniła się od przeszłości, pozostawała ta podświadoma przynależność.
Wyraz twarzy dziewczyny owszem, mówił, że jest jej głupio, ale ani jedno słowo przeprosin nie padło z jej ust.
- Powinien dać radę. – To krótkie zdanie ucięło rozmówkę z wierzchowcem, która – mimo że pomogła uspokoić gniadego – zaliczała się do dziecinnych pogawędek z pupilami.
Nefryt nie odpowiedziała na wcześniejsze pytania. Nie musiała. Shan zaufała herszt.
- Myślę, że się boją. Niedługo zapadnie zmrok, a w ich kraju jest mało lasów. Nie wiedzą, jak w nich przeżyć nocą, nie potrafią rozpoznać, gdzie kryją się bestie. Jeśli zabłądzą, prawdopodobnie zginą. Jeśli się rozdzielą, zginą na pewno.
Zamiast zaniepokoić, słowa Nefryt uspokoiły Shan. Obawiała się Wirgińczyków, nie rodzimych lasów. W kerońskich puszczach spędziła prawdopodobnie więcej czasu niż ścigający ją oraz herszt zbrojni razem wzięci. Była niemal pewna, że to samo może powiedzieć o swojej towarzyszce. Dziewczyna wiedziała, jak się zachować – nie w teorii, a z doświadczenia. Mogła się nim pochwalić mimo swojego młodego wieku. Pokładała więc nadzieję w swoich umiejętnościach.
Podała wodze kobiecie.
- Poprowadzisz? – W jej głosie wybrzmiała prośba.
Herszt nie wzbudziła w niej sympatii, czego jednak nie można było powiedzieć o szacunku. Shanley nauczyła się, że jedno nie powinno wykluczać drugiego. Teraz miała okazję przekonać się o tym na własnej skórze.
***
Ina miała rację. Przez Meryna czasem przemawiała dawna duma, na którą mógł sobie niegdyś pozwolić. W jego gestach i sposobie wysławiania się wciąż znać było teatralność i kurtuazję, których trudno było mu się wyzbyć i z których nie do końca zdawał sobie sprawę. Teraz, przedstawiając się, przeważnie nie używał rodowego nazwiska. Nie było już ani szlachectwa, ani pozycji mistrza fechtunku i zaufanego wysłannika w Zakonie. Mężczyzna poznał, co znaczy zarabiać na własne utrzymanie. Zarabiać na czynsz, o którym nigdy nie musiał myśleć, i na chleb, którego zawsze miał pod dostatkiem. Ochraniał możnowładcę, za którego niegdyś sam mógł się uważać. Był najemnym mieczem. Nikim więcej.
Wracając od studni, przystanął przy uwiązanej do płotu klaczce. Odstawił pełne wody wiadro, by rozprostować palce... i odetchnąć chwilę, by odpocząć od podejrzliwych spojrzeń.
Słońce skryło się już za ścianą lasu, pozostawiając jedynie jasną poświatę na ciemniejącym niebie. Minęło już tyle czasu, a Nefryt wciąż nie było nigdzie widać... Półtorej godziny powolnego marszu powinno odpowiadać takiemu samemu czasowi jazdy konnej – zakładając, że Nefryt musi wywieść w pole szukających jej Wirgińców.
A jeśli...
Szermierz wzdrygnął się, mimo że dzień był ciepły.
A jeśli ją dorwali? Chyba nikt w tym kraju nie mógł poszczycić się większą wprawą w wymykaniu się Wirgińczykom. Ale jeśli to nie wystarczyło? Każdemu może zdarzyć się pomyłka, drobne przeoczenie, może go spotkać głupi zbieg okoliczności, który przeważy szalę na jego niekorzyść. Każdemu, nawet najlepszym.
Zostawił ją. Zostawił, pozwalając, by sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Pozwolił jej iść samej. On. Pan Odpowiedzialny.
Cz. II
Potrząsnął głową, odpędzając czarne myśli. Ktoś musiał przecież doprowadzić tego pechowca do miejsca takiego jak to, w którym udzielą mu pomocy. Inaczej w najlepszym wypadku straciłby rękę. Strzegący bram Etir zbrojny nie popisał się delikatnością.
Zaciskając zęby, Meryn rzucił ostatnie spojrzenie w stronę drzew. Spojrzenie pełne głupiej, bezpodstawnej nadziei, podszeptującej, że Nefryt wyjedzie z lasu akurat w tym momencie.
Przeczesując grzywę srokatej, przyjrzał się aedowym jukom. To do siodła łaciatej kobyłki mieszaniec troczył większość swojego dobytku. Gdzieś tu musiały być więc pieniądze...
Znalezienie ich nie było tak proste, jak w pierwszej chwili się Merynowi wydało.
Wrócił po dłuższej chwili, w jednej ręce niosąc wypełnione wodą wiadro, a w drugiej – sakwę. Naczynie postawił obok ławy – tak, by zielarz mógł w razie potrzeby z niego skorzystać. Z pewnością mu się przyda.
Aed nie darł się, chociaż miał na to przemożną ochotę. Zacisnął powieki i leżał cicho, przygryzając dolną wargę i wgniatając czoło w drewniane słoje ławy, by odwrócić swoją uwagę od rozszarpanego ramienia. Tylko ciemne rzęsy błyszczały mu od łez. Łez bólu, palącego ramię.
Gdy starszy mężczyzna wytarł wreszcie dłonie w koszulę, mieszaniec odetchnął głęboko, z ulgą. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z napięcia mięśni, nad którym stracił panowanie. Marnował siły na uleganie odruchowi, sam o tym nie wiedząc.
Usłyszawszy polecenia zielarza, po prostu skinął głową.
- Dziękuję... – odparł krótko. Spojrzał na twarz starszego mężczyzny, ale nie był w stanie skupić na niej wzroku.
Aed już chciał rozkoszować się chwilą odpoczynku, gdy przez mgłę zmęczenia i czyhającego na mieszańca snu przebił się głos zielarza:
- Nie chcę się mieszać w twoje sprawy Ino, ale niebezpiecznie dziś trzymać w domu coś, co nie jest człowiekiem.
Odwrócił wzrok, zaciskając wargi w wąską linię. Powinien był się już przyzwyczaić, już dawno... Powinien.
- Chcemy prosić jedynie o nocleg dla nas i dla naszej towarzyszki, która, jak się spodziewam, niebawem do nas dołączy – Meryn zwrócił się do Iny, nie czekając, aż zechce się ona wypowiedzieć o tej przestrodze. Nie był jeszcze świadom, że jego krnąbrna podopieczna uparcie się za nim wlokła. – Wyjedziemy jutro o świcie. Odwdzięczymy się jak możemy.
Szermierz mówił spokojnie, ale stanowczo – na wypadek, gdyby Aedowi strzeliło coś do głowy.
[Spoko, pisz kiedy masz czas i wenę, nie kiedy „musisz”. ;)
Gdyby chuchrak to usłyszał, to by się chyba, bladzioch, zarumienił. ;D
Święta racja. Lubić się nie muszą – wystarczy, że nie pozabijają się nim dotrą do Bukowej Osady. No i będzie ciekawiej.
Czyli droga wolna. :D Teraz zamiast się uczyć będę rysować wirgińską chorągiew...
Ten drugi art z jednej strony jest przesłodki, ale z drugiej – te uschłe drzewa i maki w trawie... No i czarnowłosa dziewczyna z czarnym jednorożcem – nie mogłam Ci nie wysłać. ;)]
[ Lëlan często przemieszcza się pomiędzy Ataxiar, a Górami Mgieł, więc po drodze zatrzymuje się w prawie wszystkich pomniejszych miasteczkach przez które przejeżdża, czasami w samym Królewcu. Więc może tam by się mogli spotkać? Hm, ewentualnie podczas samej podróży? ]
[Nie, raczej nie mam kłopotów z pisaniem komentarza pod rząd. Tylko musisz być świadoma, że z racji stażu mam teraz spore poślizgi z odpisywaniem, a jakość nie jest najwyższych lotów. Rozważałam urlop, ale ostatecznie pomysł upadł, a ja powoli, własnym tempem coś tam klecę w wordzie.
Ja też raczej nie potrafię cudzych postaci. Nawet jak je czuję z racji długiego pisania, to wtrącam może jakieś zdanie, wypowiedź czy wzmiankę o nich, ale nie kieruję nimi. Z Flynnem sama mam jeszcze problem, jak to bywa z nową poboczną – trzeba ją poznać i ukształtować.
Na potrzeby takiego założenia – które mi jak najbardziej odpowiada, dajemy, że dotarli już do portu, kapitan zszedł na ląd do zarządcy, a Nef chce urobić Flynna? Bo jak już ich wrzucimy do więzenia, to na urabianie Flynna będzie za późno. Chyba, że czekają przed wejściem do portu na zezwolenie, by tam wpłynąć albo pogoda im nie sprzyja i dlatego nie próbują wejść do niego. Z drugiej strony na morzu Dev raczej nie będzie miał jak się skontaktować z ruchem, potrzebuje być na lądzie. Chyba, że sam ładnie skoczy do wody, ale on tego nie zrobi… nie zostawiłby Nefryt. Mógłby przekupić jednego z marynarzy, ale na okrętach wojennych panowała surowa dyscyplina i jakby coś takiego wyszło, zostałoby uznane za dezercję. A za to stryczek.
Nie mam też nic przeciwko pozostawienia na razie Lu i Shela. Zwykle wychodzę z założenia, że piszę postaciami jak mam dla nich jakąś rolę. Jeśli nie, to chwilowo pomijam, potem zaś wprowadzam. Tego typu. Więc za.
To tylko powiedz mi, co myślisz w kwestii tego jak daleko skoczyć akcją i ja się mogę brać za odpis.]
Daleko, w ciemności, migotały jasne światła portu w Antor. Morze niosło dźwięk portowych tawern. Śmiech, marynarskie szanty. Migotały leniwie zawieszone na masztach latarnie stojących na kotwicy okrętów. Nawet rybackie łodzie i kutry zaopatrzono w nie, by płynąc w ciemności, były rozpoznawalne dla innych jednostek.
Morskie fale leniwie uderzały o drewnianą burtę. Podeszli dość blisko nabrzeża, na noc okręt stanął w dryf, zarzucono kotwicę. Niepomyślne prądy, lakonicznie wyjaśnił stary bosman, tęsknie wpatrując się w nie tak odległy port. Tak długo przebywając na morzu, z dala od porządnego jadła, napitku, palącego przełyk rumu, marynarze tęsknili za najprostszymi przyjemnościami. Bliskością kobiet, zwykłym łóżkiem zamiast chybotliwego hamaka, stabilnego lądu zamiast pokładu, pełnej kiesy należnego im żołdu.
Tymczasem wciąż byli na morzu, z portem w zasięgu wzroku, nie mogąc się doń dostać.
Frustrujące. Nie tylko dla marynarzy.
Jak on miał poszukać pomocy, będąc na morzu? Nie mogąc postawić stopy na lądzie? Jak miał porozumieć się z ruchem? Nie był magiem, nie znał sposobów na inny, magiczny sposób kontaktu. Mewy przecież nie wyśle. Głupie ptaszysko poleciałoby połowić ryby, a nie kłopotało się zaniesieniem przyczepionego do nóżki liściku.
A on wciąż miał kłopot. Mógł skoczyć do wody. Popłynąć wpław. Może by mu się udało. Może by dopłynął… O ile by nie utonął gdzieś po drodze. To jednak znaczyło zostawić Nefryt. Samą. Tutaj. Gdyby… Jego zniknięcie nie przeszłoby bez echa. I odbiłoby się na Nefryt.
Tym samym nie wchodziło w grę. Nie zostawi jej.
Zawiał mocniejszy wiatr, niosąc za sobą zapach soli i morskiej świeżości, targając koszulą arystokraty. Gdzieś z tyłu dał się słyszeć okrętowy dzwon, oznajmiający zmianę wachty. Oficer, tym razem Flynn, pojawił się na pokładzie, powolnym krokiem wędrując od rufy w kierunku dziobu.
Flynn był najsłabszym ogniwem w ich planie. Zarazem też jedynym ogniwem, które, gdyby im pomogło, rozwiązałoby wszystkie problemy, jakie mieli.
Ponieważ jednak zawsze dobrze mieć alternatywny plan, arystokrata odwrócił się plecami do młodego oficera. To był okręt wojenny. Okręty wojenne słynęły z surowej dyscypliny. Służba na nich była niełatwa. Na pewno znajdzie się ktoś, kto chętnie by pozbył się tego zaszczytu. Ktoś, kto nawet pomimo grożącego za dezercję stryczka, rzuciłby się w słoną wodę i zaniósł liścik wskazanej osobie… za drobną opłatą rzecz jasna. Opłatą znacznie większą niż marny, marynarski żołd.
Już był przy zejściu pod pokład, gdy natknął się na nią. Niemal niedostrzegalnie skinął głową w kierunku dziobu, tam, gdzie ostatni raz widział Flynna. Wargi poruszyły się bezgłośnie, lecz nieme przesłanie było aż nazbyt oczywiste.
- Powodzenia – mówił ruch warg, mówiły oczy i napięta postawa arystokraty.
[Jakość nie powala na kolana. Ostatnio zgubiłam gdzieś i wenę i pomysły, zaś opisy nigdy nie były moją najmocniejszą stroną. Mam nadzieję, że takie coś ujdzie i przepraszam.]
Cz. I
[Nie mam pojęcia, jakiej to jest jakości, bo nieodespana sylwestrowa nocka filmowa wciąż odbija się na mojej sprawności umysłowej... :P]
Przez całą drogę Shan nie odezwała się ani słowem. Po części dlatego, że skupiała się na odgłosach otoczenia. Jechały we dwójkę na jednym koniu, sapiącym jakby właśnie ukończył bieg na wyścigach. O przegapienie jakiegoś niepozornego szelestu, trzaśnięcia gałązki czy strzępka szeptanej rozmowy było nad wyraz łatwo. Napięty łuk leżał przed nią, na jej kolanach. Jedna strzała czekała w jej dłoni, druga – zatknięta za pas, była w zasięgu ręki. Dziewczyna wciąż sondowała wzrokiem otoczenie. Zachowywała czujność. Zapamiętywała też drogę... tak na wszelki wypadek.
Po części jednak dlatego, że nie wiedziała, w jakim tonie ta rozmowa powinna przebiegać. Stchórzyła. Liczyła na to, że Nefryt zaprzątać będą inne sprawy. Że na konieczność prowadzenia pogawędki nie będzie zwracać uwagi.
Rzeczywiście, herszt zdawała się być nieobecna myślami. Denerwowała się, choć nie dawała tego po sobie poznać. Denerwowała się tak jak Shan.
Nie musiały rozmawiać i nie musiały zgadzać się ze sobą w każdej kwestii, by w tym momencie rozumieć się doskonale.
***
- Przyjęłam was, tak? No to was teraz nie wyrzucę.
Meryn już zaczerpnął powietrza, by odpowiedzieć jakimś utartym, pasującym do sytuacji zwrotem. Zmilczał jednak. Kolejne wyuczone grzeczności z pewnością okazałyby się sporą przesadą. Meryn domyślał się, jak dla postronnego obserwatora musi wyglądać taki sposób bycia, jednak nie zawsze potrafił nad nim panować. Nie czuł wyższości. Po prostu nie miał władzy nad pewnymi przyzwyczajeniami, niegdyś wpojonymi jako największa świętość.
- Kim jest wasza towarzyszka?
W tym momencie szermierz zdał sobie sprawę, jak łatwo i bezmyślnie wyjawił, że czeka na kobietę. Na szczęście nie było się czego obawiać, a chwilowy przestrach był zapewne objawem jego przewrażliwienia.
Nefryt powiedziała przecież, że ją tu znają. Chyba mógł wyjawić Inie prawdę.
A jeśli w drodze coś...
Zamknij się - syknął w myślach sam do siebie. Męczyły go te przeczucia, męczyło spóźnione poczucie winy. Bezsensowne obawy, niemające na nic wpływu.
Odetchnął głęboko. Postanowił grać w otwarte karty. W końcu rozmawiali bez świadków.
- Nefryt powiedziała, że możemy się tu zatrzymać.
Na razie nie mówił nic o owej niewykorzystanej przysłudze, jako że sam niewiele o niej wiedział. Jednak w razie potrzeby miał argument w zanadrzu.
Odwrócił się. Patrzyła na niego para ciemnych oczu. W oskarżycielskim spojrzeniu znać było niemą naganę.
Aed na miejscu pana szermierza skłamałby. Odruchowo. Najwyżej potem by przeprosił. Jednak zawsze pilnował, by ludzie, którzy mu pomagają, wiedzieli o nim jak najmniej. Pilnował zarówno dla własnego, jak i ich dobra.
***
Shanley westchnęła cicho, gdy w jej uszy wwierciło się psie skomlenie i ujadanie. Po panującej w lesie ciszy, do której jej pobudzone strachem zmysły dopisywały nieistniejące odgłosy i obrazy, usłyszenie czegoś, co działo się naprawdę było nie lada ulgą.
- Kto zacz?!
Ludzie. Ludzie, którzy nie zamierzają ich pozabijać. A przynajmniej pytają o godność, nim się do tego zabiorą. Jak dobrze...
- Nie poznajesz mnie? Czy jest u was dwóch mężczyzn, półelf i szlachcic? Rozdzieliśmy się w drodze…
A więc z Marianny nadal był tak samo kiepski aktor, za jakiego go Shanley miała. Zsunęła się z konia, nieznacznie kręcąc głową z niemą dezaprobatą. Spojrzała najpierw na tutejszych, a potem na Nefryt. Nie zamierzała wtrącać się w ich rozmowę.
- Idź do Iny. Tej rudej od bandy dzieciaków, to w tamtą….
Zmierzyła herszt czujnym spojrzeniem. Kobieta niekontrolowanie wypuściła lejce z rąk. To ze zmęczenia?
- Wiem… wiem.
Wzrok Nefryt zatrzymał się na dziewczynie. Ta chwyciła nachrapnik i łagodnie poprowadziła gniadego w stronę wskazaną przez mężczyznę, nie przejmując się tym, że herszt dalej trzyma wodze.
- Podwiozę cię – rzuciła dla rozluźnienia atmosfery.
***
Cz. II
W trzask płonących na palenisku polan wmieszał się odgłos pukania do drzwi.
Meryn poderwał się ze swojego miejsca jakby ktoś szturchnął go rozpalonym do białości prętem. Aed wywrócił oczyma. Czy ten dzieciak nigdy się nie nauczy...?
Ina zawahała się przez moment. Na tę krótką chwilę zapadła idealna cisza. Kobieta wytarła przyprószone mąką dłonie o fartuch, którym się uprzednio przewiązała, podeszła do wyjścia, wyciągnęła kołek ze skobla i odemknęła drzwi. Spojrzała spode łba na Meryna, który najwyraźniej postanowił snuć się za nią jak cień. Otworzyła skrzydło drzwi, czemu towarzyszyło ciche skrzypnięcie kiepsko naoliwionych zawiasów. Usunęła się z przejścia, pozwalając Merynowi twarzą w twarz spotkać się z przybyszami. Skoro tak czekał, proszę bardzo.
- Nic ci nie jest... – stwierdził, patrząc na Nefryt jak na zjawę. Odetchnął z ulgą, czekając, aż bogini Fortuna wymierzy mu bezlitosny policzek, budząc go ze snu o zbyt szczęśliwym zakończeniu.
- Nam – poprawił go ktoś stojący za plecami herszt, poza kręgiem światła wylewającego się z chałupy. Meryn znał ten głos, znał go bardzo, bardzo dobrze. Zamknął oczy. Nie, to rzeczywiście się nie działo.
[Aż mi się łezka w oku zakręciła, wreszcie się spotkali... :D A rozdzielili się prawie cztery miesiące temu, szmat czasu.
A jakże, czerwony jak burak! I nie bardziej rozmowny.
No właśnie... Brakuje mi pomysłu, by zrobić z dowódczyni postać główną. Może kiedy jej charakter i historia rozwiną się w wątkach, napiszę jej kartę. Ale na razie się chyba nie zanosi. Chociaż kto wie, jak bardzo będę się nudzić w ferie...? xD
Tak sobie przeglądałam nasz wątek i... co z Shelem? :D *diaboliczny śmiech* Uważaj, bo zaczynam kombinować z postacią pani dowódczyni. To się może źle skończyć! xD]
[ Hmm, to może tak... wyczytałam w karcie, że Shel jest szpiegiem królowej Keronii, więc można byłoby tak zrobić, że potrzebuje dla niej zdobyć informację na temat czegoś/kogoś tam, ale potrzebuje do tego pomocy. A moja Lelan często wykonuje zlecenia tym podobne, gdyż wyspecjalizowała się w hipnozie, a z czegoś musi się utrzymać gdy tak podróżuje po kraju. Więc Shel by słyszał plotki o takiej osobie i by starał się ją odszukać, ale jak już się dogadają to nie będzie chciał jej zdradzić szczegółów, więc będą musieli wybrać się razem w poszukiwaniu tej osoby od której mają wyciągnąć owe informacje. A po drodze, ktoś może czyhać na życie mojej elfki gdyż miała tam parę niedokończonych spraw, i chcąc nie chcąc Shel będzie musiał jej pomóc, gdyż inaczej straci swoją jedyną nadzieję na wykonanie zadania od królowej? Nie mam zielonego pojęcia czy to jakoś współgra z Twoją postacią, ale jak nie to mów i postaram się coś innego wymyślić :) ]
– Podobno cię szukała, Meryn.
Słowa Nefryt zabrzmiały jak subtelny wyrzut. „To dziecko pana szuka.” Tylko że to dziecko doskonale posługiwało się paroma rodzajami broni. I to nie ono się zgubiło.
To Shanley odezwała się pierwsza. Chciała szybko zamknąć temat, a nie urządzać sceny. Nie teraz. Jeszcze.
- Jeśli w przyszłości powiesz mi, gdzie się wybierasz, nie obrażę się – zapewniła, posługując się oklepanym, ale skutecznym chwytem.
Meryn westchnął ciężko. Pospiesznie zebrał myśli, zastanawiając się, co ma na swoją obronę.
- Cóż... To była dość spontaniczna wycieczka – odparł wymijająco.
Szermierz powiódł wzrokiem za spojrzeniem Nefryt. Skulone nieszczęście ruszyło się wreszcie ze swojego kąta. Wspierając się na zdrowej ręce, Aed podniósł się z twardej ławy i oparł się o ścianę. Na więcej entuzjazmu póki co się nie zdobył. Krawędzie jego pola widzenia przez chwilę zabarwiły się czernią, która z obrazu izdebki pozostawiła jedynie mały wycinek o rozmytych konturach. Bogowie, jeżeli zmęczył się siadaniem, to bał się pomyśleć o stanięciu na nogach. Masz ci los – sponiewierane chuchro w poplamionej, zakurzonej koszuli bez jednego rękawa, nienadające się do walki ani nawet wdrapania na koński grzbiet.
- Tak w ogóle to… dobrze was widzieć.
Kąciki ust mieszańca drgnęły i uniosły się nieznacznie. Uśmiechnął się. Nie krzywo i szyderczo. Całkiem ładnie... jak na niego. Cieszył się, że widzi Nefryt całą i zdrową. Cholera, martwił się. Martwił, i to bardzo, chociaż starał się nie dać tego po sobie poznać.
- Ciebie również – odpowiedział, choć miał przemożną ochotę nawrzeszczeć na panią herszt za samotne pałętanie się po lesie pełnym Wirgińców, i to po wymuszeniu na mieszańcu pozwolenia na to. Doprawdy, skandal...
Meryn gestem zaprosił przybyłe do środka, odsuwając się z przejścia. Ina zatrzasnęła za nimi drzwi i zamknęła je na skobel.
- Martwiłaś się – stwierdził szermierz tonem kogoś niezmącenie pewnego siebie. Zerknął przy tym na Shan tak, jakby był panem i władcą świata, zaszczycającym spojrzeniem jakiegoś niewiele znaczącego urzędasa.
- Coś ci się przyśniło – odparowała, parskając z udawaną szyderczością.
Beztroskie odgrywanie tych uroczych scenek ukróciła pani domu.
- Jedno słowo o tej twojej rewolucji, a pierwsza doniosę, że tu jesteś. A rano masz zniknąć.
W jednej chwili zrobiło się cicho. Ani mieszaniec, ani żadne z tej dwójki papużek nierozłączek nie spodziewało się tego, co właśnie usłyszało.
Meryn nie wiedział, co zaszło między tymi dwiema kobietami, ale postanowił załagodzić sytuację póki jeszcze miał taką możliwość.
- Zapewniam, że znaleźliśmy się tu przypadkiem. Szukaliśmy schronienia i niczego więcej. Godzinę po świcie nie będzie po nas śladu.
Znów zbyt oficjalnie. Równie dobrze mógłby zamieść podłogę kapeluszem z czaplim piórkiem, gdyby tylko taki przy sobie miał. Cholera.
[To teraz ode mnie krótko. I chaotycznie. Wystukuję odpis póki mam wenę i chwilę czasu, bo potem znowu będzie młyn i nie dam rady.
Wyciąganie zeschłych liści z włosów – ujęło mnie to. Tak po prostu. :D
Podczas nocki zrobiłyśmy sobie powtórkę z pierwszej części Piratów z Karaibów. Oprócz tego przypomniałam sobie dwa pierwsze odcinki Bleacha i zostałam wtajemniczona w Supernatural. I to w sumie tyle, oczywiście doszły do tego jutuby. A Ty co oglądałaś? :>
A więc postanowione... He. He. He. Biedny Shel. Ciężko pytać o pomysły, skoro jeszcze nie opisałam postaci, ale może coś przychodzi Ci do głowy? Jakiś punkt zaczepienia, który spuści naszą dziką kreatywność z łańcuchów? ;)
Tak przy okazji: Zorana narysowała najcudniejszego pod słońcem Mariannę, którego ukradłam do zakładki z pobocznymi. :D W ogóle wzięłam się za porządkowanie pobocznych, zaczęłam szukać im wizerunków. Może to zacznie jakoś wyglądać. Jedno jest pewne: roboty przy tym nie do przerobienia. :I
Wow, wreszcie zmieściłam się w jednym komentarzu... Wszystko wina szkoły.]
cz. I
[To po prostu cała ja i moje wieczne niezadowolenie. Zwłaszcza z opisów, którym momentami sporo brakuje. Może po prostu jestem zbytnią perfekcjonistką w tej materii i tyle. A może przyzwyczaiłam się aż tak do narzekania, że przestałam czuć, że coś jest dobre. Darrusowa podesłała mi ostatnio coś ze zdaniem, że uczelnia zabija chęci – moja akurat robi to całkiem skutecznie, a może to ja jestem po prostu słabsza psychicznie.
Nieważne. Zebrało mi się na narzekanie.
A co do tego, że brakowało ci pisania… powiem ci, że aż czuć to w odpisie. Z taką pasją i tak… łał, naprawdę świetnie to wyszło. Nie, żeby wcześniej nie było świetnie i nie porywało, po prostu teraz mi się rzuciło w oczy. Myślałam, że będę miała trudności w pisaniu Flynnem, a tu aż samo przychodzi jak tylko przeczytam jakiś twój fragment.]
- Ten port, to był twój dom, prawda?
Popatrzył na nią. W nikłym świetle jego twarz miała zamyślony wyraz.
- Te niewielkie, migoczące światełka to sam port. Dalej, wyżej, wznosi się dzielnica targowa i szlachecka. Świątynia rezyduje na zachodnim krańcu miasta. Ten port to Antor. Alcantara jest stolicą i siedzibą cesarza, lecz Antor jest sercem morskiej potęgi. Tak mówią. – Uśmiech wykrzywił jego dotąd surowo wygięte wargi, łagodząc rysy i nadając nieco bardziej przystępny charakter. – Wychowałem się w Antor.
Nadal pamiętał wąskie, portowe uliczki pachnące wędzonymi rybami, mokrymi sieciami rybackimi i marynarskim potem. Pamiętał niewielkie kutry rybackie, znacznie większe statki wielorybnicze, jakie czasem nawiedzały rybacki port. Pamiętał, że jeszcze bardziej fascynowały go wspaniałe, wyniosłe żaglowce. Z prawdziwą przyjemnością obserwował niewielkie slupy, zmierzające do portu na swych trzech żaglach. Pamiętał znacznie potężnie i mniej zwrotne galeony, prawdziwe okręty armaty, jakimi były wojenne statki. Te właśnie, olbrzymie jednostki fascynowały go najbardziej. Godzinami mógł wysłuchiwać opowieści starych żeglarzy i wilków morskich, nawet prostych majtków.
Jakże dawno to było.
- Wychowałem się w Antor – powtórzył, obracając się placami od widoku tonącego w mroku miasta. – Ale moim domem jest okręt. Podobnie jak tych chłopców. Tu spędzamy większość czasu. Niektórzy nie wiedzieli domu od roku, inni dłużej. Życie żeglarza… nie jest łatwe, lecz jeszcze gorzej mają jego rodziny.
- Przyszłam, bo…. bo nie wiem, co robić. Boję się, Flynn. Ty to na pewno widzisz... przecież ja nie jestem przemytniczką. Na statki nie bierze się kobiet, nikt mnie tam nie chciał. To był mój pomysł, żeby płynąć, mój…
- Spokojnie. Proszę się uspokoić – zaczął nieco sztywno. Flynn jednym słowem, gestem czy spojrzeniem potrafił zjednać sobie sympatię marynarzy. Kilkoma słowami stawiał do pionu gorące głowy i maruderów. Jak się rzekło, okręt był jego żywiołem.
cz. II
Nie potrafił sobie jednak radzić z kobietami. Zwłaszcza ze smutnymi, niemal łkającymi kobietami.
- Flynn, w moim kraju jest wojna. Głodujemy. Nikt nie wie, co dalej. Dla wielkich rodów to może jest gra, ale… Kamienicę mojego ojca po prostu spalili. Nikogo nie ukrywaliśmy, nic nie zrobiliśmy, a oni… oni wszystkich…
Niezdarnie przysunął się, próbując jakoś dodać jej otuchy. To jakoś ograniczyło się do ujęcia jej dłoni w swoją, szorstką od pracy. Ten mężczyzna nie urodził się w arystokratycznym rodzie. Nie kupiono mu patentu oficerskiego. On musiał nań ciężko zapracować, pracą, potem i nieraz pewnie razami od surowego, nie zawsze uczciwego kapitana.
- Chciałam tylko żyć, czy to jest według was zbrodnia, która zasługuje na śmierć? Wsiedliśmy na statek, uchodźców nie stać na wizę, Flynn. Chcieliśmy uciec. Gdziekolwiek. Jestem w ciąży. Chciałam, by moje dziecko widziało przed sobą życie, nie śmierć. Błagam, Flynn. Zaklinam na wszystkich bogów, moich, twoich, na tę twoją ujmującą lojalność, na wszystko: pomóż mi.
- Posłuchaj, ja… jestem tylko oficerem. Moje słowo nie znaczy tyle co kapitana, nie mówiąc już o admirale. Nawet moje pochodzenie jest… - urwał, widząc jak zmienia się wyraz jej twarzy. – Kapitan jest uczciwym, godnym szacunku człowiekiem, nie obciąży was. Schwytano was na przemytniczym statku, ale to jasne, że byliście tylko pasażerami. W najgorszym razie chcieliście przedostać się do Quingheny bez wizy. Za to nie karze się śmiercią. Porozmawiam z kapitanem, to mogę ci obiecać. W razie konieczności poświadczę też, że nie należeliście do przemytniczej załogi. – Zdawał sobie sprawę, że to niezbyt wiele. Komuś jednak tak uczciwemu jak jemu, tak oddanego swej pracy, dla którego ten okręt był wszystkim… Komuś takiemu nawet przez myśl by nie przeszło, by zdradzić swoich. Kraj, kapitana, załogę, zasady okrętu wojennego i spuścić na wodę szalupę, pomagając im uciec. Przekreśliłby własną karierę, wszystko, co wierzył i kochał. W końcu zaś, co najważniejsze, przekreśliłby samego siebie, kim był.
Kolejne zlecenie. Tańcowanie i imprezowanie. Mimo, że brzmiało nieźle wcale takie nie było. Ciężka praca. Ciągłe ćwiczenia nad sobą i nad udoskonaleniem swoich występów. Było to przecież jedynym źródłem jej zarobków. Dlatego musiała być najlepsza. Nikogo nie dziwił fakt, że była. Jej technika i sposób tańca był inny od tego, do czego zdążyli przywyknąć inni. To było wyjątkowe. Sprawiało, że ona czuła się wyjątkowa. Jednak nie mogła zapomnieć przez kogo taka się stała.
Jakiś szlachcic wynajął ją na swoje urodziny. Normalne. Ktoś dodatkowo zlecił jej kolejne zadanie. Zabójstwo. Również całkiem normalne. Choć akurat to drugie lubiła wykonywać najmniej. Jednak z czegoś trzeba żyć. Znając wszystkie szczegóły przygotowała się do występu. Wszystko miało mieć miejsce w karczmie. Była tam nawet scena specjalnie dla niej. Było wielu gości. Normalne. Zero stresu. Zero tremy. Po prostu zadanie.
Nastała cisza. Znak dla niej. Jeszcze jej nie widzieli. Ona zagrzechotała bransoletami z delikatnymi dzwoneczkami. Po czym najpierw jej noga ukazała się widzą. Złoty bucik na jasnej stopie. Na kostce miała bransolety z owymi dzwoneczkami. Do których były poprzyczepiane zielonkawo złote skrawki, które sztywno biegły w górę. Nie potrzebowała muzyki. Sama o wszystko dbała właśnie dzięki dzwoneczkom.
Dalej wychyliła się jej dłoń, a po chwili wyskoczyła wirując wśród migających zasłon. Poruszanych jej dłońmi. Jej strój odsłaniał więcej niż zakrywał. Składał się z zielono złotego stanika, którego ramiączka były szersze i delikatnie opadające na ramiona Paeonii. Zrobione z przezroczystej delikatnej tkaniny. Z dołu stanika zwisały dzwoneczki, do których były poprzyczepiane również przezroczyste i delikatne skrawki. Niżej miała spodnie. Bardzo krótkie, które także były przystrojone dzwoneczkami. Jej dzisiejszy wystrój był w kolorach złoto-zielonych.
Przy każdym kroku wydawała odpowiedni dźwięk z jej stroju i dzwoneczków. Na początku nie można było dostrzec jej twarzy po skrywało ją siedem zasłon drgających jak im zagrała. Tańczyła z niezwykłą lekkością. Wszystkie jej ruchy były idealnie wyuczone.
Doszło do momentu gdzie pierwsza z siedmiu zasłon opadła. Zgrabnym ruchem w tańcu przyczepiła ją sobie do spodni. W końcowym efekcie miała odkryć twarz, ale ciało zakryć zasłonami. Tak by wszyscy się zastanawiali kiedy udało jej się okryć.
Skoczyła i obróciła się szybko w locie. Nie zaplątała się w swoje szmatki. Stała teraz tyłem do widowni i wyginała swój tułów niewyobrażalnie. Wydawało się jakby nie miała kości. Opadła kolejna zasłona i znów była zwrócona twarzą do towarzystwa. Wzrokiem wypatrywała tego, na którego zlecenie dostała.
Dostrzegła go w kącie sali. Otoczonego wianuszkiem kobiet. Cóż... Paeonia pomyślała, że będzie łatwo skoro przyciąga kobiety nikogo nie zmyli to, że przyciągnie i ją.
Pospadały kolejne zasłony jej taniec dobiegł końca. Widziała jak zaciekawione spojrzenia z zapałem oglądały ją. To był już koniec. Ostatnia zasłona odpadła. Obnażyła swoją twarz. Uśmiechała się słodko. I ukłoniła z gracją na koniec. Bo to był koniec. A jej spojrzenie trwało tylko na jednym osobniku.
Zeszła ze sceny i skierowała się w stronę swojego zlecenia. Musiała jakoś wywabić go na osobności.
Paeonia
[ Przepraszam, że tak długo to trwało.]
[Na razie mi się podoba, więc jestem dobrej myśli. :) Tak już mam, że uwielbiam gobliny i inne takie potworki, więc nie mogłam się powstrzymać. A że nawet mi się spodobało to, co już tu o goblinach mieliście, to nic, tylko korzystać. :)
No, w każdym razie na wątek zawsze jestem chętna, ale dziś już raczej nic konstruktywnego nie wymyślę. Mam taki plan, żeby sobie jutro porządnie poprzeglądać wasze karty postaci i wtedy spróbuję coś wykombinować, a jeśli masz już jakikolwiek pomysł, to chętnie posłucham. :)]
Cz. I
Shanley przesady nie dostrzegła. Dziewczyna nie tyle nie miała pojęcia o etykiecie, co mieć go nie chciała. Te wszystkie nakazy i zakazy, pieszczotliwie nazywane „dobrym wychowaniem”, z jej perspektywy przypominały jakiś kodeks, który powstał dla udręczenia niewinnych istot. Jeśli ktoś miał poczuć się czyimś zachowaniem urażony – proszę bardzo, miał do tego święte i niezaprzeczalne prawo. Jeśli nie urażało to jego, a jakiś konwenans, to cóż... Kogo to, u licha, obchodzi?
- Nie znam ciebie, panie, ani elfa. Znam za to tą mąciwodę i niezależnie od tego, po co przyszła, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Meryn westchnął cicho, jakby przyznawał sam przed sobą i przed wszystkimi obecnymi, że w zaistniałej sytuacji niewiele więcej mógł zrobić. Pozostawało poczekać, aż nadarzy się sposobność do rozmowy bez świadków, i zapytać, co takiego się wydarzyło.
Pan szermierz podszedł do Nefryt, by wyciągnąć z jej włosów suchą gałązką. Uśmiechnął się do niej, nieznacznie kręcąc głową, zupełnie ignorując ten drobny szczegół, jakim było nazwanie herszt mąciwodą. Nie chciał, by teraz, gdy była zmęczona użeraniem się z siedzącymi jej na karku Wirgińczykami i kłopotami przywleczonymi przez elfie chuchro, dodatkowo zamartwiała się czymś, co już się wydarzyło i czego nie sposób zmienić. Poza tym na tytuł mąciwody to zasługiwało spiczastouche nieszczęście albo oni – dwójka papużek nierozłączek i nieodpowiedzialnych ryzykantów – a nie ona.
Ale... może lepiej było nie uświadamiać Iny, kogo przywiało w jej progi? Szukanie noclegu o tej godzinie nie było chyba dobrym pomysłem.
Nie, stanowczo nie było.
- Jeżeli jesteście z nią powiązani, przykro mi, musicie spać w obórce, na sianie… choć nie wiem, jak on to przeżyje.
Shanley i Meryn wymienili się krótkim, porozumiewawczym spojrzeniem. Czy to oznaczało, że jeśli wpadną tu Wirgińczycy, to wina za ugoszczenie wyjętych spod prawa spadnie na bogom niejedynym ducha winne krowy?
Aed natomiast uniósł brwi, udając zatroskanego.
- Cóż, jakoś dam sobie radę... – westchnął mieszaniec, który częściej nocował na sianie właśnie bądź pod gołym niebem niż w ciepłym łóżku pod puchową kołderką.
Ina zignorowała tę podszytą ironią uwagę i wróciła do zagniatania ciasta na podpłomyki. Nie mogła zaoferować im więcej. Ponadto tego wieczora musieli zadowolić się pozbawionymi konkretnego smaku plackami oraz wyskrobkami z obiadu.
Wkrótce krążki cienkiego ciasta były gotowe i leżały na powieszonej nad paleniskiem blaszce.
- Saz, pilnuj, żeby się nie spaliły – poleciła Ina synowi, po czym wyszła na zewnątrz, w mrok późnego wieczora.
Meryn odetchnął w duchu. Cieszył się, że obyło się bez większej kłótni, bez rozgrzebywania zatajonych uraz i rozdrapywania starych ran. Można było zająć się innymi sprawami. Bardziej przyziemnymi, ale również ważnymi.
- Aed, masz jakieś portki na zmianę? Ona się przecież przeziębi.
Nefryt była mokra. Przemoczona do suchej niteczki. Zupełnie jakby... brodziła w jeziorku?
- Brązowa sakwa po lewej stronie siodła srokatej – odparł mieszaniec po krótkiej chwili zastanowienia.
Meryn poszedł znów szperać w cudzych jukach.
Aed zatrzymał spojrzenie na herszt.
- Mogę zapytać, co między wami zaszło? Między tobą a Iną?
Pytanie zawisło w powietrzu. Chwilę po tym jak wybrzmiało wrócił Meryn z przewieszonymi przez przedramię spodniami z ciemnoszarej wełny. Szermierz zaczerpnął powietrza, by się odezwać, jednak Shan nie dopuściła go do głosu.
- Nie musisz, już zapytał. – Skinęła głową na Aeda, krzyżując ręce na piersi.
Spojrzenia całej trójki skupiły się na Nefryt.
- Jeśli nie chcesz odpowiadać, nie nalegam – dodał Meryn. Nie chciał, by kobieta poczuła się niezręcznie. Nie było ku temu powodów. Wystarczy już wrażeń jak na jeden dzień.
- Ja cię tu przesłuchuję, a ty marzniesz – uświadomił sobie. Podał jej suche ubranie. – Przebierz się, a ja zaprowadzę konie w jakieś odpowiedniejsze niż środek przejścia miejsce. O, może nawet rzucę okiem na naszą obórkę... Shan, przynieśże te stołki.
Cz. II
[No i słowa nie dotrzymałam. Nie miałam internetów, odpis jest dzisiaj. Ale może to i dobrze, bo w pierwszej wersji komentarza pod wątkiem było jakieś biadolenie o olimpiadzie. A teraz wdzięcznie je wycięłam. Prawidłowo. (Jak chcesz o tym pogadać to śmiało, po prostu nie chcę Ci o tym marudzić i zanudzać.)
Panią dowódczynią muszę się zająć. To znaczy kopnąć moje szare komórki, żeby coś wymyśliły. :P Postaram się z tym w miarę szybko uwinąć, co się będzie Shel nudził...]
Zaczynało się całkiem zwyczajnie. Obserwacja. Komplement. Coś działo się przy drzwiach. Paeonia zignorowała to.To nie było teraz ważne. Nie to było jej celem. Jednak jej cel siedział przed nią. Patrzył na nią i mówił do niej. Teraz naszła chwila by zaciągnąć go w odosobnione miejsce. Odegrać scenę i zabić. Odebrać wynagrodzenie i ruszyć dalej. Normalnie dzień jak co dzień. Łatwizna. Nie raz większych załatwiała. To wszystko wymagało sprytu i umiejętności. Nie można było się pomylić. Pomyłka równała się porażce, a porażka to albo śmierć albo więzienie. Wciąż gdy myślała o porażce do głowy przychodzi jej ona. Jej przyjaciółka. Osoba, która ją w to wciągnęła. Salomea. Popełniła błąd i cóż... Teraz jej nie ma. A powinno nie być ich dwóch. Stracenie jej było jak raniący cios jednocześnie jak orzeźwiający prysznic. Otworzyła oczy, ale było za późno. Już nie umiała żyć inaczej. Musiała żyć tak jak nauczyła ją Salomea. Nie było to aż takie złe. Zdążyła przywyknąć. Nauczyła się uciszać wyrzuty sumienia.
- Dziękuje bardzo za miłe słowa. - uśmiechnęła się wesoło. Ciągle patrząc mu w oczy. Było ważne by nie stracić z nim kontaktu wzrokowego. - Groźna? - uniosła jedną brew do góry. W tańcu raczej nie widziała siebie jako groźnej dopiero może później gdy przechodziła do rzeczy. Jego określenie było całkiem zabawne. Zabawne, bo on nie miał pojęcia o jej ukrytych talentach. Powiedzmy szczerze kto by ją podejrzewał o liczne brudne sprawki? Raczej nikt.
- Widzę, że dostrzega Pan więcej... Niż większość. - powiedziała, a jej głos był teraz miły dla ucha. Musiała jakoś go skusić. Jak kwiaty walczą o owady. Kuszą kolorami, zapachami i kształtami. Tak ona musiała ruchami, wyglądem i głosem. - Miło jest być chwalonym... Może zechciałby Pan zobaczyć więcej? - spytała odgarniając zalotnie włosy do tyłu. - To taki mój zwyczaj... - postanowiła wyjaśnić. - Wbrew pozorom obserwuje swoją widownię. Lubie patrzeć. Obserwować. I gdy to robię, a zasłony opadają to wybieram sobie kogoś... Kogoś w kim uda mi się coś... Zobaczyć. Może wydawać się to śmieszne. Jednak gdy wybiorę taką osobę daję prywatny występ. I zdradzam sekret. - Uśmiechnęła się. To była całkiem wygodna bajeczka. - Takim sposobem wybrałam Pana... Nie obchodzi mnie to kim Pan jest. Na pewno teraz popełniam jakąś wielką zniewagę rozmawiając tak swobodnie bez formalności czy ukłonów... Jednak to nie ma znaczenia póki widzę to coś.W oczach - szepnęła. Nachyliła się do niego i wyciągnęła w jego stronę dłoń ciągle patrząc mu w oczy. Jeśli chwyci to przyzwoli. To wtedy pójdą razem do osobnego pokoju... Opcji przeciwnej jakoś nie przewidywała.
[Oj tam lepiej później niż wcale ;>]
Paeonia
Meryn również czuł się niezręcznie, żeby nie powiedzieć: głupio. Straszliwie głupio. W Etir na niego i na Shan czekała kolacja – nie potrzebowali zwalać się komuś na głowę i wyżerać zawartości jego spiżarni. A jednak tu byli z takim właśnie zamiarem. Owszem, z uwagi na swoje obowiązki wobec Zakonu Meryn powinien był w końcu porozmawiać z Nefryt. Wirgińczycy wciąż mieli go na oku, pilnowali go jak dwuletniego dziecka, nie mógł wyściubić nosa z Etir bez ich wiedzy. A teraz nadarzyła się okazja... Ale czy dla tej jednej rozmowy musiał narażać życie wszystkich mieszkańców osady? Życie tych, którzy zaoferowali im swoją pomoc? Co ci ludzie im, do cholery, złego zrobili? Przecież jeśli Wirgińczycy odkryją, że za uciekinierami podążyło dwóch Zakonnych, włożą jeszcze więcej wysiłku w to, by ich odnaleźć. Odnaleźć, dopaść i sprawić, że będą błagali, będą skamleli o śmierć. Nie mówiąc już o tym poharatanym przyjemniaczku, któremu kiedyś zachciało się zwinąć plany gubernatorskiego zamku.
Co za bagno... Co za obmierzłe bagno...
- Nie śmieję się – odburknął, przekomarzając się z hersztem jak mały dzieciak. Zdaje się, że zmęczenie dawało mu się we znaki.
Historii Iny wysłuchali w milczeniu. Gdy Nefryt skończyła mówić, Aed nadal sądził, że usłyszy ciąg dalszy. Nie doczekał się.
Ale... jak to? To wszystko? Po postu wyszła za Wirgińczyka i to było takie złe?
Mieszaniec przełknął suchość w ustach. Zerknął na kobietę, mając przy tym wrażenie, że patrzy na kogoś zupełnie innego niż przed chwilą. Chyba pani herszt czegoś o nim nie wiedziała.
- Strażnikiem w Etir...? – Meryn powtórzył niczym echo. On dostrzegał inny problem. Zdawało się, że poważniejszy. – Może jednak przeniesiemy się do naszej obórki, hm... nieco wcześniej?
Jego ostatnie słowa zagłuszyły odgłos narastających kroków. Nie były to jedynie ciche, ostrożne kroki Iny – oprócz nich wyraźnie dał się słyszeć łomot okutych buciorów.
Szermierz odetchnął dla uspokojenia. Jego propozycja najwyraźniej była spóźniona.
Skrzypnęły drzwi. Do izdebki wszedł mężczyzna wysoki, postawny, o zaskakująco łagodnej powierzchowności. Jednak jego spojrzenie wcale do łagodnych nie należało. Na plecy zarzucony miał półokrągły wiklinowy kosz, wypełniony porąbanym na cienkie szczapy drewnem. Na drugim ramieniu zawiesił płócienny worek służący mu za torbę, z którego dobywał się brzęk uzbrojenia. Wszystko to odstawił teraz na bok, pod ścianę, bo dzieciaki rzuciły się mu na powitanie, otaczając go ciasnym wiankiem.
Mężczyzna pokręcił głową, mierząc przybyszów podejrzliwym, oskarżycielskim spojrzeniem.
- I ja mam pozwolić wam się tu zatrzymać, hm? – zapytał, unosząc brwi. Nie ukrywał poirytowania zaistniałą sytuacją.
- Mój mąż – przedstawiła go krótko Ina, która weszła za nim do izby. Wróciła do przygotowywania kolacji, nie chcąc mieszać się do tej rozmowy.
Zapadła cisza, mącona jedynie stuknięciami glinianych, szkliwionych naczyń. Nakazawszy dzieciakom pomóc matce, małżonek Iny zaczął rozwiązywać troki wyświechtanego kaftana. Wciąż czekał na odpowiedź.
[Heh, ja to dopiero mam opóźnienie. Przepraszam za to. Ostatnio na nic nie mam siły i ledwo zmuszam się do zrobienia tego, co jest absolutnie konieczne. Ale powoli odżywam. Wena wraca. No i kopnęłaś mnie w zasiedziały tyłek tym komentarzem z Zapisów i kontaktu, dzięki. :D
Nie, pani herszt chyba nie wie, że chuchrak jest z Wirginii... I wiesz co? To będzie niesamowicie, odjechanie zarąbisty wątek w wątku. xD Nie mogę się doczekać...
Powtarzam się, ale gdybyś czegoś potrzebowała do olimpiady – mów. Mam dojścia do uniwersyteckiej biblioteki, mam swoją szkolną, mam powiatową – może znajdzie się to, czego potrzebujesz. No i zawsze mogę zapytać mojej polonistki, która niedawno zrobiła doktorat, więc jest otrzaskana. ;) Albo kuzyna mogę zapytać – pomagał mi się przygotować do pierwszego etapu i rewelacyjnie tłumaczył mi naukowy bełkot, przez który musiałam przebrnąć, by napisać teoretyczną część wypracowania.]
- Flynn, ja… wiem, że proszę cię i tak już o zbyt wiele, ale czy mógłbyś wysłać do kogoś wiadomość?
- Zależy, jaką wiadomość –odparł ostrożnie, przyglądając się jej uważnie. Ujął go jej żal, strach, niepewność, lecz nawet teraz pozostawał przede wszystkim oficerem, dzieckiem morza. Nie zrobiłby nic, co podeszłoby pod zdradę stanu i zaszkodziło załodze. Wprawdzie wątpił, by kobieta mogła im zaszkodzić, lecz jej towarzysz… Wszystko wskazywało na to, że znaleźli się w złym miejscu, w złym czasie. Nie zmieniało to jednak rzuconego na nich oskarżenia.
- W twoim kraju mieszka kobieta imieniem Selena de Varney. Mój towarzysz wspominał, że to jakaś jego daleka krewna. Bardzo daleka. Ale może by nam pomogła. A przynajmniej, gdyby wszystko skończyło się… dobrze, może mielibyśmy dokąd pójść. Czy mógłbyś po prostu napisać… właściwie cokolwiek, nawet to, że złapaliście nas na przemytniczej łodzi.
- To… mogę zrobić – wahanie w jego głosie było nazbyt słyszalne. – Nie wiem jednak, czy tak znaczna osobistość w ogóle zainteresuje się czymś, co powie jej prosty oficer.
Nawet on, chociaż w sprawach dworu kompletnie nieobyty, słyszał nazwisko de Warney, wiązane często z cesarskim dworem. Jeśli towarzysz kobiety miał aż takie znajomości i koneksje, dziwiło, że nie pomyślał wcześniej o tym, by je wykorzystać i skontaktować się z krewnymi. Ktoś o takiej pozycji jak de Warney nie miałby problemów z załatwieniem wizy albo więc był niezwykle nierozgarnięty, albo też nie mówili mu, zwykłemu oficerowi, wszystkiego.
Flynn zmarszczył brwi.
~*~
Następnego dnia, bladym świtem zawinęli do portu. Załoga, odebrawszy swój żołd, rozpierzchła się po tawernach, by konsekwentnie wszystko przepić i przehulać z dziwkami. Kapitan podążył odebrać nowe rozkazy od admiralicji, więźniów zaś zamknięto w lokalnym więzieniu, gdzie mieli oczekiwać na rozstrzygnięcie ich losu.
Więzienie jak więzienie. Loszek, wilgotny i ciemnawy. Rozrzucone po kątach bobki świadczyły o obecności zmory okrętów i magazynów – myszy i szczurów.
Zamknięto ich razem, wszystkich. Ściśnięci, odgrodzeni kratami, nie mieli zbyt wielkiego pola manewru. Niewielkie, zakratowane okienko, odsłaniało widok na lśniącą wodę portu i kilka okrętów, równie wspaniałych i dostojnych jak „Rybitwa”. Devril wspiął się i wyjrzał na zewnątrz, usiłując zorientować się, gdzie są.
Niezbyt mu to pomogło.
- Patowa sytuacja – mruknął niechętnie, zeskakując na dół. Nawet nie zdążył się skontaktować ze swoimi. Jeśli jakimś cudem zarządca portu tu zajrzy, uda mu się przekazać mu wiadomość. Jeśli nie… Ich szanse wyglądały fatalnie.
Chyba, że wiadomość dotrze do Seleny. Cała nadzieja leżała w młodym oficerze. Całe szczęście, że Nefryt pamiętała o de Warney i tak sprytnie wykorzystała szansę, czego nie omieszkał powiedzieć hersztównie, mając nadzieję dodać jej tym otuchy.
[Generalnie różne są podejścia. Moja siostra zawsze mówiła, że dla niej liceum było cięższe – jako okres (a nie sama nauka) niż studia. Dla mnie i koleżanki to liceum było dużo lżejsze. Zależy od kierunku, jaki się weźmie i wcale nie chce przez to umniejszać innych kierunków, bo ja poszłam na medyczne i normalnie pozostali to nie wiedzą, co to ciężko i nauka. Po prostu zależy od kierunku, uczelni, podejścia prowadzących i od twojej siły.
Ja generalnie nie mam problemów z pisaniem pobocznymi. Gorzej, jak są zaledwie zarysem. Flynn w sumie miał być takim porządnym gościem, ale całkowicie oddanym okrętowi i morzu. Taki prawdziwy żeglarz-oficer z opowieści, pod pewnymi względami wzorowany na serii o Hornblowerze.
I spoko. Naprawdę nie przepraszaj. Piszesz, kiedy masz i czas i wenę i ochotę. Proste. Jak nie masz czegoś z tego, to po prostu czeka. Ja ostatnio piszę mniej, ale niekoniecznie z powodu czasu, bardziej braku pomysłu i momentami ochoty.
Powiem tak. Darrusowa reaguje w ten sposób może i dlatego, że jesteśmy o krok dalej. Studia. To tak, jakbyś ty teraz usłyszała, jak ciężki jest egzamin gimnazjalny. Owszem, pewnie był. Matura jest gorsza, więc gimnazjalny schodzi na bok, no bo… coś, co pokonaliśmy, przeżyliśmy, wcale nie jest już tak ciężkie. A przynajmniej się takim nie wydaje. Mogło wyjść troszkę nieuprzejmie, jakbyśmy was gasiły… ale bynajmniej nie było to naszą – a przynajmniej moją, intencją. Ale to już wywód na szerszą skalę, bo dochodzą tu moje doświadczenia z ludźmi, którzy wiecznie nie mają czasu, bo się uczą. No i… jest też taka prawda, że na blogu często cisza, ani słowa, urlopów teoretycznie nie ma, a na Sb wpis „Nie mam czasu, uczę się…”. Pewnie prawda. Na pewno prawda. Tylko… jakby patrzeć na aktywność niektórych, to się uczą cały rok – a w to nie uwierzę. Zresztą, nawet cały dzień nauki… nigdy nie siedzisz cały bity dzień, bo zawsze coś przerywa. Plus, napisanie odpisu, jeśli są chęci i wena, nie zajmuje aż tyle. Gdy ich nie ma – to inna sprawa. Sam czas akurat wydaje mi się mieć najmniejszą rolę, przynajmniej patrząc na moje odpisywanie. Wydaje mi się, że częściej niż brak czasu po prostu jest się już zbyt padniętym, zmęczonym, wyzutym z sił, słowem, po prostu się nie chce. A blog ma być przyjemnością, nie musem.
Ale fakt: pilna nauka nie sprzyja pisaniu, bo chociaż często jak nie powinnaś, to masz akurat masę pomysłów, to po prostu… są rzeczy ważniejsze.
Troszkę poczekałaś, bo ostatnio mam gorszy czas na pisanie. Po prostu pomysłów brak, weny brak i chęci też troszkę też. No to leży i czeka na nie wiem, kiedy. Stąd jakość tego, co czytasz, wcale nie jakaś wybitna.
Urwałam w takiej chwili, bo nie wiem, czy wkraczają tu Shel i Lu czy nie. ]
Cz. I
Na dźwięk słów Iny spojrzenia Meryna i Aeda skrzyżowały się. Kryło się w nich pytanie, na które żaden z nich nie znał odpowiedzi. Tu nie chodziło o Etir, o zamordowanych strażników, o znieważenie wirgińskiego oficera ani o ściganą herszt. Chodziło o rasę.
To mieszaniec zdecydował się podjąć temat.
- Przyszli? – powtórzył. – Kto?
~*~
Bukowa Osada powoli szykowała się do snu. Na koślawej ławeczce, stojącej przy wejściu jednej z chałup, siedział samotny grajek, brzdąkający na rozstrojonym instrumencie, zdaje się, że na bandurze, fałszując nieco z powodu zapadającego zmroku i braku płonącego kaganka. Gdzieś niedaleko, ze stodoły, z której wykradał się blask pojedynczej świecy, rozlegało się uporczywe stukanie młotka o gwóźdź. Dwóch mężczyzn kończyło zbijać trumnę z surowych, obłażących drzazgami desek.
Obórka była niewielka, niemalże ciasna, rozświetlona wątłym płomykiem latarenki i wypełniona mieszanką woni krowiego łajna i przyjemnego zapachu zasuszonej trawy. Mając na uwadze wydarzenia mijającego dnia, wyglądała na prawdziwie zaciszne i przytulne miejsce. Lekki, chłodnawy wiatr, wdzierający się do jej wnętrza przez liczne szczeliny, przyjemnie owiewał zmęczone ciała uciekinierów, kołysząc ich do snu. Okrycia – te, które dostali od Iny oraz te należące do Aeda – chroniły ich przed zimnem nadchodzącej nocy. Stóg siana zapadał się pod ich ciężarem jak ogromne, wymoszczone siennikiem łóżko. To zwyczajne szeleszczenie łamanych ździebeł przywodziło na myśl nocleg, na jaki można było poważyć się w dzieciństwie, wraz z grupką innych dzieciaków skrywając się w stodole, by do białego rana opowiadać sobie przyprawiające o dreszczyk emocji historyjki.
Nie byli jednak dziećmi i nie uciekali na niby.
Pytania wciąż się mnożyły. Czy Wirgińczyk wiedział, kim byli? Czy wiedział, co zrobili i że szuka ich każdy zbrojny w promieniu dziesięciu stajań? Na pewno czegoś się domyślał. A mimo to pozwolił im zostać... Oczekiwał czegoś w zamian? Czy może rano okaże się, że był to najzwyklejszy w świecie podstęp?
Mogli tylko czekać.
Pierwszym, co zrobili po wejściu do obórki, było przeprowadzenie ofensywy na górę siana. Musieli odpocząć, choć przez chwilę.
Shan wdrapała się na samą górę i siedziała ze skrzyżowanymi nogami, wciśnięta w kąt i otulona płaszczem. Obok niej wyciągnął się Meryn, którego najwidoczniej uspokajał widok osnutego pajęczynami dachu. Aed znów leżał skulony, zaciskając piekące ze zmęczenia powieki, wtulony w swój zakurzony, poszarpany hakiem halabardy płaszcz. Rozharatane ramię przyciskał do boku, wbijając w jego łokieć paznokcie i wyobrażając sobie, że zyskuje dzięki temu jakąkolwiek kontrolę nad bólem.
Mijały minuty. Konie podjadały krowie siano, bacznie ją obserwując i będąc przez nią obserwowanymi. Kogut, ślepy o tej porze dnia, przestawał być zaniepokojony obecnością intruzów. Ucichły uderzenia młotków. Tylko grajek próbował jeszcze doszlifować jakiś akord.
Milczenie przerwał Meryn.
- Nefryt, masz jeszcze ten specyfik do odkażania ran? – zapytał, z niemałym wysiłkiem zmuszając się do podniesienia się z tej szeleszczącej chmurki. – Szpicouchy, rusz się.
Aed mruknął coś niezrozumiałego, ale usiadł posłusznie.
Meryn dobył tego samego noża, którym rzekomo ostatnio mieszańcowi wygrażał, i wzdłuż szwów na ramionach rozciął strzępy wyświechtanego materiału, które kiedyś były aedową koszulą. Nie zdziwił się, gdy ujrzał zdartą do krwi skórę na kręgosłupie. Rany były zapaprane piachem i drobnymi kamykami. Zaskoczył go natomiast widok długich pręg. Naliczył ich dziesięć, może więcej. Odróżniały się od innych blizn po cięciach i uderzeniach – były stosunkowo świeże i z pewnością fatalnie się goiły.
Szermierz zagwizdał cicho.
- No proszę... – mruknął. – Dałeś się wychłostać? Komu?
Cz. II
~*~
Czy udawali? Aed i Shanley spali jak zabici. Meryn owszem, udawał.
Po pierwsze, ktoś musiał czuwać na wypadek, gdyby Wirgińcom jednak strzeliło do łba szukać ich po zmroku i jakimś cudem – czyli z pomocą Tej, Której Imienia Nie Wolno Wymawiać – tu trafili. Po drugie, musiał porozmawiać z panią herszt. Koniecznie. Najpierw, oczywista, powinien dać jej odpocząć. Potem musiałby ją jednak obudzić, by zamienić z nią kilka słów.
Słysząc szeleszczenie słomy, nieznacznie uchylił zamknięte powieki. Uśmiechnął się do siebie lekko. Gdy tylko kobieta zniknęła za krawędzią dachu, podniósł się i zaczął czegoś szukać w przytroczonej do pasa niewielkiej sakiewce. Odczekał chwilę, po czym podążył za Nefryt.
- Wybacz, że zakłócam ci spokój - zagaił, wdrapując się na dach - ale muszę z tobą porozmawiać, Eleonoro. Porozmawiać w imieniu Zakonu Wśród Wzgórz - to mówiąc, podniósł rękę tak, że Nefryt mogła zobaczyć pierścień o trzech oczkach. Taki, jaki noszą Zakonni.
Szermierz nie lubił niejasności i poczynił założenie, że Nefryt również za nimi nie przepada. Postawił więc wszystko na jedną kartę.
~*~
Ostrożne kroki, stawiane przez Nefryt, pozostały dla Aeda niezauważone. Kroki Meryna już nie. Mieszańca obudziło po trosze trzeszczenie szczebli drabiny, a po trosze irytujące, nie dające za wygraną uczucie, jakby ktoś zerwał mu skórę z pleców i ramienia.
Leżał w zupełnej ciszy, apatycznie wpatrując się w ciemność.
Nie, nie był twardy. Nie zawsze. Tylko wtedy, kiedy musiał na takiego wyglądać. Teraz nie musiał, bo dzięki panującemu mrokowi nikt nie widział, jak naprężały się mięśnie jego twarzy, gdy bezwiednie zaciskał zęby.
Naraziłem ją na niebezpieczeństwo.
Zacisnął dłoń na kępce siana, zwijając ją w pięść.
Niepotrzebnie. Zupełnie niepotrzebnie.
Odetchnął głęboko, dla uspokojenia. Nie pomogło.
To, że wyszliśmy z tego cało, to pieprzony przypadek. Tego dało się przecież uni...
Urwał, gdy do jego czułych uszu dotarły strzępki rozmowy.
[Haha, mi też się zachciało pisać... ale akurat kiedy powtarzałam historię do matury. xD
Przepraszam, że nie odpisałam na GG, ale wysiadł mi lap i nie miałam dostępu do konwersacji. Jeszcze raz Ci gratuluję i życzę powodzenia na kolejnym etapie! :D Po prostu jestem pod wrażeniem, szczęka do zbierania z biurka. I dumna jestem okrutnie, chociaż nie mam do tego powodów, bo przecież w niczym Ci nie pomogłam. xD No i cieszę się Twoim szczęściem, bo przecież nie musisz się przejmować maturą.
O rety, masz „gnomią praczkę” w KP! ♥ Dopiero zauważyłam. :D]
Uwagę dotyczącą imienia szermierz puścił mimo uszu, jedynie lekko kręcąc głową. Zignorował również ton, jakim Nefryt wypowiedziała te słowa. Słychać w nich było nieufność i zaniepokojenie.
Co mógł zrobić? Ta rozmowa zaliczała się do tych z gatunku nieuniknionych, które po prostu trzeba odbyć i przed którymi nie sposób uciec.
- Co to? Dlaczego mi to pokazujesz?
Przez moment, przez krótką chwilę pojawiło się ukłucie tego śmiesznego niepokoju, które czujemy, gdy próbujemy za wszelką cenę doszukać się dziury w całym. Nie było to podszepty intuicji, a jedynie wytwór pobudzonej wyobraźni. Jak za wieloma innymi razami, tak i teraz te przypuszczenia przeczyły wszelkiej logice. O pomyłce nie mogło być mowy.
Gadka pana szermierza nie wywołała zamierzonej reakcji, zresztą nie po raz pierwszy tego szalonego dnia. Meryn nie zamierzał jednak dalej brnąć w tym tonie.
Również usadowił się na belce podtrzymującej szkielet dachu, jednak zachował dystans, pozwalający Nefryt czuć się bezpiecznie. Pomiędzy nim a herszt znajdował się otwór w wyliniałej strzesze, prowadzący do obórki. Jeśli chciałaby przerwać tę rozmowę, mogła po prostu odejść.
- Ponieważ powinnaś o czymś wiedzieć. - "Powinnaś" jako subtelny wyrzut, bo zabawa w kotka i myszkę żadnemu z nich nie była chyba na rękę, i "powinnaś" jako zapowiedź wyjawienia celu tej rozmowy.
- Zakon stracił twierdzę i wielu członków. Reszta ma związane ręce, bowiem Wirgińczycy nie spuszczają z nich oka. Jednak złożona przez nich przysięga wciąż pozostaje w swojej mocy. Przysięga wierności prawowitej władzy. Pierwszy Mistrz za mającą prawo do tronu uznał dynastię Marvolów.
Umilkł, by dać Nefryt chwilę do namysłu.
- Jesteś ostatnią dziedziczką - podjął. - Ci, który nie przeszli na stronę Escanora - bo są tacy - nadal winni ci są posłuszeństwo. Ja jestem - dodał, przezwyciężając lekkie zawahanie. - Shanley również.
W wypowiedzianym przez mężczyznę potoku suchych stwierdzeń zabrakło ogłady, zabrakło dokładniejszych wyjaśnień. Cień zaufania, jakim być może obdarzyła go herszt, musiał legnąć teraz w gruzach. Jednak słowo się rzekło. Merynowi pozostało już tylko czekać na reakcję Nefryt.
A raczej na reakcję królewskiej córki.
[Taaak, nad notką dumam od dłuższego czasu. Spróbowałam zacząć ją składać, ale pierwsza próba spełzła na niczym. :P Ale to nic, bo mam inspirację z ostatnich opowiadań Szept i Darrusowej. Jeśli Ci to odpowiada, to mogę się tym zająć - oczywiście tak wstępnie, wszystko do edycji. I tak, niech przeczytają o kapuście i o drzwiach, niech widzą!
Raju, przeczytałam swój ostatni odpis chwilę po tym jak go wysłałam i... przepraszam za to. Za to klepanie bez formy. Nie miałam weny i nie w porę to wyczułam. Na powyższe miałam trochę więcej weny, ale jest prawdziwy chaos. Zmęczona jestem, czuję się jakby mnie sztucznie podtrzymywali przy życiu i nie powinnam teraz odpisywać, ale po propozycji zwiększenia częstotliwości odpisów nie mogłam się powstrzymać. xD]
- Obawiam się, że źle zrozumiał pan moje zamiary. To przykre jednak zdarza mi się wielokrotnie by ktoś źle odebrał moje słowa. Oczekiwał czegoś innego. Wbrew wszystkiemu jestem całkiem cnotliwa - puściła mu oczko. A tak sobie zażartowała. Musiała jakoś wybrnąć. Skoro tak go nie odciągnie od hałaśliwego tłumu to musiała znaleźć inny sposób. Na pewno nie mogło to być aż tak trudne. Poza tym zawsze mogła jakość wmusić w niego odpowiednią ilość alkoholu, by móc zaciągnąć go w jakiś odległy kąt i pozbyć się problemu. Chociaż patrząc na niego byłoby to dość trudne. - Nikomu nie wolno mi zdradzić swoich ani innych tajemnic. Proszę więc na to nie liczyć. Nigdy się cała nie odkrywam. - rozwiązanie jej myśli nadeszło szybciej niż myślała. Muzyka. Zaproszenie do tańca. Cudownie. Los jej chyba dzisiaj sprzyjał.
- Chyba wielką pomyłką byłoby nie skorzystanie z zaproszenia do tańca, od tak znakomitego gościa. Jednak ostrzegam nie jestem na bieżąco jeśli chodzi o jakieś nowe tańce. Nie mam zbyt wielu okazji do tańca z kimś. - To była prawda. Jedna z niewielu jakie mogła powiedzieć. Jednak była już przyzwyczajona do kłamstw. Do swoich kłamstw. Żyła w takim świecie. Kłamstw, tajemnic i przekrętów. To było naprawdę bardzo męczące. Czasami miała ochotę skończyć z tym wszystkim. Nie mogła. Po prostu nie mogła. Nie umiała niczego innego. Poza tym to było jak jakieś uzależnienie.
Podała mu swoją dłoń i ruszyli na parkiet. Naprawdę dawno nie tańczyła już z drugą osobą. Bała się troszkę, że okaże się straszną niezdarą. Podepcze mu stopy. Samemu było łatwiej z kimś... Nieco trudniej. Musiała na chwile dać się prowadzić jemu. Nie czuła się z tym dobrze. To było tracenie kontroli. Przekazywanie jej komuś innemu co z tego, że chociaż na chwilę. I tak było to dziwne.
Musiała się skupić na tym by zamiast na swoje stopy patrzeć się na niego. Było to trudne miała wrażenie, że nogi jej się plączą.
- Naprawdę przepraszam - szepnęła gdy jej noga delikatnie nastąpiła na jego. Chyba nie powinna się zgadzać na ten taniec.
Paeonia
- Masz rację co do tego, kim jestem. Wiem, czym był Zakon. Ojciec mnie wtajemniczył. Nie mogę powiedzieć, że całkowicie ci ufam. Pewnie to rozumiesz, ale…
Skinął głową. Rozumiał doskonale.
- Jestem otwarta na rozmowę. I… chciałabym wiedzieć, skąd się o mnie dowiedziałeś.
- Dojścia - odparł krótko. - Informacje to towar jak każdy inny, można go kupić lub sprzedać. Informacja o przedstawieniu, które na dziś szykowali Wirgińczycy również okazała się być na sprzedaż. Poza tym są wśród nas tacy, którzy pamiętają cię zanim... zginęłaś. - Tak, to zabrzmiało dość, hm, niecodziennie. - Mieliśmy swoich ludzi na królewskim dworze. Elementy tej układanki zaprowadziły mnie aż tutaj.
Teraz gra toczyła się dalej.
Meryn odetchnął głęboko, obracając w palcach ślepy sygnet. Potrzebował chwili do namysłu.
Sięgnął do kaletki i wyszperał z niej najważniejszą dla niego rzecz zaraz po mieczu - drewniany grzebień. Pierścień o trzech oczkach wsunął na palec. Tutaj, z dala od miasta, w bladym świetle księżyca mógł się nim choć chwilę nacieszyć. Rozsupłał zawiązaną na końcu warkocza wstążkę i odwinął ją, by rozpleść i rozczesać włosy, które nie dość, że się splątały, to jeszcze pełno w nich było uschłych patyków, poskręcanych liści i lepkich pajęczyn. Kolekcja leśnej flory, jaką mogła pochwalić się Nefryt, miała okazać się preludium tego, co zaplątało się w te długie kudły.
- Tu nie chodzi tylko o koronę - podjął. - Gdy nastanie pokój, dopiero nastanie prawdziwy zamęt. Z wojennych zniszczeń najszybciej wykaraska się magnateria. Dochody z dóbr najmniej dotkniętych wojną pozwolą im na podnoszenie z ruin pozostałych. Nim się obejrzymy, w królestwie rządzić będzie parę najbardziej wpływowych rodów, które rozpoczną zażartą walkę o władzę. Zapanuje istny chaos. Jeśli się ujawnisz, prawie na pewno któreś ze stronnictw zechce to wykorzystać. Oczywiście nie musisz tego robić, ale... ale to nie jest takie proste. To nie kwestia jednego wyboru. Zresztą, wiesz o tym dobrze.
Spojrzał na Nefryt, wyczekując odpowiedzi na niezadane wprost pytanie. Co zamierzała zrobić? I jak chciała to osiągnąć?
- Meryn, i jeszcze jedno. Czy Aed… on wie? O mnie i o was?
- O tobie...? - zastanowił się. Nie chciał niczego przeoczyć. - Nie. Chyba nie. A jeśli chodzi o Zakon... Chyba niechcący go w to wplątałem.
Tak, ten jeden raz mieszaniec wdepnął w coś z cudzej winy, nie własnej.
[Właśnie wygrzebuję się ze stagnacji i zdrowieję... Stąd ta masakryczna przerwa, za którą przepraszam. :< Krótko, rozkręcam się dopiero... i usiłuję spławić brata, któremu załączyła się funkcja katarynki. Próbuję bezskutecznie.]
Szermierz zamyślił się, wsłuchując się w odgłosy nocy, wpatrując w przysłaniające księżyc strzępy chmur i bawiąc się grzebieniem. Nietrudno było przewidzieć, że poruszą temat zrywu. Meryn cieszył się nawet, że inicjatywa wyszła od Nefryt. Jednak sprawa nie odmalowywała się w czarno-białych barwach, a uproszczenie jej nie przyniosłoby nic dobrego.
- Powstanie... – mruknął. – Powstanie oznacza ogromne ryzyko. Ryzyko klęski. Oznacza śmierć tysięcy ludzi. Prawdopodobieństwo, że cywile dadzą radę regularnemu wojsku jest niewielkie. Kilka wygranych potyczek – owszem, to możliwe. Ale trudno tu mówić o wygranej wojnie. Potrzebna jest pomoc z zewnątrz. Korzystna sytuacja polityczna na arenie międzynarodowej. Potrzebne są państwa, które będą chciały podkopać potęgę Wirginii, które będą miały w tym interes. A żeby wzniecić takie powstanie, o którym mówisz, trzeba zyskać poparcie. Poparcie chłopów, którzy stanowią największą część ludności i od których, wbrew pozorom, wiele zależy. Mieszczan, którzy będą gwarantem tego, że nie oddadzą już zdobytych miast za byle groźbą czy propozycją Wirgińczyków. Szlachty i arystokracji – ciągnął, starając się, by zabrzmiało to neutralnie – która będzie przekonana, że na tym nie straci, a może nawet zyska. Wszyscy ci ludzie muszą mieć pewność, że wywalczenie niezależności się powiedzie. Bez tej nadziei nie można liczyć na ich pomoc. Zaś bez nich powstanie nie ma większych szans. To błędne koło, które trzeba domknąć.
Na tym skończył, bo gdyby się rozgadał, mógłby tak gdybać i dywagować bez końca. A że na optymizm się nie silił, słuchanie tych wywodów do przyjemnych nie należało.
Chwycił kosmyk włosów i zaczął rozplątywać kolejny kołtun.
- Zdaję sobie sprawę, że Wirgińczycy kiedyś mnie zabiją. Nic na to nie poradzę, ale chcę zadbać, żeby coś po mnie zostało.
Meryn przestał bawić się w wyczesywanie liści z kłaków. Zmierzył Nefryt długim, spokojnym spojrzeniem, po czym powoli, ale stanowczo pokręcił głową.
- Nie. Nie po to ja i inni mentorzy uczyliśmy tych młokosów, jak się posługiwać bronią, nie po to powstała siatka szpiegowska, żeby teraz ktoś mógł bezkarnie mordować... żeby w ogóle mógł mordować. Po to masz nas. Żebyś mogła czuć się bezpieczna i żebyś o wszystkim wiedziała wcześniej. Na razie przynajmniej do tego możemy się przydać.
Przypomniał sobie treningi, swoje i Shan. Tysiące przebiegniętych kilometrów, obtarte do krwi dłonie, ból przepracowanych mięśni, powybijanych palców i wreszcie zadanych ran, bo bez nich się nie obeszło. Wszystko po to, by choć trochę zbliżyć się do perfekcji w posługiwaniu się bronią. Tym się nie chwaliło. Przynajmniej dopóki nie nadarzała się ku temu okazja. Dzisiaj akurat się nadarzyła.
- Zresztą, co ja cię tu będę zapewniał... – dodał, machnąwszy ręką. – Myślisz, że ten szpicouchy popapraniec na to pozwoli?
Chyba posunął się za daleko... Ale rozładowanie atmosfery dobrze zrobi. Za dużo Wirgińczyków jak na jeden dzień. Za dużo strachu, że nawinie się pod ich ostrze.
- Nie myślmy o tym, co będzie za rok, za dwa... Tego nie da się przewidzieć. Skupmy się na tym, co jest tu i teraz. Bo to daje jakąś nadzieję.
Czy on w to wierzył? Chyba tak. Inaczej pewnie rzuciłby to wszystko w cholerę.
- Nie mów mu. Niech to zostanie między nami. Przynajmniej na razie.
Meryn nieznacznie wzruszył ramionami.
- Jak znam życie, to i tak nas teraz podsłuchuje.
Jak na zawołanie na dole ktoś kichnął. I to nie była Shanley.
[Walczę, oj, walczę. Z moim lenistwem walczyć ciężka sprawa. xD Kota zmieniłam na skutek zachwytu tym, że znalazłam idealnie wykadrowany (moim zdaniem) awatar z chuchrakowego arta. A kot... zgubiłam kota na komputerze. xD Ale kiedy znajdę tego idealnego, to sobie ustawię! ^^]
[A wiesz, że ja też powinnam teraz uczyć się historii? xD
GRATULACJE, GRATULACJE, GRATULACJE ZA OLIMPIADĘ!]
- Jak to sobie wyobrażam...? – powtórzył Meryn powoli. – Mniej więcej tak, jak to wyglądało dzisiaj. W paru miastach mamy swoich informatorów, najczęściej byłych zakonnych. Ja i Shan urzędujemy w Nyrax. Oprócz tego na oku mamy Etir i Królewiec, a pod Demarem znajdziesz jednego z najlepszych medyków jakich znam. Wymieniłem tylko niektórych z nich. – To, że Alaryk byłby przydatny, gdyby doszło do politycznej szarpaniny o czyjeś życie, szermierz przemilczał. Tego dnia padło już i tak zbyt wiele gorzkich słów. – Nie, nie twierdzę, że masz z czymkolwiek kończyć albo się ujawniać i nie twierdzę, że nie potrafisz się o siebie zatroszczyć. Po prostu... gdybyś potrzebowała pomocy, jesteśmy do twojej dyspozycji.
- Aed powinien w pierwszej kolejności przypilnować siebie.
- Mrzonki – westchnął mężczyzna.
Skinął głową. Porozmawiają później, nie mają wyjścia.
Meryn oparł się o belkę i przez wyjście na dach zajrzał do wnętrza obórki.
- Nie nauczyli cię, że nie wolno podsłuchiwać?
- Nauczyli – odpowiedział mu z ciemności głos chuchraka. – Wredny jesteś – warknął najemnik. – Mogłeś albo głośniej mówić, albo mnie nie budzić.
Szermierz odetchnął z ulgą i posłał Nefryt porozumiewawcze spojrzenie. Albo ich rozmowa nie doszła czyichś spiczastych uszu, albo Aed postanowił udawać, że o niczym nie wie i zgrywać głupiego. Jedno z dwóch. Które? Ha, dobre pytanie.
- Schodzimy? – spytał Meryn. – Robi się chłodno. Jeśli chcesz porozmawiać o tym, co cię trapi, możemy pogadać na dole. Oczywiście nie nalegam.
O perswazjach typu „zamknij oczy to zaśniesz” ani myślał. Jeśli był jakiś problem, w którego rozwiązaniu mógł pomóc, chciał o tym wiedzieć. A nuż on albo trubadur okażą się pomocni?
Jeśli tak, to całe szczęście. Bo musieli wypocząć przed kolejnym pełnym wrażeń dniem. Niekoniecznie miłych wrażeń.
Lochy były wilgotne, ponure, ciemne i zimne. Pachniało w nich pleśnią, wilgocią i stęchłym sianem, jakie miejscami rozrzucono na glinianym klepisku. Niewielkie okienko, przez które mógł wyjrzeć tylko stając na palcach, chwytając się krat i podciągając ku górze, było jedynym źródłem świata, jeśli nie liczyć płonących gdzieś dalej pochodni. Zakratowane, nie polepszało ich sytuacji, tym bardziej, że za nim rozciągała się jedynie woda, uniemożliwiająca właściwą ocenę sytuacji. Dopiero znacznie dalej widział zarysy łodzi i statków cumujących w porcie. Musieli znajdować się w jakiejś naturalnej zatoce. Wciskająca się w ląd woda tworzyła port, zaś brzegi zatoki naturalną barierę ochronną przed wichurami, sztormem i żywiołem. Na jednym z nich wzniesiono prawdopodobnie niewielką wieżę bądź fort, w którego lochach wylądowali oni.
Gdzie jednak byli?
Niewątpliwie w Quinghenie. Gdzie jednak dokładnie?
Stolicę odrzucił. Alcantara leżała w centrum kraju. Mógł to być Antor bądź Podmrok. Oba leżały w zatoce. Antor miało większy port, Podmrok mniejszy. Mając jednak tak niewielkie pole widzenia, nie był w stanie ocenić, które to z nich. Podmrok był położony bliżej gór, przypomniał sobie ponuro.
Odpowiedź nie nadeszła.
Nie przypuszczałby, że zatęskni za towarzystwem Odrina. Sprytny mały karzełek dziesięć razy wydostałby się z celi tylko sobie wiadomym sposobem i nie zdając sobie sprawy, że to wcale nie zabawowa, a dla niego i Nefryt znaczy tak wiele…
Odrina tu nie było.
– Dev. Wysłuchaj mnie. – Głos Nefryt wdarł się w jego rozmyślania. Drżący głos, uświadomił sobie z poczuciem winy. W tym wszystkim zapomniał, że miała już wcześniej styczność z lochami i z całą pewnością nie budziły w niej ciepłych skojarzeń. Biorąc pod uwagę to, co przeżyła, mógł tylko podziwiać jej spokój i hart ducha.
– Nie wiem, co będzie dalej, więc… Więc czuję, że powinnam ci to powiedzieć. Dziękuję za wszystko, co robiłeś dla Keronii i… i dla mnie. I za to, jak mnie osłoniłeś na statku. To było takie… rycerskie.
Rycerskie. Był rycerskim synem, był szlacheckim synem, lecz dawno nikt nie określał go w ten sposób. Dla Alastaira był Duchem, szpiegiem. Dla swych bliskich – Devrilem. Dla innych – zdrajcą. Dla siebie samego… czasem już nie wiedział sam, kim naprawdę jest. Słowa, niby niewiele znaczą, lecz te słowa, w dodatku z jej ust, wprawiły go w zmieszanie.
– Wiesz, przez te cztery lata nauczyłam się, że rycerze jakby służą Escanorom. A to było takie… Po prostu dziękuję. I przepraszam za to.
- Gdybym był naprawdę rycerski – odchrząknął, wciąż zmieszany – nie tkwiłabyś tutaj. Chcę tylko powiedzieć… - zająknął się, a jego ponoć słynny dar krasomówstwa gdzieś w tej chwili zniknął – że to dużo dla mnie znaczy… I że zrobię wszystko, by cię stąd wyciągnąć… - na usta cisnęło się znacznie więcej słów. Potok, który utrzymywał, wzdrygając się przed wypowiedzeniem ich na głos.
Gdyby tylko wiedział, w jaki sposób…
Gdyby wiedział… miałby chociaż w kieszeni flakonik żrącego kwasu z laboratoriów Alastaira. Mógłby nieco naruszyć nim kraty… A tak nie miał nawet pilnika. Otaczająca ich woda nie byłaby przeszkodą, zwłaszcza, że pływać potrafił jeszcze jako dziecko, a morze w zatoce było spokojną, łagodną taflą.
~*~
cdn
Cienie prężnie działały nawet w Quinghenie. Macki organizacji sięgały daleko, nie nie tylko na lądzie, lecz i na wodzie, głównie wśród piractwa, mieli swoich przedstawicieli. Informacje o pochwyceniu Nefryt i jej towarzyszy przyniosła Silvara, w kręgach Bractwa znana jako Smoczyca. Oficjalnie zwykły, szary członek Bractwa Nocy. Nieoficjalnie prawa ręka, doradca i podobno kochanka Czerwonego Korsarza, barmanka w tawernie w Podmroku, w dzielnicy mniej przyjaznej i mniej dbającej o prawo. Swego czasu ponoć związana z drugim oficerem „Rybitwy” Flynnem Marenem.
Wieści nie brzmiały pomyślnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę oczekiwania Shela. Ponad to zmuszały Luciena do podjęcia kilku decyzji, te zaś mogły okazać się brzemienne w skutkach.
Niechętnie, bo i towarzystwo Shela nie przypadło mu do gustu, Poszukiwacz przysiadł się do Wirgińczyka. Dotąd przynajmniej udawał, że pije razem w marynarzami, mieszając rum i grog. Teraz nie pił, a szybkie spojrzenia, jakie rzucał na boki, dyskretne, pozwalające mu zorientować się w otoczeniu, świadczyły, że coś zaczyna się dziać.
Koniec czekania.
- „Rybitwa”, cesarska fregata, przechwyciła kilka przemytniczych łupinek – poinformował od niechcenia, ton nie zdradzał, jak dużą wagę przywiązywał do tych informacji. – Na pokładzie jednej z nich była Nefryt – szybkie spojrzenie, rzucone na twarz arystokraty, sprawdzające jego reakcję.
I cóż teraz zrobisz, królewski psie? Nic nie poradzić, tym właśnie byli dla Luciena arystokraci. Prawie wszyscy arystokraci.
Wycofasz się i podkulisz ogon? Czy będziesz wymagał niemożliwego?
- Według prawa, piractwo karze się stryczkiem. W niektórych portach przemyt i piractwo to to samo – ostrzegł neutralnym tonem, nieznacznie rozkładając ręce.
[Nie, spokojnie. Sama planowałam coś takiego zrobić z naszymi postaciami.
W tej chwili mam podobnie i po prostu nie mogę się zebrać za odpisy. Leżą i leżą, a ja robię wszystko, byleby nie pisać ich. Składam notki, odgrzebałam mapy, pokopiowałam sobie zakładki na dysk, jeszcze zacznę dopisywać bestie albo co… Także, raczej tragicznie. Co gorsza, odwlekanie pisania niewiele tu pomaga. Chyba się po prostu starzeję… albo wątki mi się chwilowo przejadły i wolę inną aktywność. Także, nie musisz się przejmować czasem odpisu. No i dziękuję. Za szczerość.
A szczerość za szczerość. Prawdę mówiąc, w przedłużających się wątkach mam ten kłopot, że czasem zapominam ustaleń i tego, co działo się wcześniej. I tak… nie bardzo pamiętam, co Cień wedle pierwotnych ustaleń robił w Q. Pamiętam propozycję Shela, żeby chronić Nef, ale nie pamiętam pierwotnej przyczyny. Powyższy odpis to więc z mojej strony nieco improwizacja w części Lucien-Shel, bo jak na złość nie mogłam doszukać się naszych ustaleń.
No i gratulacje.]
- A jednak ma pan masę ziemi. Otaczają pana piękne kobiety, mimo iż jak pan mówi nie spał pan od dwóch dni, wrócił pan z frontu co też jest dużym osiągnięciem. Przynajmniej tak mi się wydaje, że przeżycie jest osiągnięciem. Wrogowie są licznikiem sukcesu. Więc skoro tak, to wszystko sprowadza się do pana "znakomitości" - odparła uśmiechając się lekko.
Teraz nie miała kontroli. Musiała poddać się komuś innemu, w dodatku nie umiała zbyt dobrze tańczyć z kimś. Co dodatkowo ją denerwowało. Nie była w czymś idealna. A do każdego ideału dążyła.
Niechętnie, ale posłuchała jego rady. Zamknęła oczy. Poczuła się bardzo bezbronna, ale jakoś tak spokojna. Nie widząc tego wszystkiego mogła przenieść się gdzieś indziej. Myślami. Chyba szło jej lepiej. Nawet na chwili zapomniała o swojej misji. Zrobiło się całkiem przyjemnie choć to ją odciągało od prawdziwego celu dlatego ciągle musiała sobie przypominać, że jest w pracy, a nie na łące.
Taniec wreszcie dobiegł końca. Paeonia otworzyła gwałtownie oczy. Zamrugała parę razy. Rozejrzała się szybko po pomieszczeniu tak na wszelki wypadek jakby coś miało się zmienić. Zwróciła swój wzrok na powrót na swoim partnerze.
- Myślę, że nikt nawet nie zauważy naszego nagłego zniknięcia. - posłała mu bardzo dwuznaczny uśmiech i delikatnie pociągnęła go za ramię lawirując wśród tłumu zdążając do wyjścia. Teraz miała szansę. Była jak pająk czekający aż ofiara wpadnie w sieć. W jej urok. Reszta miała pójść gładko. Odwrócenie uwagi i cios. Nic więcej. Potem wróci na przyjęcie jak gdyby nigdy nic. Spakuje się i ruszy w dalszą drogę. Zapomni o tym zdarzeniu. To już nic wielkiego.
- Teraz w górę po schodach. - powiedziała uśmiechając się do niego. - Spokojnie nie zamierzam cię uwieść... Chce dać ci po prostu parę chwil.... Prywatności. - znów pociągnęła go delikatnie by ruszył za nią. Otworzyła jedne z wielu drzwi i wprowadziła go do swoich kwater.
Pokój był mały. Obwieszony kolorowymi skrawkami materiałów. Pachniało lawendą.
- Cóż.. Tu nikt nie będzie cię szukał. Jednak za to musisz ze mną wypić. Picie w samotności to już dno. A ja staram się trzymać trochę nad dnem. - Nie wiadomo jak, ale na małym stoliczku pojawiła się butelka wina i para kieliszków. - Może nie jest to wino do jakiego mogłeś przywyknąć, jednak alkohole to alkohole. Wiele się od siebie nie różnią. - Oczywiście nie zamierzała go otruć. Dostała dokładne instrukcje jak to ma mniej więcej wyglądać. A że klient twój pan to trzeba go zadowolić.
Paeonia
Właściwe słowa nie nadeszły. Czyż jednak istniały właściwe słowa? Czasem zawodził. Często zawodził… Był tylko człowiekiem. Zawodził, gdy nie podołał i przeciwnie… zawodził celowo, bo czasem musiał, musieli coś poświęcić, by coś zyskać. Teraz zawiódł w chwili, gdy chciał, gdy robił wszystko, by się powiodło. I może dlatego tak bolało. Świadomość, że tkwi tu, bezczynnie, nie mając wyjścia z sytuacji… Świadomość, że nie jest tu sam. Byli przemytnicy, lecz prawda była taka, że ci liczyli się z własnym losem, świadomie ryzykowali. Ci, którzy popłynęli z nim i z Nefryt… Oni też ryzykowali, uświadomił sobie. Każdy wiedział, że ryzykują. Wiedzieli, co się stanie, jeśli wpadną w ręce Quingheny… lub Wirgini. Nefryt wiedziała. A mimo to była tutaj.
- Nie jesteśmy bogami. Ale ufam ci.
Zaufanie. Coś, co rzadko słyszy ktoś, będący szpiegiem. Prawda była taka, że szpieg jest zawsze potrzebny i korzystają zeń obie strony. Prawda była też taka, że takim podwójnym osobowością się nie ufa, a większość tego, co robią, co sugerują, stawiane jest pod znakiem zapytania. Ktoś kto kłamie i zdradza, może to zrobić w każdej chwili, mówią. Szpieg nie otrzymuje wywyższenia i zaszczytów jakich spodziewać się może wielki wojownik, strateg, nawet mag na usługach królestwa. Chyba tylko w ustach Nefryt tak naturalnie mogło zabrzmieć stwierdzenie, że … po prostu mu ufa.
- Ciekawa jestem, kiedy Flynn…
Mógł znieść wymówki. Gorzkie słowa, wyrzuty. Jednak szloch, zwłaszcza tłumiony przez tę odważną kobietę, którą w skrytości ducha podziwiał i którą obiecał chronić, był ponad jego siły. To, co jeszcze przed chwilą zrobiła ona, teraz zrobił on, przytulając ją do siebie i miał nadzieję uspokajająco przeczesując ciemne włosy. Słów nie znalazł. Wydawały mu się dziwnie nie na miejscu. Spokojnie, będzie dobrze? To dobre dla dzieci. Nefryt nie była dzieckiem i rozumiała, jak to się może skończyć.
- Przepraszam. Chyba łkanie przy mężczyznach wchodzi mi w nawyk.
- Nie przepraszaj. Każdy czasem potrzebuje wyrzucić coś z siebie – mruknął, odsuwając się. Na powrót stając się zatroskanym Duchem, wysłannikiem ruchu.
- … kiedy Flynn domyśli się, co przekazuje.
- Oby się nie domyślił. W przeciwnym wypadku może na nas donieść. – Nie wątpił w szlachetność młodego oficera. Niestety, młody oficer był nazbyt oddany swym powinnością i okrętowi. Może nie znał się na polityce tak, jak na żegludze, niemniej … ukrywanie i pomoc wrogom Wirgini Quinghenie mogło nie wyjść na dobre. Tym samym mogło zaszkodzić załodze i dowództwu „Jaskółki”.
~*~
- Trzeba ich odbić. Gdzie ich trzymają i ilu potrzeba ludzi?
- Zamierzasz szturmować fort w Podmroku? Żeby go zdobyć, potrzebowałbyś armat i okrętów, amatorze – prychnął, obraźliwie Cień. – Może ty masz ich odbić, ale ja nigdy nie obiecywałem, że będę chronić i pilnować, by nic sobie nie zrobili. Nie taki był pierwotny układ z Bractwem – zaznaczył, mając nieprzyjemne wrażenie, że ktoś próbuje nim sterować. To mógł robić tylko Nieuchwytny… i on sam. I jeszcze kilka nielicznych osób, których imiona nie bardzo chciał w tej chwili wymieniać. Na pewno prawa takiego nie miał nadęty, arystokratyczny synuś. Nieuchwytny powinien z nim wysłać Łowczynię, ona radziła sobie całkiem skutecznie z takimi typkami. Lucien ich nie znosił… i nawet tego nie krył.
Mgliście, pomimo własnych słów, pomyślał o ataku. Lecz Podmrok był za duży, by w pobliżu kręcili się piraci. Nawet Czerwony Korsarz nie byłby na tyle szalony, by atakować miasto. Za blisko głównej floty. Za blisko „Jaskółki”. Nade zaś wszystko, za blisko stryczka.
Nie było szans.
cdn
- Atak tu na nic. Jeśli już, można próbować sposobem… W ten sposób jednak nie wydostaniemy wszystkich. – Niemal kpiąco patrzył na Shela. Powiedz teraz, co jest dla ciebie najważniejsze. Poświęć płotki dla grubej ryby. Zrobisz to, panie arystokrato? – A może sądzisz, że uda ci się znaleźć szaleńca, który zaatakuje fort? – Po prawdzie, mógłby zorganizować takie spotkanie. Korsarz był ryzykantem. Oddany Bractwu, owszem, lecz przede wszystkim był członkiem Bractwa Wybrzeża, piratem. Dopiero potem Cieniem. Lecz… jako pirat, liczyłby na zysk. Załoga nie zaryzykuje bez tego. Załoga nie podejmie wyzwania, nawet jeśli podjąłby je kapitan. Z drugiej strony… Shel nie wyglądał na biedaka.
[Oj, jest czego. Gratulować.
Znaczy, jakieś mgliste pamiętam, że były. Choćby odnośnie tego, co tam robią. Pamiętam, że Shel chciał ochraniać Nef, ale nie mogłam się dogrzebać szczegółów, stąd kuleje moje kierowanie Lucienem i jego reakcje, ale damy radę. Aedówka ma jednak dobry pomysł, żeby mieć wątki w Wordzie, łatwiej znaleźć niż grzebiąc pod KP.
Mi zmiana tematyki właśnie nie pomaga. Może dlatego, że się zrobiłam wybredna. I jak kiedyś pisywałam na 4 blogach nawet, tak teraz nawet na 2 nie daję rady – bo po prostu nie chcę. Jak ja to się śmieję z Darrusową – wyrastamy z grupowców albo grupowce z nas… No i nie ukrywam, dużo łatwiej mi się pisze z osobami, które już znam – mając rzecz jasna na myśli pisaninę, nie znać osobiście, bo tak do dotąd nikogo nie poznałam :D. Po prostu często nie chce mi się już przechodzić z gadania – to co, może wątek? Zaczniemy coś? To weź coś wymyśl. No i… jakoś żaden blog też nie przykuł mojej uwagi na tyle, bym na nim została na dłużej. Niby niektóre jakiś tam klimat mają… ale…
Natłok innych spraw – raczej nie, bo z natłokiem sobie radzę. Problemy – też raczej nie, bo te nie przekładają się aż tak na pisanie, chyba, że są naprawdę poważne – ale wtedy bym wzięła urlop. Ogólne przemęczenie… to już prędzej jakieś zniechęcenie chyba. W każdym razie całkowity urlop od wątków raczej nie pomoże. Może to kwestia… nie wiem, jakiejś świeżości? Może za długo prowadzę te postacie? Może faktycznie zmiana uniwersum… Ech. Dojdź tu do ładu z samą sobą. Zaczynam mieć znowu złe, niedobre myśli związane z zawieszeniem aktywności, a to znak, że za dużo myślę.
Korsarz o którym myśli Lu to pirat, do tego pracujący dla Bractwa – to tak informacyjnie.
Szkoda, że nie wymyśliłam jeszcze, jaki stosunek ma do bogów Devril xD
A… i… przepraszam. Nie pociągnęłam bardzo naszego wątku. Bo… tu by był potrzebny czasowy przeskok, a nie chciałam go już robić. Generalnie, na moje oko – zamiast my się umawiamy, co robią, Shel i Lu niech kombinują razem – bo wiadomo, pomimo psioczenia, Lu pomoże. Pewną alternatywą są piraci – ale nie wiem, czy oni pójdą na współpracę, nie potrafię przewidzieć. Niby Dev i Nef mogą nawiać sami, ale… wtedy będzie trzeba ich inaczej łączyć z Shelem i Lu – no, chyba że łączyć nie chcemy.]
- Kiedy powiedziałam, że Selena jest twoją daleką kuzynką, miał dziwną minę. Ale byłam pewna, że mi uwierzył. Czy mógłbyś mnie oświecić, jak ważny jest w Quinghenie ród de Warney?
- Prawdę mówiąc… - przez chwilę wyglądał na zakłopotanego. – Selena pochodzi z rodu od wieków przebywającego obok cesarza. Jej ojciec był najbliższym przyjacielem i doradcą cesarza. Pozycja Seleny nieco upadła po tym, jak związała się z Kerończykiem… ale wciąż należy do quingheńskiej elity społecznej. Prawdopodobnie pomyślał, że to pokrewieństwo ze strony męża… W wielu oczach Henry nie był godnym partnerem dla swojej żony – wyjaśnił. Głos zdradził, że ów Henry nie był tylko suchym nazwiskiem, kolejną osobą w drodze do celu.
- Znałem Henry’ego. Przyjaźniliśmy się – dodał z bólem, krzywiąc się nieznacznie na wspomnienie przyjaciela. I jego śmierci.
Lekko ponury nastrój nie opuścił go już do końca dnia. Na kolację podano im kaszę ze skwarkami. Odrobinę przypalona i umazana tłuszczem, skwarków było może kilka na krzyż. Do tego nawet nie zsiadłe mleko czy maślanka, a zwykła woda. Odrobinę mętna, jakby zakamieniona. Coś takiego mogło zaspokoić apetyt, lecz nie mogło smakować. Do tego myszy i szczury. Gryzonie przemykały przy ścianie więzienia, tuż przy niej, niemal ocierając się o kamienne ściany. Piski gryzoni słychać było nawet w nocy, donośne, urywane. W ciemności widać było lśniące ślepia, błyszczące jak dwie latarnie. Z pozoru łyse ogony, osadzone na głowie uszy i poruszające się wąsy czuciowe. Od czasu do czasu gryzonie przystawały, stając na tylnych łapkach, by powiększyć swoje pole widzenia. Jeden z nich, potężny, tłusty, czarny szczur dobrał się do resztek kaszy. Pochłaniał ją szybko, pomagając sobie przednimi łapkami.
Innych towarzyszy niedoli nie mieli. Nikogo nie zamknęli razem z nimi w celi.
~*~
- Nie miałem na myśli szturmu. Chodziło mi raczej o zaplanowaną akcję mniejszego formatu. Dostać się do więzienia, zgarnąć ich i wydostać się miasta... ewentualnie gdzieś ukryć. Mógłbym załatwić stroje strażników. Na przykład.
- To dobry początek – przyznał wbrew woli. – Oprócz strojów potrzebny byłby układ więzienia, hasła, cele, w których ich trzymają. Pewnie trzeba by też kilka osób przekupić. Fort w Podmroku to nie podrzędne więzienie, z którego każdy głupi ucieknie.
- Dobrze wiem, jaki był układ z Bractwem. Wbrew pozorom, Bractwu nie płaci wirgiński król, tylko ja. Sytuacja się zmieniła, więc albo próbujemy znaleźć wyjście, albo możemy się w tej chwili pożegnać. Nie zamierzam finansować czegoś, co samo w sobie jest dla mnie G warte.
- Wbrew pozorom, Bractwo to nie grupa najemników, którym dajesz zlecenie i je cofasz według własnego widzi mi się. To, że nas opłacasz to informacja sama w sobie gówno warta. Kontrakt obejmował konkretne zlecenie i każda jego zmiana kosztuje, panie arystokrato – tylko powstrzymując się nie dodał swojego ulubionego rzeczownika, oddającego cały jego stosunek do wysoko urodzonych. Słowo to brzmiało dupek. - … Powiedz teraz, co jest dla ciebie najważniejsze. Poświęć płotki dla grubej ryby. Zrobisz to, panie arystokrato?
- Zrobię. Ważna jest Nefryt, Duch i ten drugi z ruchu oporu. Przydatny może być też kapitan. Jeżeli jest sposób, żeby zachować przy życiu ich wszystkich, albo przynajmniej większość, słucham.
- Możliwy do wykonania? Nie ma. - Wzruszył ramionami. – Chyba, że znasz głupca, który uderzy na uzbrojony po zęby fort. Potrzebne są okręty. Pływające fortece, a nie łupiny, które wykorzystują tutejsi piraci do ataków na kupców. Szybkie, zwrotne, lecz bez zaplecza dział. To dobre do abordażu, lecz nie zdaje egzaminu w walce z okrętami wojennymi, a co dopiero do walki z fortem. – Poszukiwacz zamyślił się. – Są nieliczni piraci, którzy dysponują taką jednostką. A ich usługi kosztują. Musiałbyś przekonać nie tylko kapitana, ale całą załogę. Piraci wyznają coś takiego jak… demokracja – Lucien przeżuł to słowo jakby było obelgą. – Można też… acz to bardziej ryzykowne dla nas… spróbować w inny sposób odwrócić uwagę i wysadzić skład prochu. W zamieszaniu może by udało się uwolnić chociaż część… lecz jest to plan ryzykowny. Wiele rzeczy może pójść źle… I ktoś może zostać pochwycony… jeszcze zanim wysadzi skład. – Lucien był pewien, że Bractwo nie poszłoby na takowe ryzyko. Nie był tylko pewien, czy on by tak łatwo odpuścił.
[Dowiedziałam się przypadkiem. Sama dotąd miałam zwyczaj kopiowania do Worda i odpisów, ale to dlatego, że blogspot mi czasem gubił komentarze, a odtworzony z pamięci już nie był tak dobry. Plus, lepiej mi się pisze w Wordzie niż na blogu. Tyle, że ja kopiowałam wszystkie do jednego pliku, a potem w tym wcale tak łatwo nie można się znaleźć.
Oddajesz dokładnie to, co czuję na myśl o innych grupowcach. Powiem tak – pod pewnymi względami blogosfera nie jest już ta sama, bo – zabrzmi staro – ale pamiętam czasy, jak wątków nie zaczynało się pytaniem, czy ktoś go chce, albo stwierdzeniem ale zacznij, bo ja nie chcę/nie umiem/nie mam pomysłu. Przy czym muszę przyznać – moja ostrożność sprawia, że obecnie też zaczynam witaniem i pytaniem o wątek – czego na Onecie nie robiłam. Zresztą, takim gotowym wątkiem zaczepiłam Darrusową na HT i tak łowca poznał szamankę – pal sześć, że szamanka była wtedy na urlopie. Można powiedzieć, że zmusiłam ją do pisania ze mną :D Ale odchodzę od tematu. Teraz po prostu mi się nie chce. I najpierw sprawdzam postać. Tzn. jeśli nowy się odezwie, to myślimy nad wątkiem. Jak tylko stworzył kp, to krótkie witaj i może wątek wystarczy, się nie wysilam. No i chyba zbyt przywykłam do naszego pokaźnego zaplecza realiów. Zawsze miałam skłonność do tworzenia takiego zaplecza: własne miejsca, bohaterowie poboczni to już standard…
Z tym ryzykiem coś w sumie jest. Zdarza się, że wątek mnie nuży albo nie wiem, co z nim zrobić. Z drugiej strony, jeśli przez dłuższy czas tylko ja narzucam akcję, też zaczyna mnie to nużyć. Z drugiej strony, miewam ostatnio coraz częściej kłopot z wczuciem się. Mam sytuację, konkretną przygodę, konkretną postać… i pustkę w głowie. I pytanie: co dalej. To akurat nie tyczy się naszego wątku, to takie ogólne przemyślenia.
Jeszcze odnośnie przemyśleń. Swego czasu myślałyśmy sobie z Darrusową, że nasz zimowy szablon już nie tak bardzo pasuje tematycznie, bo zimy to już dawno nie ma, a nawet wiosna już się na dobre zadomowiła. Ciężko będzie chyba podołać zmianom szablonu w odniesieniu do pór roku.]
[Ode mnie też króciutko. Niezbyt fortunne połączenie weny i zaspanego, wykończonego umysłu. :P Matura chyba poszła mi całkiem nieźle, raczej nic nie zawaliłam. Punktów z wypracowań mogę się tylko domyślać, ale zamknięte nie poszły najgorzej, więc jestem dobrej myśli. ;) I naprawdę dzięki za wsparcie, bo to była jedyna rzecz, która zmusiła mnie do ostatniego wysiłku przed maturą, co mi się opłaciło. :D
Tak, do końca trzeciej klasy możesz się obijać! I nie mieć z tego powodu żadnych, ale to żadnych wyrzutów sumienia!
Ty grałaś w Simsy... Ja się obijam, bo gram w biegające kropki, które zjadają inne kropki. Więc. xD
Pamiętasz, jak zastanawiałaś się, czy ja pierwsza opiszę panią dowódczynię, czy Ty Marvolów? Jak zobaczyłam zakładkę z Marvolami, od razu wzięłam się do roboty i już pół opisu jest. xD Kawał dobrej roboty z tym rodem!
... i przepraszam, że tyle czasu mi to zajęło. Wina mojego lenistwa i niepodzielnej uwagi.]
Nefryt miała rację, nie ufali sobie teraz. Obdarzanie się zaufaniem w takim momencie byłoby co najmniej nierozsądne. To był paradoks tych wszystkich uprzejmych, miłych uśmiechów – były podszyte lękiem i niepewnością, było w nich coś fałszywego. Ale czy to był przejaw wrogości? Nie, chyba nie. Raczej tego, że w innych okolicznościach mieliby szansę się ze sobą dogadać. Ale okoliczności były właśnie takie, jakie były.
– Po prostu przeszłość czasem wraca.
Szermierz skinął głową na znak, że wie, w czym rzecz. Jak na złość, wspomnienia często bywają nachalne. Nawet bardzo.
Zgodnie z obietnicą nie drążył tematu. Nie chciał być natarczywy.
Zeszli na dół, ostrożnie stawiając stopy na szczeblach drabiny. Było odrobinę za ciemno na takie eskapady.
- Ile do świtu? – zapytał mieszaniec, który o odpoczynku przed podróżą już dawno zapomniał. Temat swojego podsłuchiwania postanowił sprytnie przemilczeć.
- Ja wiem...? Z sześć godzin, może trochę więcej – odparł Meryn.
- A potem?
W kącie coś zaszeleściło.
- Patrzcie go... – mruknęła zaspanym głosem Shan, po czym ziewnęła przeciągle. – Najbardziej mu się oberwało, a najbardziej rwie się do dalszej drogi.
Aed parsknął cichym śmiechem. W tym towarzystwie było coś... specyficznego. Coś, dzięki czemu wracała mu wiara w to, że jest na tym świecie ktoś, komu można zaufać.
- Dobre pytanie – podjął Meryn. – Do Etir wolałbym nie wracać, do Nyrax jest zdecydowanie za daleko – zamyślił się, mówiąc na wpół do towarzyszy, na wpół do siebie. – Gdzie jeszcze możemy się schro... Zaraz, zaraz, wspominałaś coś o zamku Kezzam? – zapytał, spoglądając na Nefryt. Jego czoło przeorała pionowa zmarszczka. Jeszcze nie usłyszał odpowiedzi na swoje pytanie, a już zastanawiał się, jak się przedostać do Kezzam.
[Czyli Tobie też się nic nie chciało... Coś w tym musi być. Ostatnio złapała mnie taka stagnacja, że czułam niechęć do wszystkiego – do pisania matur, do uczenia się, sprzątania, nawet fajnych wyjazdów i słuchania muzyki. Wszystkiego. Ale już jest lepiej, o wiele lepiej. Więc stukam odpis i wysyłam, póki wena w głowie. ;) Jak dla mnie potrzebujemy odpoczynku po szkole i olimpiadach – Ty w szczególności.
Kom miał pójść wczoraj, ale internet obwieścił focha.]
– Chyba mieścimy się w tej kategorii.
Cała trójka zgodnie skinęła głowami. Jednak udawana powaga po chwili przekształciła się w prawdziwą, bo mieli przed sobą nie lada dylemat. Dwa wyjścia, z których jedno było gorsze od drugiego. Ryzyko czy ryzyko?
- Wolimy ludzi czy potwory?
- Potwory trzymają się z daleka od wojen i polityki... – mruknął chuchrak.
- Potwory są niebezpieczne, kretynie – warknął w odpowiedzi szermierz.
Shan parsknęła, na dodatek niedostatecznie cicho. Nie tylko ona zdradziła się z tym, że lubi to określenie. To zmywało z niej część winy... chyba.
- Potwory nie siedzą tam tylko po to, żeby cię utrupić – sparował chuchrak. – Wirgińczycy nie dość, że tego właśnie chcą, to wcale nie siedzą na tyłkach, zaszyci w jakiejś siczy.
- Owszem, potwory siedzą tam tylko po to, żeby nas utrupić.
- Ale nie będą cię torturować.
- Wirgińczyków potrafię wywieść w pole – nie dawał za wygraną Mer. – A na wiedźmina chyba ci nie wyglądam, a przynajmniej żywię taką nadzieję.
- Czyli trakt? – poddał się mieszaniec.
Meryn westchnął ciężko.
- Nie mam pojęcia – przyznał. – Ale jeśli zaryzykujemy, zyskamy na czasie. I będziemy lepiej znać sytuację niż gdybyśmy przedzierali się przez las.
- Głosujemy? – spytała po chwili ciszy Shan. Trzeba było szybko decydować. I iść spać, bo ich świt zastanie na tych dywagacjach. A przysypiając w siodle ciężko umknąć Wirgińcom.
- Ale jest nas czworo – marudził dalej Aed. – Wyjdzie dwa na dwa i co wtedy?
- Krowa się wypowie.
Dzień zaczął się dla niej wyjątkowo wcześnie, gdy pierwsze promienie słońca wpadły do niewielkiego pokoiku przez okno, a z ulicy dochodziły pierwsze krzyki wysłanych po coś dzieci. Isleen otworzyła okiennice i wyjrzała na zewnątrz. Wiosna niosła ze sobą coraz cieplejsze podmuchy wiatru i zapachy pierwszych kwiatów. Elfka skrzywiła się, kiedy do jej nosa doleciały te codzienne zapachy Królewca. Zamknęła szybko okno, słysząc dochodzące zza drzwi kroki. Zerknęła w ich kierunku, chcąc sprawdzić czy są zamknięte. Metalowa zasuwka i mała kłódka szczelnie chroniły jej pokój. Isleen skuliła się, gdy usłyszała głośne walenie o drewno. Gorączkowo myślała co robić. Właściciel wynajmowanego przez nią mieszkania przychodził coraz częściej i żądał zaległej zapłaty. Tłumaczyła mu, że nie ma pieniędzy, że postara się je zdobyć w najbliższym czasie… Nie chciał jej słuchać, groził, że wyrzuci ją na ulicę. Bała się, że wreszcie to zrobi. Siedziała w ciszy, udając, że jej nie ma. Słyszała jak mężczyzna za drzwiami klnie pod nosem i głośno mówi, że jutro ma mieć pieniądze w swojej ręce. Poszedł. Isleen odetchnęła głośno i opierając się o ścianę usiadła na podłodze. Nie mogła znaleźć pracy. Na rynku zaczęła się uczyć u kilku zielarek fachu znachorki. Mimo, że chętnie zaczęły przekazywać jej wiedzę, nie chciały słyszeć o dzieleniu się zyskami. Isleen udało się pomóc kilku osobom pod ich czujnym okiem, dostała jednak tylko kilka krótkich pochwał. Nie dostała żadnej, nawet drobnej monety.
Każde pieniądze kiedyś się kończą. Zostały jej ostatnie oszczędności na jedzenie, a i ich niedługo zabraknie. Co wtedy? Poczuła uparty niepokój, który czaił się dookoła niej już od dłuższego czasu. Wstała słysząc kolejne pukanie do drzwi. Tym razem cichsze, bardziej… kulturalniejsze? Odetchnęła głęboko. Musiała się z tym zmierzyć, kimkolwiek był pukający do drzwi. Elfka wątpiła, by właściciel mieszkania wrócił. Więc kto to mógł być?
Uchyliła drzwi. Zobaczyła mężczyznę około czterdziestu lat, dobrze ubrany, kręcone włosy… Odpowiedziała mu uśmiechem.
- Tak to ja. – spojrzała na niego, pytająco unosząc brwi. Przepuściła go, by mógł wejść do środka mieszkania. „Zna Pani Shela Arhina…” Więc ten człowiek był powiązany z Shelem… Założyła rękę na rękę. Dyskretna misja, dwa tysiące denarów. Te pieniądze starczą jej na spłacenie długów i jeszcze jej zostanie…
- A czego mogłabym się spodziewać po tym zadaniu? To ważne przy ustalaniu ceny.
[Domyślałam się, że jeszcze przed świtem się coś wydarzy, ale i tak jestem zaskoczona. :D Zżera mnie ciekawość, co będzie dalej.
„Cyrk z demokracją” – aaa, bo to wtedy monarchia była przecież. xD]
Aed nie odpowiedział od razu. To nie było takie proste. Skąd miał wiedzieć, jak będzie się czuł rano? Czy nie będzie gorączkował całej nocy? Czy mógł zaufać temu staremu zielarzowi? A zmęczenie kalkulacjom zdecydowanie nie sprzyjało.
- Nie wiem – przyznał w końcu. – Ale... jeśli pojedziemy traktem, szybciej dotrzemy do Kezzam – zgodził się z szermierzem po chwilowym zawahaniu, choć słowa wypowiedział z wyraźną niechęcią. – A poza tym...
Umilkł. Mimo rozproszonej wycieńczeniem uwagi, dzięki czułemu słuchowi dosłyszał kroki. Miękkie stąpnięcia, choć stawiane szybko, nierozważnie, a przez to nazbyt głośno. Kobieta... Ina?
- Ktoś idzie. Jedna osoba.
Skinął głową, w milczeniu wpatrując się w stronę, z której dochodził dźwięk.
- Nie wychodźcie stąd! Mamy kłopoty. Nie wychodźcie i ukryjcie elfa!
Shanley wysyczała przekleństwo, które pod żadnym warunkiem nie przystawało szlachciance. Meryn zerwał się z płaszcza rozłożonego na stogu i wydłużonym krokiem podszedł do połatanej ściany obórki.
- Zaczekaj – poprosił Inę. – Powiedz, co się dzieje. Proszę – dodał z naciskiem.
Aed nie ruszył się z miejsca. Gorączkowo zastanawiał się, gdzie niby ma się ukryć. Za krową? W kupie siana? Pozostawał mu chyba tylko dach.
- Tam – szepnęła Shan, wbijając wzrok w ciemny kąt i mrużąc oczy, by móc coś dojrzeć. – Pod samym sufitem. – Wskazała ręką na przeciwległy koniec obory.
Rzeczywiście, pod częścią powały znajdował się strych, od pomieszczenia dla zwierząt odgrodzony jedynie pełną dziur przegniłą podłogą, z której smętnie zwieszały się źdźbła rozmaitych roślin. Najpewniej zimą służył on za przechowalnię słomy i siana dla zwierząt. Teraz, latem, gdy część żywego inwentarza mogła nocą pozostawać na pastwiskach, siano trzymano na dole, w kącie budynku.
Meryn, niewiele się zastanawiając, podszedł do prowadzącej na dach drabiny, chwycił ją i przestawił w drugi koniec obórki.
- Wasza dwójka – powiedział, wskazując na Nefryt i Aeda. – Właźcie tam – polecił. To nie była propozycja, to był rozkaz. – I zabierzcie broń. Szybciej, do cholery! – wycedził szeptem przez zaciśnięte zęby.
Podszedł do miejsca, w którym zostawili miecze, łuk i kołczan pełen strzał. Naręcze broni, przetykanej źdźbłami słomy, podał Shan. Po chwili wahania wziął od niej swój miecz, zawinął go w opończę i oparł o jedną z belek podtrzymujących dach.
- Pomóż im to ukryć.
Ich spojrzenia przez moment się spotkały. Dziewczyna skinęła głową.
Krowa spokojnie obserwowała ich spod długich, białych rzęs. Jak gdyby nigdy nic przeżuwała kęs paszy w oczekiwaniu, aż ci hałaśliwi, nieproszeni goście wreszcie się uciszą i pozwolą jej zasnąć.
Nie wybrzydzał. Kasza okazała się sucha, bez ani odrobiny tłuszczu i skwarków, przypalona i przesolona. Dla głodnego żołądka była jednak pokarmem, z którego mógł czerpać siły. Nie zauważył nawet, kiedy pochłonął swoją porcję, co bardziej spalone kawałeczki po prostu łykając, robiąc wszystko, by nie poczuć ich specyficznego, gorzkiego smaku i nie czuć, jak spalonka chrzęści między zębami.
Zimnem wiało od podłogi i okienka. Przenikało do kości, sprawiając, że nawet mimo woli dygotał, kuląc się przy swojej ścianie i starając się zachować jasność umysłu, znaleźć sposób, by móc… jeśli nie uciec, to chociaż wyciągnąć z tego Nefryt.
Daremnie. Umysł odmawiał współpracy i chociaż próbował, nie pojawiał się nic. Nawet cień pomysłu.
- Dev, daj łyżkę od kaszy.
Nefryt już od jakiegoś czasu tkwiła przy kratach, podciągnięta, by wzrokiem ogarnąć jak największy obszar. Robił to sam, wcześniej, bez większego efektu. W oddali miasto, pomiędzy woda. Fort musiał stać na jakimś cyplu, oblany morzem, strzegąc wejścia do zatoki.
Wygląda na to, że jednak czegoś nie wziął pod uwagę.
Podniósł się, sięgając do kociołka, podnosząc umorusaną resztkami kaszy drewnianą łyżkę. Z oszczędności dostali jedną, musieli jeść po sobie, wybierając z kociołka. Zaraz potem podszedł do wciąż sięgającej krat Nefryt, ostrożnie podając jej łyżkę, doskonale wiedząc, że nie powinien jej przeszkadzać, że lepiej cokolwiek robić niż tak jak on…
- Co zamierzasz? – mruknął, nieznacznie się przesuwając. Nie był teraz w stanie całkowicie zasłonić jej poczynań, przez podciągnięcie się była wyższą niż on. Częściowo jednak mógł przysłonić jej działania, a w razie konieczności robić za podpórkę.
~*~
- Dałoby się załatwić.
Teoretycznie wiedział, że to Arhinowie opłacają misję, nie zaś Wirginia. Nawet on jednak nie oczekiwał tak prostego stwierdzenia. Wprawdzie wymówionego z dozą ostrożności, po wcześniejszych kalkulacjach, ale jednak.
– Ile zażądaliby piraci?
No proszę. Coraz więcej niespodzianek.
- To duże ryzyko. Jedyny pirat, który by się tego podjął… Tak się składa, że jest związany z Bractwem Nocy – doza dumy pojawiła się w głosie Luciena. Proszę, teraz my mamy małą niespodziankę w rękawie. – Jednak i on jest typowym człowiekiem morza. Okręt kocha bardziej niż cokolwiek innego. – Dla niego wymowa była jasna. Dużo.
- Można do tego zatrudnić ludzi, którzy nie będą wtajemniczeni w nasze plany. Takich, którzy nie będą mogli powiedzieć niczego sensownego. Albo którzy uwierzą w fałszywy powód wysadzenia składu. Jakieś zatargi? Coś w tym guście.
- Z zasady Bractwo nie miesza do swoich misji osób trzecich – zaprotestował, zdaje się wzburzony taką perspektywą. – Myślę, że w tej sytuacji możemy jednak zrobić wyjątek. – Przeszkadzało mu, że nie do końca zna quingheńskie realia i nie jest w stanie znaleźć od razu powodu, dla którego mogliby wysadzać skład. Bunt? Pijacka zgraja? Poszliby do wąskiej uliczki i poczęstowali kilku przechodniów nożem, nie uderzaliby na garnizon. Może w ramach protestu przeciwko wieszaniu przemytników? Cóż, on by nigdy nie był na tyle głupi, by bronić cudzej skóry.
- Oprychy zawsze się znajdą. Oni nie zadają pytań, im płacisz – wymownie spojrzał na Arhina. Ty tu jesteś od płacenia, mówiło spojrzenie ciemnych, ponurych oczu Cienia. – Jak chcesz przyoszczędzić, to szukaj głupich, którzy za wyświechtanym hasełkiem pójdą jak barany na rzeź. – Najwyraźniej Poszukiwacz nie miał zbyt wysokiego mniemania o politycznych zrywach, patriotyzmie, manifestach i ludzkiej godności, która wiele może znieść, nim się zbuntuje.
Nic dziwnego. Przystał do Cieni, by nie musieć czegoś takiego robić. A teraz to on miał brać udział w ratowaniu dziedziczki tronu i nadziei Wolnej Keronii.
Ironia losu.
On i zakichany Wirginiec.
Podwójna ironia, igraszka Fortuny.
- Nie sądzę, by zgodzili się zaatakować fort. Można jednak tak to zorganizować, by MYŚLANO, że chcą to zrobić – ponownie wrócił myślami do piratów. – Oczywiście, tak czy inaczej będziesz musiał im zapłacić.
[Tak, tylko większość wychodzi z pytaniem: Może wątek? Tam nie ma ustaleń. Nic. Tylko pytanie, na które odpowiedź jest oczywista. I przyznaję, że tak, chodzę na taką łatwiznę, nawet jeśli osobiście ani to popieram, a prawdę mówiąc, nie lubię. Ustalenia z reguły są dopiero potem. Dlatego uważam, że to pytanie jest zbędne, niepotrzebne… chyba, że tak jak mówisz, połączone z ustaleniami.
Samo zacznij… cóż, czasem wiadomo, weny nie ma. Ale nie mają jej obie strony. Więc sorry, bo ja nie umiem… Nie, nie ma nie umiem, jest nie chce mi się albo idę na łatwiznę. Bo tak, zaczynanie daje możliwości – osadzasz wątek w czasie, wybierasz akcję, miejsce, kto, jak… ale to też trudność. Bo nad tym trzeba się zastanowić, pogłowić, jakoś to logicznie ułożyć. Jeśli nie ma weny, najłatwiej się pisze na zasadzie akcja-reakcja. Bo ktoś coś robi, moja postać reaguje i znów czekam, aż postać drugiego autora coś zrobi. I tak, ostatnio tak ciągnę, niestety.
O szablonie pisałam w mailu, to w sumie tu powielać nie będę.
A mam pytanie. W jaki sposób udało ci się tak dopracować język wirgiński? Wzorowałaś się na czymś? Bo mi by się przydał elficki i krasnoludzki… i nie ma kto opracować, a ja mam dwie lewe ręce do tego i Tolkien ze mnie żaden :D
I tyle z moich obietnic, że dzisiaj odpiszę. Chyba przestanę je składać, bo zupełnie nic z tego.]
Przyciskając do siebie rozharatane ramię, mieszaniec wspiął się po drabinie. Szło mu to niemrawo, ale w końcu dostał się na górę o własnych siłach. Wlazł w najciemniejszy kąt i ukrył się w nim, zupełnie jak ranne zwierzę ścigane przez obławę. Ale nie siedział cicho, choć wiedział, że powinien. Sięgnął do cholew butów, najpierw jednego, potem drugiego, i zaczął z nich dobywać noży. Dwa ostrza przesunął w stronę Nefryt, dwa zostawił dla siebie. Rzutki były niepozorne, niewielkich rozmiarów, ale piekielnie ostre. Na pewno bardziej poręczne niż miecz w tak ciasnym miejscu jak obórka.
- Mogą się przydać – szepnął, modląc się w duchu, by okazało się to kłamstwem.
Swoje noże wsunął za pasek. Przylgnął do zbutwiałej, trzeszczącej podłogi i znieruchomiał, czekając na dalszy rozwój wypadków. Na razie tylko tyle mógł zrobić. A on nie lubił bezczynności.
Rana pulsowała przytłumionym przez medykamenty bólem.
Meryn odstawił drabinę na swoje miejsce. Shan wdrapała się po niej, cicho stąpając na startych od użytkowania szczeblach, i wyjrzała przez otwór w dachu.
- Trzy, cztery... – mruczała pod nosem, uporczywie wpatrując się w noc. Owiewający jej twarz chłodny wiatr pomagał jej się uspokoić. – Pięć pochodni – powiedziała cicho w ciemność na dole obórki. – Nie wiem, ilu dokładnie ich jest. Na pewno ponad dziesięciu.
Szermierz bluzgnął przez zaciśnięte zęby.
Ciszę rozdarły histeryczne protesty jakiejś kobieciny. Zagłuszył je wybuch szyderczego śmiechu.
Czekali chwilę w milczeniu i bezruchu, aż za drzwiami rozległy się kroki. Co gorsza, ich odgłos stale narastał.
- Tam nie ma nikogo, kogo szukacie! – krzyczała Ina.
- A kto jest? – warknął jakiś mężczyzna o schrypniętym, niezbyt mocnym głosie.
- Wędrowcy, którzy poprosili o nocleg – odpowiedział mu mąż rudowłosej. Ton jego głosu był twardy i nieustępliwy. – Saz, natychmiast wracaj do domu!
- I tak sprawdzimy. Taki nasz psi obowiązek. – Ten sam głos, co wcześniej. – Natychmiast zejdźcie mi z oczu. Pókim dobry.
- Na wszystkich bogów, kury się rozbiegną po całej okolicy, a żadnego wynaturzeńca tam nie znajdziecie! – nie ustępowała kobieta. W obliczu zagrożenia przestała być tak strachliwa i małomówna, jak to miało miejsce przed chwilą.
- Zmilcz lepiej i nie wciskaj mi tu bajek – ofuknął ją jakiś inny mężczyzna, po czym dodał: - Bo ja ci coś wcisnę. Między nogi.
Meryn cofnął się od drzwi. Shan zeszła z drabiny i stanęła obok niego.
Rozległo się łomotanie we wrota.
- Otwierać!
Szermierz jeszcze raz rzucił okiem na okutaną płaszczem broń. Czasy wszak niespokojne, broń każdy może nosić przy sobie, zwłaszcza w czasie podróży. Dwa wierzchowce, juków na oko jak dla jednej lub dwóch osób... Raz kozie śmierć.
Szczęknęła odmykana zasuwa.
[Krócej niż zwykle, ale treściwie – wszystko w najlepszym porządku. ;) Tak, upały były tragiczne... Na szczęście już jest lepiej.
Bandę też uznajmy za dobro komunalne i na zmianę nią kierujmy. ;)]
Cz. II
- Kto jesteście?
- Najemnik – odparł Meryn. – Razem z moją siostrą podróżujemy z Nyrax do...
- Mnie za psie jaje, skąd jedziecie i dokąd – przerwał mu jeden z grasantów, właściciel rudej brody i schrypniętego głosu, który przed chwilą słyszeli. – Chcę wiedzieć, czy trzymacie tu nieluzi.
- Jako widzicie, panie – odrzekł uniżenie szermierz. – Ni żywej duszy prócz nas i inwentarza tu nie ma.
- Tak, tak... – mruknął tamten lekceważąco. – Przeszukać – polecił swoim.
[Wena mi nie dawała spokoju i musiałam dopisać kawałek. :P]
[Pytanie na szybko w sprawie wątku. Chcemy opisywać Nef i Deva tkwiących w więzieniu i spotkanie Shela z piratami czy wolisz skakać? Bo mam dwie opcje i nie wiem, którą wybrać, nie mogę się zdecydować.]
cz.I
Skrzypnęły drzwi celi. Po raz kolejny, chociaż nie we właściwej porze. Nie był to czas karmienia, gdy więzienny dozorca rzucał im miski a to z gulaszem, a to kaszą. Kasza zwykle była przypalona, skąpo polana tłuszczem, gulasz wodnisty, darmo szukać w nim odrobiny mięsa, jeśli zaś się znalazło, było łykowate, ciągliwe, z dużą ilością żył, żyłek i ścięgien.
Wrzucono ich z rozpędu, w podartych, zakrwawionych ubiorach. Poobijani, zmęczeni, mokrzy, widocznie uciekając, zażyli morskiej kąpieli.
- Tego nie było w planie – wydyszał. Poszarpany, mówił z wyraźnie kerońskim akcentem, ciemne włosy miał przyklejone do zarośniętej, bladej twarzy. W pierwszej chwili myślał, że wzrok płata mu figla, mami. Devril patrzył prosto na Poszukiwacza Bractwa Nocy. Jeśli zaś to był Cień, obok niego musiał znajdować się Arhin. Tak, Devril też dyrygował potężną siatką szpiegowską. I jak nikt inny znał zasady dworskiej gry. Teraz całą siłą woli starał się nie zdradzić… mając nadzieję, że przy tej dwójce Nefryt nie nazwie go Duchem.
Wszystko wydawało się proste. Piraci, po długich, suto okupionych złotem pertraktacjach zgodzili się upozorować atak na port. Czerwony Korsarz, chociaż niechętnie, musiał ulec perswazjom załogi – bo wśród piratów większość, nie kapitan podejmuje decyzje – i wysłać nawet „Smoka”, swój okręt flagowy.
Nazbyt piękna wizja.
Piraci, ta nędzna zgraja szubrawców, nie zawiedli. Pojawili się o świcie, atakując fort mniejszymi jednostkami, bombardowane z jego dział. Załoga zajęta potyczką mogła nie dostrzec zniknięcia dwóch więźniów.
Zabawa jednak skończyła się na długo przed tym, jak dostali się do więzienia. Działa umilkły, pirackie jednostki pierzchały, ścigane przez quingheńską flotę. „Rybitwa” szczepiła się ze „Smokiem” i duma Czerwonego Korsarza poszła na dno.
To jeszcze zachęciło piracką zgraję do ucieczki.
A oni skończyli tutaj. Cień i arystokratyczny dupek, Shel Arhin.
I nie byli sami.
Lucien zerknął w bok. Znał oboje, lecz to kobieta przykuła na dłużej jego wzrok. Informacje Arhina okazały się prawdziwe. Była tutaj, naprawdę. Dziedziczka Marvolo we własnej osobie, ta, którą on sam poznał w Demarze, jeszcze jako Nefryt, herszta zbójeckiej bandy. Tak dawno. Od tamtej misji nie widzieli się ani razu. Teraz zaś…
Historia zatoczyła koło.
Z nią, nie wiedzieć czemu, był Winters.
No to piękny ratunek, cudowna pomoc. Niechby to.
cz.II
[Właśnie Kresy to zauważyłam, że norweski. Wirgiński ciekawił mnie bardziej – głównie dlatego, że jest tak rozbudowany, jak żaden inny, jakim się można posługiwać na blogu. Tyle, że do mnie akurat bardziej niż fonetyka przemawiała pisownia. Może dlatego, że … akcent to coś, czego zawsze nie potrafiłam wypracować, a moja wymowa… Gramatyki można się wyuczyć, pisowni, a wymowa… cóż, najgorsze dla mnie przy nauce języka. Tym bardziej szacunek, że od tego zaczęłaś. Chociaż… zawsze lubiłam zasady wymowy w łacinie.
Hehe, mi i Darrusowej zawsze keroński wydawało się bardziej poprawne niż keronijski :D Ale to kwestia indywidualna.
Ja jedynie angielskim. Łacina – spoko, owszem, acz czasy miałam dawno temu, a obecnie bardziej się koncentruję na medycznych słówkach, zresztą, to martwy język. Francuski miałam, rosyjski też, sama z siebie nieco niemiecki to… coś niby o nich wiem, ale… raczej nie na tyle, by nimi się biegle porozumiewać, jedynie podstawy. Zabawne, ale angielski nie wydawał mi się trudny, ale pewnie dlatego, że jego uczę się najdłużej i najbieglej się nim posługuję. Polski, rosyjski – one są trudne, jak dochodzą przypadki, czasy, jeszcze inne takie śmieci. Ale ja rosyjskiego po prostu jako języka nie lubię, w pewien sposób mnie mierzi – ale to pewnie dlatego, że nigdy nie chciałam się nauczyć, ale wybierając profil musiałam zaakceptować język, jaki nam przypisali.
Kusi mnie, żeby rozbudować krasnoludzki i elficki. Keroński (haha, znowu ta forma) by można, ale to już mi mniej zależy. A elficki i krasnoludzki przydatne, zwłaszcza ten pierwszy. Problem leży w tym, że nie … nie chcę słów żywcem z jakiejś mowy – a w obecnym słowniku tak jest. Inny problem to taki, że układanie języka to sporo roboty jak na jedną osobę. Druga sprawa, że o ile krasnoludzki to jeszcze akceptuję jego porównanie z czymś podchodzącym pod niemiecki, może islandzki, szwedzki czy walijski, o tyle elfi… nie potrafię go utożsamić z żadnym językiem, z jakim się zetknęłam. Ten za mało melodyjny, ten za mało śpiewny, ten za surowy, za egzotyczny, za… itd. itp. I tu pojawiają się schody. Cóż, układając gramatykę uderzałabym pod angielską, żeby się pozbyć przypadków i innych takich śmieci. Czasy – nie wiem, czy bym układała, ale pewnie jak już, to przeszły, teraźniejszy i przyszły – czyli ograniczone do minimum. Liczby pojedyncze i mnogie – pewnie na zasadzie końcówek. I raczej bym się nie wdrabniała w rodzaje jak we francuskim, bo to troszkę z tym roboty i w sumie… nie wiem, czy potrzebne. Inna sprawa, że… takie coś, to ogrom materiału, gdzieś to trzeba umieścić, a ja zdecydowanie nie chcę kolejnego bloga specjalnie pod to, więc musiałabym to upchnąć w słowniku albo w osobnym poście pod to specjalnie stworzonym.
Nawiasem, mi się z egzotyką kojarzy też Quinghena :D Tylko Quinghena to bardziej taka… Ameryka Południowa, może Afryka Południowa, a Wirginia… to Półwysep Azja Mniejsza albo Afryka Północna. Lepiej tego chyba nie wytłumaczę. Kresy to Arktyka i Antarktyda, Keronia… Keronia to taka umiarkowana Europa, może Ameryka Północna…
W sumie, więcej z mojego nastroju to pisałam w mailu, więc nie będę się powtarzać. I tak już czytałaś.
Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko takiemu poprowadzeniu akcji wątkowej. Stwierdziłam, że będzie zabawnie. Teraz nieco cienko, bo chciałam i Shelowi i Nef zostawić czas na reakcję.]
[Mam pytanie odnośnie wątku, bo... nie potrafię sobie wyobrazić akcji z widłami. xD Pomyślałam, że lepiej dopytać niż zamotać. Bo Nef z chuchrem są na stryszku. Mer zabrał im drabinę i odstawił tam, gdzie stała na początku, czyli przy wyjściu na dach. Czy z tego wynika, że jeden z tych bandziorów dostawił sobie drabinę, żeby tam wejść? Aye, lubię pytać o wszystko. xD]
W ruch poszła drabina, poszły także widły. Żadne z dwójki zakonnych nie mogło przeciwko temu zaprotestować, nie wzbudzając podejrzeń. A potem...
Potem wszystko wydarzyło się za szybko. Meryn zdążył tylko zakląć, a już jeden z grasantów był nieprzytomny i narobił niemało hałasu, zwalając się bez przytomności na podłogę. Tak samo hałaśliwa była deska, która trzasnęła pod ciężarem walczącej na stryszku dwójki.
W dłoniach bandytów niemal natychmiast pojawiły się noże, sztylety, potężne tasaki i poręczne toporki.
- Zaczekaj! – Meryn zagrodził drogę rudobrodemu, który szedł na czele gromady w kierunku, z którego dobiegał hałas. – Wszystko wytłuma...
Mężczyzna tak zręcznie wykręcił mu rękę, że ten znalazł się na klęczkach. Nie, tego chwytu szermierz nie znał.
- Co ty chcesz mi tłumaczyć, gnojku? Ukrywałeś kogoś przede mną.
- Ukrywałem – przyznał Meryn, cedząc słowa przez zaciśnięte z bólu zęby. Uścisk z każdą chwilą był coraz mocniejszy. – Ukrywałem ją, bo jest ścigana.
Słysząc te słowa, Aed zamarł w przestrachu. Czyżby Meryn chciał ich wydać...?
- Zwiała od narzeczonego, rodzice chcieli wydać ją za mąż – szermierz mówił szybko jak na spowiedzi. – Zapłaci mi, jeśli dowiozę ją do dworku nieopodal Drummor, gdzie mieszka jej kuzyn, nazywa się...
- Przyznaj się, sypiasz z nią – przerwał mu rudobrody. – Do tego nie trzeba być mężem, nie?
Paru grasantów obleśnie zarechotało. Shanley bacznie ich obserwowała, z każdą chwilą coraz bardziej się ich obawiając.
- Za to mi nie płaci – odrzekł Mer chłodno.
- Och, za to nie trzeba brać ani dawać pieniędzy – stwierdził tamten tonem znawcy. – Pokazać ci? – zapytał dobrotliwym tonem. Puścił jego nadgarstek i wyminął go.
- Zostaw ją! – warknął szermierz, podnosząc się z klęku.
- A co mi zrobisz, szczylu? – zapytał, szczerze rozbawiony. – Cały się trzęsę ze strachu!
- Zapłacę.
[Jaka prowokacja? Ja prowokatorką? To prawo wszechświata, nie ja. Ich miały ominąć kłopoty? Ich? Kłopoty? Nevah.
Teraz przypomniały mi się szmaragdy, które oglądali w karczmie... Ale ja nic nie sugeruję, nic a nic! xD
Już wszystko wiem, dzięki! :)]
cz.I
- Lucien?! Co ty tu…
Devril rzucił swojej królowej, bo mniej więcej w taki sposób o niej myślał, a przynajmniej starał się, kose spojrzenie. Lucien? Jaki ten świat mały. Kto by pomyślał, że Nefryt, herszt bandy, córka rodu Marvolo, zna Poszukiwacza. Zna to za mało powiedziane. Po imieniu. Po imieniu nie zwraca się do przygodnie poznanego człowieka. Nawet jeśli imię w przypadku Cienia było zmyślone, wybrane przez Bractwo, lecz nie nadane przez rodzinę.
Poszukiwacz zareagował zgoła inaczej. Wiedział, na czym polega misja i zadanie, a mimo to nie spodziewał się, że dojdzie do spotkania.
W każdym razie nie w takich okolicznościach.
Wirgińczyk już zwalczył swój gniew. Zdaje się, że nie nawykł do porażek. Teraz wstał, rozglądając się po celi. Devril, sam nawykł do dostrzegania tego, czego nie widzą inni, zastanawiał się, co widzi. Na kogo patrzy… myśli, że patrzy. Wiedział, co zobaczy. Kamienne, wilgotne ściany. Niewielkie okienko z rdzewiejącymi kratami, skąd wiało morskim powiewem i solą.
Patrzyli obaj. Cień w milczeniu, jak to on, znów bezbarwnie, nawet jeśli w pierwszej chwili zdawał się poruszony. Wirgińczyk z dziwnym … powiedziałby, że to ulga.
Powiedziałby, że ktoś tu próbował im pomóc. Możliwe, że zaraz karzą…
- Wiecie jak stąd wyjść?
Nie, czyli dostanie się do celi nie było częścią planu. Coś poszło nie tak.
- Uduśmy go. Sprawdzimy, czy tutejsi strażnicy reagują na samosądy.
Cień popatrzył na Devrila, Devril na Cienia. Shel mógł poczuć się przerażony nicią porozumienia, jaka zabłysła między ich spojrzeniami. Oni rozważali to na poważnie.
- To by się mogło udać – stwierdził trzeźwo Cień. Shel nie był jego pracodawcą. Nie on zlecił misję i nie on ją opłacił. Zamierzał odstąpić od planu i dlatego Poszukiwacz go poświęcił, tak brzmiałaby oficjalna wersja. Nie do podważenia. Mieli przeszkodzić zawarciu porozumienia. Przeszkodzili. Nikt nie mówił, że mieli zabić Nefryt i Wintersa.
Co tu robił Winters wciąż pozostawało dla Poszukiwacza tajemnicą.
- Na odgłos samej bójki nie zareagują. To tutaj normalne. Musiałby zginąć naprawdę – Devril sceptycznie pokręcił głową.
- Najprawdopodobniej – potaknął Lucien, który wciąż całkiem poważnie rozważał ten pomysł. – On nie jest moim zleceniodawcą, może zginąć.
Devril był zbyt wytrawnym graczem, by zdradzić, że o tym wie. To było coś, co mógł wiedzieć Duch, nie zaś arystokrata, earl Drummor. Tego ostatniego nie powinno nawet tutaj być.
- A co, masz jakiś lepszy pomysł? – Poszukiwacz przespacerował się po celi wprost do zakratowanego okna. Podciągnął się jak wcześniej Nefryt, wyjrzał przez nie. Woda. Jak on nie znosił wody, portu i odoru ryb.
Pociągnął za kraty, by się upewnić. Obluzowane w jednym miejscu, odrobinę drgnęły, więcej jednak nie zyskał.
- Nie wiedziałem, że się znacie – Devril szepnął w stronę Nefryt, korzystając z tego, że Cień, chwilowo zapominając o morderczych chęciach względem niedawnego towarzysza, oddalił się.
- Wy myślcie jak się wydostać, bo jak nie, to nas powieszą – warknął od okna Cień, słysząc szepty za sobą. Bractwo nie będzie go wyciągać z tarapatów. Prawda była taka, że nieco nagiął rozkaz, że nawet nie powinno go tu być. Wchodząc w to, w zamysł Shela, sam się w to wpakował. Nauczka z powodu inkompetencji, braku przewidywania i błędu, jakim było odstępstwo od misji.
Gdyby tego nie zrobił, może Cienie by go wsparły. W końcu był Radnym i Poszukiwaczem.
cz.II
- Jeśli dobrze rozumiem, nie planowaliście się tu dostać. Coś musiało nie wyjść. I to mocno – zadrwił uszczypliwie Devril. Póki nie wiedział, na czym stoi, pomysł, jakikolwiek pomysł ucieczki, nie mógł wyjść od niego. Chyba, że ten całkowicie niedorzeczny.
- Może kogoś przekupić?
- Nikt ci nie uwierzy na słowo – burknął Lucien i opadł na stopy, puszczając kraty. Lądując, lekko ugiął kolana, by zniwelować napięcie mięśni i lepiej rozłożyć ciężar ciała.
- Mam wpływowych przyjaciół.
- A oni nie wiedzą, gdzie jesteś. Będziesz trupem, zanim ktoś cię tu znajdzie – obalił kolejną teorię Poszukiwacz.
W sumie, o to chodziło.
- Podkop?
- W kamieniu? Zresztą, nie starczy ci życia.
- Masz rację – potaknął Devril i uśmiechnął się. – Chyba naprawdę musimy go zabić.
[Jeśli z angielskim trzeba pomocy, chętnie spróbuję. Znaczy, żaden ze mnie anglista, na studiach miałan na poziomie C1, ale… wiadomo, wiedza, której nie używasz, nie rozwija się, a raczej cofa. Do tego ja ostatnio siedzę w angielskim kierunkowym – czyli medyczny innymi słowy. Ja mniej więcej tak reagowałam na rosyjski jak na angielski. Słowem, alergia jak nic. Wystarczyło, że słyszałam to coś. Kontakt i przyjaźń z rosyjskim zakończyłam więc w liceum, nie tknęłam potem, nie chciałam. Aż dziw, że w ogóle zaliczałam i uczyłam się tego, acz to raczej mus i mus i żeby sobie nie psuć świadectwa. To wyciągałam na to 4 czy 5… Na francuski… nie powiem, żebym kochała go, ale awersji już nie wzbudzał. O dziwo, niemiecki, chociaż jakiegoś melodyjnego brzmienia to nie posiada – małe niedopowiedzenie – też nie. Tylko rosyjski. Akcentu nigdy nie miałam. Znaczy, zasady poprawnej wymowy to jedno. Akcent – jeszcze coś innego.
Raczej myślałam, żeby część chociaż zostawić, chyba, że by nie pasowały do gramatyki. To tyle w tematyce elfickiego i języków na KK.
To co takiego cię czeka w wakacje? Wyjazd, praca, rekrutacje? Ja mam jeszcze jeden egzamin, ale to na wrzesień, tyle że z tego kupa nauki, to trzeba siąść dużo wcześniej. Poza tym, chciałam troszkę pouzupełniać wiedzę. A to z wety, a to z hodowli, a to właśnie tknąć angielski. Chodzi mi po głowie trącenie albo francuskiego – łatwiej, bo dalej poszłam albo niemieckiego. Ze mnie samej żaden Tolkien, więc nie wiem, czy tknę języki sama, bez wsparcia. Zresztą… tu nasuwa się mail, który do ciebie pisałam, a raczej jego temat… i pytanie, czy warto. No i osobisty projekt, który nie wiem, czy dojdzie do skutku, ale…
Jeszcze raz przeproszę. Nie wzięłam tego pod uwagę, troszkę zapomniałam o tej pierwszej osobie, bo sama piszę w trzeciej. No i pod wpływem chwili chciało mi się wywinąć psikusa. Kłopotu sprawić nie chciałam. Po prostu nie pomyślałam, do głowy mi nie przyszło.
Jak wyjazd? Ten ostatni znaczy się :D
Takie pytanie – czy Arhin domyśla się kim jest Nefryt i czy wie o Devrilu? Też się zastanawiam… czy Devril zna Shela Arhina? Znaczy, wątkowo wiem, że się nie spotkali, ale zna na zasadzie wie, kim jest, zna powiązania…? Biorąc pod uwagę plany odnośnie Wirgini i tego, że szpiedzy i te sprawy, mógł coś słyszeć?]
Niestety, znowu nie powala na kolana i mało się dzieje. Przepraszam.
Isleen nie odwzajemniła uśmiechu. Bała się co za chwilę usłyszy. Znała Shela i już słysząc jego imię czuła zbliżające się wielkimi krokami kłopoty. Poznając dalsze szczegóły zadania elfka wiedziała, że się nie myliła.
Najchętniej otworzyłaby drzwi i wyrzuciła za nie Donavana. Mogła nie pytać o dokładniejsze informacje, ale wizja spłaconych długów i szansa dalszego życia z pełnym brzuchem była tak kusząca… Teraz, gdy znała tyle szczegółów nie mogła się wycofać i oboje o tym wiedzieli. I Donavan i ona.
Gestem zaprosiła mężczyznę w głąb mieszkanka. Nad drewnianym stołem, u sufitu wisiały suszone zioła, które rozsiewały dookoła przyjemny zapach łąki.
- Pańska cena za to zadanie jest dość… - Isleen zawiesiła głos próbując znaleźć odpowiednie słowa – mała zachęcająca przy takich wymaganiach i niebezpieczeństwie przy wykonywaniu.
Mimo powagi sytuacji blondwłosa uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Wizja jej jako osobę ochraniającą Shela była po prostu śmieszna.
- Jako kto mam się pojawić w Wirginii? I w jakim – oczywiście oficjalnym – celu? I jeszcze jedno… mam udawać, że Shel jest dla mnie obcą osobą, czy mam zachować prawdziwe relacje? – nie zapytała dlaczego akurat Shel miał zasiąść na tronie Wirginii. Czy nie łatwiej by było, gdyby ukoronowano inną, zaprzyjaźnioną osobę, która miała duże względy tam za granicą? Isleen nie wiedziała jak Wirgińczycy traktują Shela. Przecież ostatnie lata spędził w Keronii nie wyjeżdżał za granicę. Czy w stolicy dalej był szanowany? Bardzo zastanawiająca była pewność z jaką powiedział o tym Donavan. Skąd wiedział, że Shel zostanie wybrany? Jeśli koronacja potoczy się inaczej wszystkie plany siatki legną w gruzach.
- Z Keronii? Niee. - Narius machnął lekceważąco ręką. - Ten kraj nie jest zbyt przyjaźnie nastawiony… Napadli nas po drodze. Dlatego chciałem uciekać, bo kto to tam wie, czyj to obóz i kto w nim siedzi… Czy Wirgińczyk czy Kerończyk… My nie stąd, nie wiemy co tutaj się dzieje.
Musiał coś wymyślić. Cokolwiek. Skąd mogą być? Z Wirginii na pewno nie, z Keronii tym bardziej. Może Wega? Pamiętał jak oglądał z ojcem mapy. Mała wyspa niedaleko Keronii. Neutralna, nie mieszała się w tę wojnę. Więc... on prosty człowiek z tamtejszej wsi... mógłby nie wiedzieć co tu się dzieje. Tylko co by tutaj robił?!
- Z Wegi jesteśmy. Handlujemy tym i owym… Przyjechaliśmy towar odebrać i mieliśmy wracać. Ne… - odchrząknął. Nie zdradź się Narius, nie zdradź… - Nesta świata chciała zobaczyć, to ją zabrałem tylko ten napad… Ona ranna, oby z tego wyszła… a jeszcze towar cały zabrali. – Pokręcił zmartwiony głową. Kim mogła być dla niego Nefryt? Jak na siostrę za mało podobna, żona… zdecydowanie nie. – Nesta to żona mojego brata. Umarł podczas jednego sztormu kiedy wracał na Wegę. Moim obowiązkiem było zaopiekować się Nestą. Dla mnie jest jak siostra.
Narius pogłaskał brunetkę po głowie. Sam się zdziwił, że potrafi tak kłamać. Podobno strach dodaje sił… Spojrzał na przywódcę Wirgińczyków, błagając w duchu los i wszystkich znanych mu bogów by uwierzył w jego bajeczkę.
~Narius
[Oczywiście, że karta zostanie rozwinięta. Napisałam przecież, że zostanie pozmieniane trochę i dodane. Po prostu sądziłam, że czas mnie naglił z dodaniem KP. Zabiorę się za uzupełnienie już dzisiaj. A wtedy czy mogłabym prosić o usunięcie komentarzy pod kartą jeśli zostanie to już naprawione :)?]
MORGHULIS
[Cisze się, bo oczywiście jeszcze uzupełnię zakładki tylko potrzebuje troszkę więcej czasu :) Co do wątku to myślę, że dobrze się składa, że oboje mają coś wspólnego z Kresami. Chętnie podjęłabym wątek z Nefryt. Mogliby oni znać się dużo wcześniej z dawnych lat. Chociażby poznali się podczas jakiejś mało znaczącej wyprawy. Nefryt znała rodzinę Morhgulisa zanim ją zamordowano. Doskonale zna jego sytuacje i wie też jak pomocny może być w uzyskaniu przez nią tronu i aby Keronia stała się wolnym miastem. Morhgulis jest znany ze swoich umiejętności walki i kontaktów na świecie itp. Na razie to zarys, możesz coś zmienić dodać albo miałaś swoją koncepecje :)
Ogólnie to Nefryt bardzo kojarzy mi się z Daenerys z Gry o Tron ;)]
[Cała czwórka siedząca za kratkami w jakiejś zatęchłej piwnicy za bycie i przeklętymi partyzantami, i przemytnikami. Podoba mi się.
Kocham słonicę. <3]
Dwójce Zakonnych, herszt i zakopanemu w stogu siana najemnikowi znów odpowiedziano wybuchem szyderczego śmiechu. Targowanie się z bandą nie należało do negocjacji ani łatwych, ani przyjemnych. Zakładając, że w ogóle były one możliwe.
- Naiwny jesteś, gówniarzu – podsumował Meryna brodacz. – Jeśli macie przy sobie pieniądze, weksle albo kosztowności, i tak je wam odbierzemy, i tak.
- A przypadkiem nie ścigacie nieludzi po to, by chronić ludzi? – zaoponował szermierz, robiąc wszystko, by kupić sobie trochę czasu.
Grasant odpowiedział mu na to pytanie parsknięciem śmiechem, lecz po chwili zorientował się, że jego ludziom gadka długowłosego dała nieco do myślenia. Zapadła chwila ciszy, zwiastująca szansę na wyjście cało z tej sytuacji.
Niezręczne milczenie przerwał jednak czyjś krzyk.
- Epharim! – zdzierał gardło ktoś, kto biegł od strony domostw. – Jest problem!
Rudobrody stanął we wrotach obórki i skinął na swojego podwładnego, przywołując go gestem. Nie chciał wrzeszczeć tak, że usłyszano by go na drugim końcu osady.
Chwila odwróconej uwagi bandytów wystarczyła Merynowi na wdrapanie się po drabinie na stryszek. Przegniła podłoga trzeszczała złowieszczo przy każdym ostrożnie stawianym kroku.
Szermierz podał Nefryt rękę.
- Dasz radę wstać? – zapytał cicho, nie spuszczając spojrzenia z nieprzytomnego mężczyzny. Niech śpi, chwila odpoczynku jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Chyba.
Shanley została na dole i obserwowała dalszy rozwój wydarzeń. Jeden z bandytów – zapewne ten, który przed chwilą krzyczał na alarm – wpadł do obory jakby go wściekła krowa goniła.
- Co jest? – zapytał rudobrody podwładnego, nie przestając rozglądać się po okolicy. Zapewne wypatrywał płonących pochodni.
- Wirgińczycy... – wydyszał. – Straż... straż przednia...
- Cholera! – syknął Epharim. – Do koni! – zakrzyknął schrypniętym głosem na swoich ludzi. – Już! Nuże, wynosić się stąd, byle żwawo! A ty, panie najemniku – zwrócił się do Meryna – sprowadź mojego podwładnego na dół. I ostrzegam cię, nie wchodź mi więcej w drogę. Jestem naprawdę pamiętliwy.
- A może by tak poderżnąć chłopaczkowi gardło, ot, dla pewności? – podsunął jakiś obdartus, wysłużonym puginałem wskazując na Shanley. Dziewczyna cofnęła się o krok w stronę belki, o którą oparty był owinięty w opończę miecz Mera.
- Nie ma czasu – uciął te dywagacje rudobrody.
[„Zdaję się na ciebie” = więcej kłopotów. ^^]
cz.I
- Lucien, ja nie mówiłam poważnie.
- Nic nie szkodzi, ja mówię – stwierdził całkiem poważnym tonem. Jemu także nie umknęło, że arystokratyczny dupek, z którym dotąd miał współpracować, cofnął się odrobinę. Mimowolny krok, a zdradzający chęć ucieczki od czyhającego zagrożenia. Kiedyś uważał za zabawne, że ludzie tak desperacko trzymają się życia, tak o nie żebrzą, jednocześnie tak lękając się śmierci. Szybka śmierć nie była wszak taka zła, lepsza niż zdychanie w ciemnym lochu, z powodu otwartych, zżeranych przez martwicę ran.
– Wkurza mnie, bo to głupi Wirginiec, ale skoro razem wpadliśmy w bagno, to razem powinniśmy z niego wyjść.
To przekonało jednego z panów. Devril spojrzał na Arhina, oceniająco, taksująco, ale odpuścił. W gruncie rzeczy, to nie był wcale taki dobry plan.
- Lucien.
Naturalny odruch, słysząc swoje imię wzmógł uwagę, drgnął, obrócił się lekko w jej stronę. Nieznacznie, zaledwie przekręcenie głowy, by na nią spojrzeć. To wystarczyło.
– Jesteś magiem. Czy kiedy strażnik przyniesie nam jedzenie, gdybym odwróciła na chwilę jego uwagę, poradziłbyś sobie z nim?
- Prędzej go uduszę niż zabiję magią – stwierdził ponuro. Owszem, znał magię. Owszem, twierdzono, że miał jako takie predyspozycje ku temu, niemniej… Prawda była taka, że magii trzeba było się oddać całkowicie. Nie była to chwilowa rozrywka, wymagała lat ćwiczeń, ciężkiej nauki i studiów. Wymagała poświęcenia w pełni.
On poświęcił się Bractwu Nocy.
Nefryt chyba zrozumiała. Usunęła się w kąt. I chyba jednak nie zrozumiała, bo opadła na kolana, symulując efekt zatrucia.
- Nefryt, mówiłem, że nie dam rady, nie musisz wcale udawać, nie dam…
- Ona nie udaje – Devril jako pierwszy pojął prawdę. Dopadł do krat, szarpnął za nie raz, drugi, wziął miskę, w której uprzednio dostali posiłek, uderzył nią kilka razy w kraty, czyniąc znacznie więcej hałasu niż uprzednio, usiłując kogoś przywołać. Kogokolwiek.
- Strażnik! Strażnik! – wrzasnął na całe gardło.
W końcu niechętnie przyszedł. Powoli, rozleniwiony, przyzwyczajony do więziennej gwary i wszelakich prób ucieczki. Niechętnie zerknął do przepełnionej, cuchnącej celi.
- Czego? – burknął.
- Ona… źle się czuje. Zwraca.
- Otruto ją! – zawtórował Lucien.
Strażnik spojrzał sceptycznie. Próba zwabienia uzbrojonego człowieka do celi, ogłuszenia go i nawiania nie była niczym nowym. Tej sztuczki próbowano jak świat długi i szeroki.
Potem zobaczył więźniarkę na kolanach, w kącie celi i natychmiast zmienił zdanie.
- Evez, Berg, szybko! Klucze! – zaalarmował pozostałych strażników, naprędce sięgając po klucze i ciskając je w zamek.
Trzech strażników. Teraz to Lucien pierwszy poczuł ich szanse. Oprócz Nefryt, która faktycznie nie czuła się najlepiej, było jeden na jednego. Trzech strażników. Trzech mężczyzn. Po szybkim błysku w oku Devrila zrozumiał, że arystokrata też to pojął.
Na nieszczęście, strażnicy mieli jedną przewagę. Każdy z nich był uzbrojony. Więźniowie nie mieli nic. Mogli tylko szybko uderzyć na pierwszego nim pozostali wejdą do celi… albo zmarnować tę szansę i czekać na następną.
O ile nadejdzie.
[Trochę zajęć się faktycznie kroi.
Jaki to film aż tak wycisnął z ciebie łzy? Romantyczno-idiotyczne zakochanie nic złego, a jeśli mogę coś powiedzieć, najgorsze to z góry zakładać jakieś rozwiązanie i przewidywać, co będzie. Można w ten sposób sporo stracić.
Nie byłam właśnie pewna odnośnie Nef, a o Devie wolałam się upewnić, bo nie chcę narzucać. Osobiście wolałabym, by fakt, że Winters to Duch, nie był znany. Przynajmniej nie zna jej Poszukiwacz. W związku zaś z tym, że wolałam, by Shel nie wiedział o Devie, nie chciałam bez pytania decydować, czy Dev wie o Shelu. W końcu, zabraniam twojemu o czymś wiedzieć, a z mojego mogę zrobić wszechwiedzącego. Biorąc jednak pod uwagę, że ważność Arhina urosła przez propozycję z notki o małżeństwie, przypuszczam, że musiano się nim zainteresować. Chyba, że plany odnośnie małżeństwa są aż tak tajne.
cz.II
A przeprosić – wolałam. Nawet jeśli po dziesięć razy i przy każdej okazji. Aedówka miała się do ciebie odezwać w sprawie rozruszania bloga, nie wiem, czy to zrobiła, ale chodziło o to, że doszła nam nowa osoba, która w zabawie nie jest uwzględniona i w związku z tym, czy jakoś ją wkręcasz czy już przepadło.
Nie wiem, czy to pomoże, ale może zamiast skupiać się na tym, co w szkole jest złe, zacząć szukać w niej czegoś dobrego? W końcu, na pewno nie jest cała, z gruntu zła i do zadka. Zachowanie zawsze trzeba jakoś uzasadnić, nie pamiętam dokładnie w sumie, ale pamiętam, że na to się składało co w szkole, co poza, nauka i inne takie, pozostali nauczyciele musieli się wypowiedzieć czy coś… ale to dawno było, więc mogę się mylić. Działania dodatkowe zawsze podnosiły zachowanie, więc… coś mi się faktycznie nie zgadza, ale jak mówię, całej sprawy nie znam.
Zobacz, prowadzisz własnego bloga – to nie mały wyczyn. Piszesz książkę. Tworzysz własne postaci i świat. Malujesz. To też nie jest mało, to nie jest nic. Ludzie mają czasem tendencję do osądzania z góry, ale też do niedoceniania, jeśli o czymś nie wiedzą. Moi rodzice ciągle mi wyjeżdżają, że tylko przed komputerem siedzę. Już nie pytają, co na nim robię. A na widok map, jakie czasem robię, stwierdziliby, że to bzdura i marnowanie czasu. Podobnie zresztą zareagowaliby na pisanie na blogu czy zainteresowanie fantasy. Nie wspominając o średniowieczu – przecież to takie stare, weź się zainteresuj historią współczesną, to takie ważne. Normalnie najważniejszy przedmiot w szkole, razem z polskim -> tak, dlatego czasem alergicznie reaguję, zwłaszcza jak dochodzi do gadania o ścisłych przedmiotach i ścisłych/humanistycznych umysłach albo o matematyce na maturze – ale to już mój problem.
I to nie tak, że to żadne problemy, trudności. Może. Najważniejsze, jak ty do nich podchodzisz. Są kłopotem dla ciebie, więc… Stwierdzenie, że ktoś ma gorzej/lepiej niewiele daje, a tylko ciągnie w dół. Czasem w danym dniu, miejscu trudno znaleźć coś dobrego, jakąś lepszą stronę. To jednak nie znaczy, że ich nie ma. Nie ma co myśleć nad tym, co by było gdyby. Było, to było.
Na dom – cóż, tu niewiele mogę poradzić, bo na niego składa się podejście wszystkich. Wszystkich nie zmienisz, choćbyś chciała. Po pierwsze, bo to oni muszą chcieć się zmienić, a po drugie… status dziecka. Jesteś dzieckiem, więc co ty wiesz. Jesteś dzieckiem, słuchaj się starszych/mądrzejszych/ rodziców. I broń Boże, nie pyskuj. Oczywiście, możesz próbować rozmawiać i wcale od tego nie odwodzę. A jak puszczają nerwy, to bezpieczniej/spokojniej napisać taki list. Niekoniecznie na zasadzie wypominek, bo to nigdy nie jest dobre. Po prostu własne odczucia i czego byś chciała.
P.S. Jak wolisz, żebym takich rzeczy nie wykładała na blogu – bo pod KP każdy przeczytać może, powiedz. Nie będę.
Nawiasem, moja siostra ma zjazd w Warszawie 25 lipca. Mogłabym się z nią przejechać i się spotkać, gdybyś była zainteresowana.]
[Uwielbiam improwizacje!Jeśli pomoże Ci to w wątku i poznaniu historii mojego bohatera to zakłada "Historia Białego Orła" jest już uzupełniona ^^
Co do miejsca można by zrobić tak, że Nefryt poprosi Morhgulisa o to by towarzyszyła mu podczas wyprawy, nie będzie chciała zdradzać co i jak; po prostu ma ją chronić xD
Więc pozostawiam Tobie miejsce gdzie musi się udać i po co ;)]
Cz. I
- Po tej stronie wioski, za kawałkiem pola jest las. Zdążylibyśmy tam uciec?
- Jeśli to rzeczywiście tylko straż przednia, sądzę, że tak – odparł szermierz, przyklękając obok nieprzytomnego bandyty i zastanawiając się, jak niby ma sprowadzić go na dół bez szkody dla kręgosłupa któregoś z nich. Stryszek nie był niski, a grasant nie wyglądał na lekkiego. – Hej! – Szermierz potrząsnął wielkim niczym głaz mężczyzną. Nic. – Pobudka! – krzyknął mu prosto do ucha. Nadal nic. – Shan, bądź tak miła i rzuć mi wodę.
- To nie jest twój najlepszy dzień na pertraktacje, prawda? – zapytała, uśmiechając się z pozoru przymilnie. Kto znał ją choć trochę lepiej albo po prostu znał się na ludziach, wiedział, że to najbardziej wredny grymas z jej wachlarza min i utartych gadek na każdą okazję. – Może lepiej powinieneś dobierać sobie rozmówców?
- Nawet jeżeli to tylko zwiad – ciągnął Mer, puszczając słowa łuczniczki mimo uszu – i tak dziwi mnie, że zdecydowali się ruszyć przed świtem. Nie możemy ich lekceważyć, bo za chwilę nieuwagi zapłacimy wygórowaną cenę.
Zdawał sobie sprawę z tego, że w obliczu depczącej im po piętach wirgińskiej obławy, las i panujący zmrok będą ich największymi sprzymierzeńcami. W duchu dziękował bogom za to, że Nefryt tak dobrze znała te okolice.
- Aed. Te szmaragdy, o których mówiliśmy w karczmie. Włożyliśmy je gdzieś między juki. Gdzie? Trzeba się tego pozbyć.
Stóg siana drgnął, coś pod nim zachrobotało. Z szeleszczącej sterty wyłonił się szatynowy kołtun, poprzetykany źdźbłami uschłych roślin. Spod niego wystawała para spiczastych uszu... i właściwie niewiele więcej.
- Niech ich zaraza stoczy, myślałem, że nigdy się stąd nie zabiorą... – warknął zeźlony chuchrak, odrzucając z twarzy splątane kłaki i wypluwając coś suchego i gorzkiego. – Ja nie krowa, żeby leżeć w sianie i to siano żreć. – Najwyraźniej na chwilę zapomniał i o ranie, i o sińcach, i o szlachetnych kamieniach, bo narzekał jak najęty.
- Szmaragdy? – powtórzył Meryn, nie kryjąc zdziwienia. – Ostatnio było głośno o tych kamieniach. Nawet w tak małej mieścinie jak Etir.
Chwycił rzucony mu przez Shanley bukłak, odkorkował go i zawartość wylał na niezbyt czysty łeb grasanta. Mężczyzna drgnął i poderwał się, krztusząc się wodą. Zupełnie jakby działa mu się krzywda jakowaś. Chyba nie lubił kąpieli.
- Już nikogo nie musisz dźgać widłami – objaśnił mu życzliwie Meryn. – Złaź na dół, nim twoi cię tu ostawią – poradził mu. – Zdaje się, że macie ogon.
Nie ma to jak zrzucać na kogoś winę.
Oprócz bukłaka w jukach Shanley znalazła coś jeszcze. W jej dłoni spoczywał mały woreczek, przy poruszeniu wydający charakterystyczny dźwięk. Dziewczyna była spostrzegawcza, czasem nawet za bardzo.
Meryn nie czekał, aż zdezorientowany bandyta zejdzie na dół. Zostawił go pod opieką pani herszt i najemnika. Zlazł po drabinie, wziął od Shan sakiewkę i wybiegł z obórki.
- Epharim! – zakrzyknął za brodaczem, który prowadził swojego wierzchowca, jednego z niewielu, jakie posiadała banda. Rzucił w jego stronę woreczek ze szmaragdami. – Jeden toast za moje zdrowie, reszta za niepamięć!
Żałował, że nie mógł dać ich komuś innemu. Na przykład Inie. Jednak szlachetne kamienie w niczym by jej nie pomogły. Przeciwnie – ściągnęłyby kłopoty na nią i na jej rodzinę, i to niemałe. Ofiarowanie komuś w zamian za gościnę kamieni, które łatwo mogłyby zostać wzięte za towar przemytnika, nie było najlepszym pomysłem.
Poza tym szermierz powinien był dziękować bogom także za to, że banda nie miała czasu rozpętywać jatki i tym samym nie połasiła się na aedowe wierzchowce, chcąc szybciej umknąć. Chwała więc za to bogom. Chwała za chwilę nieuwagi Dziwki Fortuny, odpukać w niemalowane. Tfu.
Cz. II
Rzucili się do wierzchowców w takim pośpiechu, jakby obórka stanęła w ogniu. Po chwili zamieszania wszystko było zapakowane i przytroczone do siodeł. Mieli dwa konie, a było ich czworo. Ktoś musiał biec za jeźdźcami. W takim wypadku nie mogli tracić ani chwili.
- Dziewczyny, Aed, wsiadajcie – polecił Meryn.
- Ja pobiegnę – zaoponowała Shanley. Wiedziała, że jest wytrzymalsza od pana szermierza, który w dodatku miał za sobą pojedynek. Chcąc, nie chcąc, Mer musiał się zgodzić. – Jak daleko jest ten las? – zapytała Nefryt.
Najemnik wdrapał się na koński grzbiet i natychmiast zaczął szperać w jednej z sakw. Wydobył z niej i obejrzał pod światło księżyca jakąś fiolkę, wypełnioną półprzezroczystym płynem. Najwyraźniej miał w zwyczaju wozić ze sobą cały arsenał alchemicznych i medycznych specyfików. Zupełnie jak jakiś wiedźmin.
- Wypij to, oczywiście jeśli chcesz – powiedział do pani herszt, podając jej buteleczkę. – Ale nie więcej niż połowę ampułki, jest mocne. Smakuje paskudnie i może cię trochę potem mdlić, ale dzięki temu nie uśniesz w siodle i nie będziesz mieć problemów z koncentracją.
- Wziąłeś sobie do serca tę gadkę o wygórowanej cenie, co? – uśmiechnął się Meryn, trącając boki srokatej. Klaczka ruszyła stępa, by za chwilę przejść do wolnego kłusa.
W drogę.
[Gdyby Nef i Aed żyli w naszych czasach, byliby szefami gangu narkotykowego. xD]
- Obawiam się, że mogą mieć w szeregach zwiadowcę, i to dobrego. Albo mocnego, zdeterminowanego dowódcę, który ma gdzieś, ilu z nich zginie. Albo i jedno, i drugie.
Meryn przytaknął skinieniem głowy. Tego właśnie się obawiał i dlatego musieli spieszyć się, nim pułapka się zatrzaśnie. Chociaż... teraz pan szermierz chyba powinien był bardziej obawiać się rozjuszonej Nefryt i wszystkiego, co miała pod ręką, z mieczem włącznie. W końcu nie tak dawno przymierzała się, żeby pochlastać go tym żelastwem.
- Trzeba było być… trzeba było być tobą, żeby oddać im te szmaragdy! Toast i niepamięć, pięknie! Tak lekką ręką sobie oddał. Wiesz ile to było warte? W życiu już tyle nie zarobię. Szmaragdy z takim szlifem! A on sobie oddał!
- Przecież nie zginęły – odparł irytująco spokojnie. – Jeśli zabalują za wartość połowy jednego z tych kamyków, uznam ich za rozrzutnych. Poza tym z Kezzam do Nyrax nie jest tak daleko. Oddam ci, gdy nadarzy się okazja.
Nie wiodło mu się jak dawniej, zrezygnował wszak z majątku, gdy zdecydował się przystąpić do Zakonu. Miał jednak bogatą rodzinę. „Kochany weksel, wypisz tato.”
- Niecałe pół stajania. Dasz radę?
Shan wzruszyła ramionami.
- Dopóki to nie osiem stajań, nie musimy robić zmian ani postojów.
Przechwałki? Może. Ale takimi przechwałkami mogła szybko przekonać Nefryt, że nie ma powodów do obaw. Pół stajania i wszyscy będą musieli zsiąść z koni, przedzierać się przez chaszcze i zaplątywać w pajęczyny. Nie było co zaprzątać sobie głów tą przebieżką, sprawiedliwość dopadnie wszystkich.
- Nef, a butów nie chcesz? – zapytał Aed. Nie będzie przecież pani herszt jechała konno na bosaka, nie wspominając o bieganiu po suchych patykach, igłach, szyszkach i wystających korzeniach. – Coś się znajdzie.
Wyruszyli w drogę.
Las był ciemny, cichy i pogrążony we śnie. Liście drzew szeleściły, poruszane delikatnymi podmuchami wiatru. Przedzierali się przez zarośla po omacku, a przez to powoli. Stąpali ostrożnie, by pozostać niezauważonymi tak długo, jak to tylko możliwe.
Było spokojnie. Zbyt spokojnie.
- Nie damy rady dotrzeć do Kezzam bez odpoczynku. – Meryn stwierdził oczywistość. Specyfik, którym uraczyli się Nefryt i Aed, nie będzie działał w nieskończoność i nie pomoże na upływ krwi. – Nie ma nic po drodze? Żadnego miejsca, w którym moglibyśmy się zatrzymać?
- Jest pewien dom... – zaczął mieszaniec, wahając się.
- Czyj dom? – zapytał Mer z nutą nadziei. Nutę ledwie wyczuwalną, bo ton najemnika nie wróżył niczego dobrego.
- Mabel – odparł po chwili ociągania.
- Zaraz, zaraz... Jaśmin? – skrzywiła się Shan. – Chodzi o nią?
- Aed, wiesz, że nie...
- Właśnie, że musimy.
[Co racja, to racja...]
Więc to była jedyna cena, którą Donavan mógł jej zaoferować. Po co, w takim razie, pytania o to czy kwota jest dla niej wystarczająco wysoka? Czy to kolejne gierki szpiegów? Wstęp do tego co czeka ją na wirgińskim dworze? Zmarszczyła w zamyśleniu brwi. Od czasu kiedy pojawiła się w Keronii nie była ani razu w prawdziwym otoczeniu arystokracji. Czy mieszkanie w dworze pomoże jej przypomnieć sobie kim naprawdę jest? Mimo, że nie dostanie więcej pieniędzy te starczą jej na spłacenie mieszkania i wykupienie go na własność. Sam zysk… Zysk i prawdopodobieństwo tego, że odzyska chociaż część wspomnień. Malutką, kolejną cząstkę siebie. Nie często zyskuje się takie szanse od losu…
Isleen przyjmując od Donavana spinkę wzdrygnęła się. Zimno metalu pasowało do przeznaczenia tego przedmiotu. Zimne, nieczułe na życie innych. Błagała w myślach, by podejrzenia Donavana nie okazały się słuszne. Nie potrafiłaby zabić innego człowieka.
- Zgadzam się. – spojrzała na Donavana i uśmiechnęła się.
***
Ich podróż dobiegała końca. Po kilkunastu dniach drogi, wpłynęli już w jedną z odnóg rzeki dochodzących do Devealanu. Podeszła do Hrana, opierającego się o burtę.
- Hran… Tam – kiwnęła głową w stronę majaczącej już w oddali stolicy. – jak mam się do ciebie zwracać?
Aed nie miał siły rozmawiać o minionych dziejach. Eliksir co prawda trzymał go na nogach, ale nie zastępował kilku godzin spokojnego snu. Niemniej jednak najemnik nie chciał słuchać, jak ktoś snuje opowiastkę o jego osobistych sprawach. Wolał zająć się tym sam, ujawniając dokładnie tyle, ile chciał, nie więcej, nie mniej. I tak musieli się zatrzymać, żeby Nefryt mogła założyć coś na nogi. Idealny moment na pogawędkę.
- Byliśmy kiedyś razem – wyjaśnił Aed, podając pani herszt znalezione w jukach niskie ciżmy. – Nie ułożyło nam się, więc się rozeszliśmy. Jak się pewnie domyślasz, skończyło się to tak, że Mabel próbowała mnie zabić. Łatwe do przewidzenia – skwitował, wzruszając ramionami. – Chyba myśli, że z zazdrości zamordowałem jej narzeczonego. Co za bzdura... – prychnął.
Meryn rozłożył ręce w geście bezradności.
- Sama widzisz – powiedział do Nefryt. – On musi się w coś wpakować.
Szermierz poprawił pas, do którego przytroczony był jego miecz. Shan wprawnie założyła cięciwę na łuk, przerzuciła broń do lewej ręki i poprowadziła gniadego oraz srokatą za uzdy. Kołczan pełen strzał czekał u jej boku.
- Chodźmy – powiedziała cicho. – Rozmawiajcie po drodze, tu nie jest bezpiecznie.
- Wiecie, niepokoi mnie ten brak pytań... – mruknął mieszaniec, podążając za resztą.
[Jest w porządku. ;) Ode mnie też krótko.]
Isleen już słysząc od Hrana nazwę miejsca, w którym mają się spotkać z Shelem, poczuła niepokój. Teraz, kiedy stała przed bramą prowadząca na targ wzdrygnęła się. Nie wejdzie tam. Nigry tam nie wejdzie.
Isleen przygryzła wargę, przypominając sobie kogo ma grać. Sana Arhin. Rodowita Wirginka. Ona była przyzwyczajona do tego typu rzeczy. Niewolnicy to dla niej zwykła szara codzienność. Tło, którego się nie zauważa. Coś, co nic dla niej nie znaczy.
Elfka nie odpowiedziała uśmiechem na powitanie Shela. Milczała zastanawiając się gorączkowo co ma robić. Nie potrzebowała niewolnicy, ale tutejsi ludzie musieli niestety uważać inaczej.
- Więc… chodźmy. – podeszła bliżej Shela. Im szybciej tam wejdą, tym szybciej będą mogli wyjść. Kiedy weszli na teren targu od razu pożałowała swojej decyzji. Szli szeroką, pełną piasku i pyłu ścieżką zapełnioną szukającymi czegoś ludźmi. Czy tak jak oni szukali służącej, czy kogoś kto wykona ciężką pracę, by jego właściciel nie musiał się wysilać? Gwar uderzył ją już od przekroczenia bramy. Sprzedawcy przekrzykiwali się wzajemnie, chcąc jak najszybciej sprzedać swój… „towar”. Isleen rozejrzała się. Jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem jednego z niewolników. Zobaczyła zwierzęce przerażenie, ból, zmęczenie… Stali trzymając się lodowatych prętów klatek, w których ich zamknięto. Inni zbyt głodni i zmęczenie siedzieli, nie mając już nawet siły, by błagalnie patrzeć na potencjalnych kupców. Ubrani w strzępy jakiś brudnych szmat, tak chudzi, że Isleen mogła policzyć kości, na których opinała się skóra. Elfka zbladła, zrobiło się jej słabo. Dlaczego tych ludzi było tutaj tak dużo? Jasnowłosa poczuła nagle ogromny wstyd, za swoją ozdobną suknię, wykwitną fryzurę… Za to, że nie odczuwa głodu… W jednej z klatek dojrzała niziutką, bladą kobietę, którą obejmował jakiś mężczyzna. Ten gest był tak opiekuńczy, tak obronny i przyjazny w tym okrutnym miejscu… Isleen poczuła jak łzy zapiekły ją w oczy. Chciała pomóc. Tylko jak pomóc tylu ludziom naraz? Przy jednym ze „straganów” stali ludzie z metalowymi obręczami na szyjach, od których odchodził ciężki łańcuch. Na ich plecach łatwo było zobaczyć jeszcze świeże rany od bicza.
Elfka miała wrażenie, że wszyscy niewolnicy wyciągają w jej stronę ręce, mówiąc coś do niej błagalnie. Tysiące rąk, tysiące jęków o litość…
Złapała się kurczowo Shela, jakby ten miał ją uratować. Musiała stąd zniknąć. Teraz. Natychmiast. Nie obchodziło ją czy zachowuje się jak Sana, czy przez nią akcja się powiedzie. Nie mogła tutaj dłużej zostać.
- Shel! Shel, zabierz mnie stąd, proszę.
Isleen wysłuchała słów Shela, starając się nie rozglądać się dookoła. Pomoże jednej osobie. Tylko jednej. Jak pomóc reszcie…? Wiedziała, że nawet jeśli ktoś wywołałby rewolucję na nic by się nie zdała. Bo i kto miałby walczyć z arystokracją? Wynędzniali niewolnicy? Ludy, które mieszkały na pustyni? Oni mieli swoje życie, nie mieszali się w spray miasta.
Wbiła wzrok w piasek, po którym szła. Unikała wzrokiem sprzedających, związanych ludzi czekających na nowego właściciela. Chciała, by wszystko co zobaczyło zbiło się w nieprzejrzystą mgłę. Chciała zapomnieć.
Ucieczka stąd to egoizm… Sano Niemal wzdrygnęła się kiedy usłyszała to imię. Czy kiedy będą już w prywatnym domu Shela dalej będzie się tak do niej zwracać? Ściany i uszy mają podobno uszy… Czy służący mogliby zdradzić?
Szybko doszli do jednego ze „straganów”. Isleen stanęła blisko Shela, jakby bała się siedzących obok niewolników i nachalnego sprzedawcy. Słysząc jednak ich rozmowę, zaczęła słuchać.
Wichry pustyni nadchodzą z północy. Na południu czerwie wiją gniazdo Czy sprzedawca był szpiegiem Keronii? Tylko co robił tutaj… na tym… Targu. Informator? Nie znała się na tych wszystkich szpiegowskich gierkach, ale ta rozmowa na pewno nie była zwykłym dokonaniem transakcji. Błagała w myślach, by sprzedawca nie należał do innej grupy szpiegów. Nie chciała, by Shel zdradzał swoją siatkę. Czy mógłby być tak nieczuły, żeby zdradzić nie tylko siatkę, ale także swoich… przyjaciół? Może wcale nie mówił jej prawdy, wtedy, kiedy wyjawił jej, że jest szpiegiem. Skoro okłamał ją raz… Mógł i drugi. I kim był Derran? Mówić Hranowi, czy na razie słuchać i działać sama?
Spojrzała na niewolnika, którego Shel właśnie kupił. Chudy, wynędzniały, o wzroku pozbawionym emocji. Spróbowała przesłać mu uśmiech, wyszedł jej jednak ledwo zauważalny grymas. W tym miejscu chyba nikt nie umiał się uśmiechać.
Shel umówił się jutro na spotkanie? Czy naprawdę tylko po to, żeby powiedzieć czy jest zadowolony z niewolnika, czy…? Dlaczego nagle zrobiła się tak podejrzliwa?
Zaczęli iść w stronę powrotną. Niewolnik szedł trochę za nimi, powłócząc trochę nogami. Kiedy ostatni raz jadł?
- Kim jest Derran? - rzuciła od niechcenia, zaraz jednak tego pożałowała. Nie powinna mówić tego w tutaj, gdzie każdy mógł ich podsłuchać. Powinna zaczekać kiedy znajdą się w bardziej zacisznym miejscu, Po za tym… Shel mógł zacząć się czegoś domyślać… Zerknęła do tyłu. Jak nazywał się ten człowiek? Jak powinna zacząć się zachowywać w jego towarzystwie?
- Za duże. Chyba nic z tego nie będzie.
Aed przyklęknął obok Nefryt i zaczął ściągać rzemyki butów, jeden po drugim, tak ciasno, jak tylko się dało.
- Na boso przecież nie pójdziesz... – mruknął. Nie silił się na uprzejmości, był wykończony. – Nie jest to wygodne, ale spaść nie powinno. Uważaj, żeby się nie potknąć.
Nie był pewien, czy pani herszt rzeczywiście posłała mu pełne wątpliwości spojrzenie, czy tylko mu się tak wydawało.
Nie kłamał. Nawet nie poznał imienia tego gagatka. Po prostu pewnego razu zdarzyło się, że ochraniał konwój, którym on jechał. Napadli ich w sercu lasu, w stromym wąwozie. Banda uzbrojona w łuki i kusze, żadnych szans na walkę w zwarciu. Nic nie mógł zrobić, grasanci mieli przewagę pod każdym względem. Jakiś elfi mieszaniec ani jego koledzy po fachu nic ich nie obchodzili. Mierzyli do tych, których Aed miał ochraniać. Kupca zabili na miejscu, możnowładcę i dwóch innych najemnych ciężko ranili. Wyzionęli ducha, majacząc w gorączce. Bełty był zatruty. Narzeczony Mabel też dostał strzałę. Ani Aed, ani żaden z pozostałych najemników, ani miejscowy zielarz nie znali antidotum. Mężczyzna umierał w męczarniach. A raczej umierałby, gdyby Aed nie zgodził się ukrócić mu cierpienia. Chory prosił go o to. Najemnik nie chciał na to dłużej patrzeć. Zrobił to może nie tyle dla niego, co dla siebie. Sam nie wiedział.
A potem dopadła go Mabel, czy może raczej dwójka wynajętych przez nią ludzi. Nie było takiej rzeczy, która mogłaby ukryć się przed Jaśmin. Mieszaniec ledwo się im wymknął, zabierając pamiątkę w postaci szramy na lewym boku, niebezpiecznie blisko serca. Niewiele brakowało, by dzielił los niedoszłego małżonka Mabel.
Aed nadal utrzymywał, że zabiła strzała, nie on. Tu się z Jaśmin nie zgadzali.
Co zadziwiające, od tej pory Mabel nie dała znaku życia, nawet w postaci sztyletu o zatrutym ostrzu.
- Ile zajmie nam dotarcie tam? – Meryn wyrwał najemnika z rozmyślań.
- Godzinę, może mniej – odparł Aed po chwili namysłu. – To nieco mniej niż pięć stajań.
Dalej przedzierali się przez las, który rzeczywiście okazał się ich największym sprzymierzeńcem. Wirgińczycy się nie pojawiali. Kto wie, może zaczęli ścigać umykającą przed nimi bandę Epharima, który najwyraźniej miał z nimi na pieńku? Może.
Dotarli na miejsce.
„Dom” nie był najtrafniejszym określeniem na budynek, który ukazał się ich oczom, gdy wyplątali się wreszcie z leśnej gęstwiny. Okazało się, że Mabel rezyduje w niemałym dworku. Majątek najwyraźniej nieco podupadł ostatnimi czasy, jednak lata jego świetności jeszcze nie przeminęły ze szczętem. Rezydencję wzniesiono z drewna oraz czerwonej cegły i przykryto dachówkami. Obok niego stały stodoły i pochylone przez wiatr i próchnicę szopy, najpewniej budynki gospodarcze. W paru pomieszczeniach ktoś zapalił świece, z komina unosił się dym.
Nim podeszli do drzwi frontowych, drzwi do kuchni otworzyły się z rozmachem. Jakiś owinięty w luźną szatę, ubrany jedynie w koszulę i lniane portki mężczyzna zakrzyknął ochryple, brutalnie zakłócając ciszę nocną:
- Kto wy?!
Meryn wysunął się do przodu.
- Szukamy schronienia.
- Pytałem, kto wy – warknął odźwierny, przymykając drzwi, zupełnie jakby groził im, że nie wpuści ich do środka.
- Aed – odezwał się mieszaniec. – Powiedz Mabel, że przyjechał Aed. Czy może raczej przywlókł się.
Służący zastanawiał się chwilę nad tym, co powinien zrobić, ale w końcu usunął się z wejścia do kuchni, zapraszając podróżnych do środka.
- Zaraz zawołam chłopaka, który pomaga stajennemu. Zajmie się waszymi końmi.
[Muszę skończyć opis pani wirgińskiej dowódczyni, bo biedny Shel się zanudzi. ;) No i dysproporcja między Twoimi a moimi postaciami jest za duża. To chyba na pierwszym miejscu.
Co do ciągu dalszego, masz wolną rękę. Kuchnia i w ogóle cały dworek mogą wyglądać jak tylko zechcesz, nie mam żadnej konkretnej wizji. Będziemy się uzupełniać. :)]
cz.I
-D-duchy!
Lucien parsknął pogardliwie. Nie należał do osób przesądnych, ani wierzących. Bogów olewał, przez co nieustannie toczył boje z Iskrą, z przymrużeniem oka patrzył na kapłańskie cudy, zaś z wróżb i jasnowidzenia to już otwarcie kpił i szydził. To była sprawa wiary. Wiedział jednak, miał styczność z naprawdę potężnymi czarnoksiężnikami, widział, co potrafią zrobić samą siłą woli. Ujarzmione licze, widma, zjawy, cienie, kościeje, szkielety i duchy. Zastępy nieumartych na jedno, małe skinienie. Wiedział, że duchów nie można lekceważyć.
Devril miał do bogów i bóstw spojrzenie z nieco większym szacunkiem. On też, chociaż sam nie mag, znał kilku, poza tym, musiał wiedzieć, czego się po nich spodziewać. Pomimo tego, co się mówiło o Wirgińczykach, gubernator lubił otaczać się magami. Tymi wiernymi rzecz jasna.
Nic dziwnego. Mało jest rzeczy, które mogą powstrzymać naprawdę dobrego maga.
Devril nie tracił czasu. Niefryt, o której nie miał pojęcia, że udawała, została przerzucona przez ramię arystokraty, rzekomo za słaba, by samej wyjść. Wiedział, że atak gołą, niezaklętą żadnym czarem bronią nic nie da. Przeniknie przez niematerialne ciało zjawy, nie pozostawiając na niej śladu.
Nie bronił, nie wtrącał się. Usłyszał krzyk, przerażenia i bólu, ale nie obejrzał się za siebie.
- Lucien strażnik! – wrzasnął.
Drugi strażnik jednak nie kwapił się, by powstrzymać więźniów, sam podjął ucieczkę na widok przenikającego przez widmowe ciało miecza, pojmując, że wobec tej zjawy jest bezbronny. Bajki mówią, że duchy są bezbronne, że niematerialna istota nie może uczynić krzywdy. Bajki nie mówią o przekłutym w siłę gniewie i złości na cały świat błąkających się dusz. Bajki nie mówią, o nienawiści, jaką pałają, niespokojne, skrzywdzone, szukające pomsty na tych, którzy nierzadko dawno odeszli. Wtedy gniew obracał się przeciwko tym, którzy akurat byli blisko, przekuwając się w siłę do niszczenia, podobną magii, lecz magią niebędącą.
- Arhin, zbieraj arystokratyczny tyłek! – ofuknął Poszukiwacz Wirgińca, na razie nie zastanawiając się, kto wezwał duchy w tak dogodnym momencie. Na razie.
Najwyższy był po temu czas. Shel mógł czuć, jak jego cienie kształtują się coraz bardziej, nawet bez udziału jego woli. Duch, który ruszył na strażnika, teraz zawisł w powietrzu, nie jak niezdecydowany, szukając nowej ofiary.
Strażników mogliby zamknąć w celi. Widm ściany nie zatrzymają.
- Arhin, do diaska! – Lucien ponaglił go, wypadając na murowany korytarz. Devril był już dalej, unosząc Nefryt i nasłuchując, czy nie przybiegnie ktoś jeszcze, korytarze fortu musiały być wszak strzeżone, Poszukiwacz buszował po szafkach, szukając swojej broni w czymś, co przypominało magazyn rzeczy znalezionych przy więźniach. O ile nikt nie uznał jego ekwipunku za cennego do przywłaszczenia, powinien tu być.
- Nie mamy czasu, to coś… - nie skończył. Widmo przepłynęło przez ścianę celi, zawisło w powietrzu, nadal nie do końca ukształtowane…
- Cholera, trzeba było wziąć maga! – Ze swoich umiejętności nawet nie próbował korzystać. Magia nigdy nie była jego mocą, umiejętności nie były wystarczające, by parać się czarną magią i bawić w rzeczy, których nie pojmował.
Potrzebował swojej, dzięki bogom nieistniejącym, zaklętej broni. I potrzebował jej teraz.
- Devril, kłopoty!
cz.II
[O to nie widziałam tego. Kiedyś był podobny film o starzeniu, ale facet urodził się stary, dorastając młodniał aż z powrotem do noworodka. „Niezwykły przypadek Benjamina Buttona” zdaje się to było. Także, jeśli polecasz chętnie zobaczę.
Wiesz, na to nigdy nie ma złotego środka, a ja też nie jestem chyba w temacie. Chyba że to ta sprawa o której mi kiedyś pisałaś na mail.
Nawiasem, ja też nigdy nie lubiłam ani stylu Mickiewicza, ani jego postaci. Jedynie sonety krymskie w miarę przypadły mi do gustu, ale to moje umiłowanie natury dało o sobie znać. I abym nie była źle zrozumiała cenie i podziwiam jego talent, tylko podobnie jak Pratchett i Sapkowski nie trafia w moje gusta. Znacznie bardziej wolę Słowackiego albo Sienkiewicza. Nawet Prusa, chociaż Faraon jest dla mnie znacznie lepszy od Lalki.
Dzięki za pomoc i konsultację odnośnie relacji Dev-Shel. Myślę, że właśnie coś takiego przyjmę. Jeszcze pytanie mówiąc o szpiegowaniu masz na myśli Shela, nie?
Wstępniak dla was troszkę umarł. Problem jest ten sam, co zwykle. Słaby odzew reszty. Skrzyknęła nas Aedówka, padły 2 moje propozycje i 1 Iskry i cisza. Gdzie? Aedówka i Iskra zaczęły pisanie, więc u nich dziwnie, bo im to pomiesza szyki. Darrusowa i Tiamuuri chyba jeszcze nie piszą, ale wiem, że jakieś ustalenia ruszyły. Ja mam tylko wstępne ustalenia. I mocne obawy, bo komik ze mnie żaden. Obrazowo mówiąc nigdy nie pisałam notki typowo śmieszka. Bardziej wplatam tam takowe elementy, głównie komizm postaci, ewentualne sytuacyjny, ale potraktujmy to jako wyzwanie. Rozdzielanie o tyle niefajne, że Paeonia rzuciła kilka pomysłów, dziwnie więc byłoby ją ujmować. A wtedy zostaję albo ja albo Isleen.
Jak dotąd zgadzam się tylko z jednym - znam realia. Fabuła... wydaje mi się, że jest zbyt przewidywalna. Plus dużo tam efektu deus ex machina. Moja ostatnia próba komplikacji sprowadziła się do tego, że mnie Darrusowa w mig rozgryzła. Fakt, w Tarok ja też się przed czasem połapałam, że zabije Iveliosa, ale mówimy o mnie, nie o niej. Inna sprawa, że w grach, książkach i filmach ciężko o oryginalność, bo wiele motywów już po prostu było. Przy czym nie mówię tu o stylu czy całej fabule.
Moje prace graficzne to widziała siostra. Mapą fizyczną to była zachwycona. No, ale dla moich to byłaby pierdoła i szkoda na to czasu. Zajmij się poważnymi sprawami. To samo by powiedzieli o pisaniu. Zwłaszcza jak by się im wyjechało z fantastyką jeszcze. No, ale moi lubią kręcić nosem, więc zdążyłam przywyknąć. A wylewać żali na blogu też nie chcę, od tego mam mail xD Bardziej to prywatne.
A ile istnieje KK? Hmm… Cztery lata chyba na pewno będzie. Co do planów, czekam na info. Z tego, co wiem, Aedówka też by się chętnie spotkała, acz nie wiem, czy by jej pasowało i kiedy. Podobnie Zora.
Nawiasem, Shel i magia… już tęsknię za magiczką, bo na punkcie magii mam świra xD Zabiłaś mi trochę ćwieka, bo jak magię kocham, tak nie umiem się mega do niej odnieść, mając postacie niemagiczne – Lucien i Dev.
Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko małemu psikusowi? No bo niby samym Shelem ci nie pokierowałam, ale duchami już tak. Mogłam ci troszkę popsuć wizję duchów, bo ja je traktuje jako coś, co może zrobić krzywdę, a nie tylko straszyć… w razie czego bij po głowie. Tylko to nie moje duchy, więc nie wiem, co mogą zrobić, zmrozić dotykiem? Usmażyć mózg, doprowadzić do szaleństwa? Jeśli ci pasuje, może być, że Lu znalazł broń czy coś.]
Isleen usiadła obok Shela, przysuwając się blisko okna. Co jakiś czas zerkała na siedzącą naprzeciwko Wegankę, którą… kupił Shel. Kobieta wpatrywała się uparcie w podłogę powozu, zaciskając długie palce na dłoni, siedzącego obok mężczyzny. Isleen cały czas miała przed oczami scenę targowania się o cenę nowych niewolników. Stała na uboczu, starając się jak najmniej widzieć i słyszeć. Już i tak za dużo zobaczyła.
Na słowa Shela skinęła tylko głową. Musiał tak zrobić. Od dziecka mieszkał w Wirginii i mimo, że mogły nie podobać mu się pewne zwyczaje zdążył się już do nich przyzwyczaić. Nie mógł pokazać, że podczas pobytu w Keronii nabrał cech tamtejszych ludzi. Jak ktoś kim gardziłaby arystokracja miałby zostać królem…?
- Pytałaś mnie, kim jest… był Derran. To informator, członek mojej siatki. Wychodzi na to, że wpadł – Elfka zerknęła szybko na Hrana. Czy znał Derrana? Zaraz potem zganiła się w myślach. Przecież Shel nie ryzykowałby mówiąc o obcym szpiegu przy Hranie… Dlaczego nagle stała się taka podejrzliwa? Czuła w sercu igiełkę niepewności, co do tego, czy Shel na pewno jest oddany keronijskiej siatce. Raz zasiana nie chciała już zniknąć. Isleen jeszcze raz spojrzała na zmęczoną twarz Wirgińczyka. Czy Shel nie wziął na swoje barki za dużo? Dla kogo tak naprawdę chciał dobrze? Dla Keronii, czy… dla siebie? Westchnęła cicho.
Słysząc jego słowa wyjrzała przez okno. Jak wygląda ta bogatsza część miasta? Otworzyła szerzej oczy z zdumienia. Nie spodziewała się, że pałac rodu Arhinów był aż tak okazały. Cichy szmer wody z fontann i woń nieznanych elfce kwiatów doleciał do ich powozu. Isleen przymknęła oczy. Po tylu dniach podróży po oceanie, gdzie słychać było tylko dźwięki otaczającej statek wody i fal, ta cicha odmiana była dla elfki przyjemnością. Przyglądała się z zachwytem coraz bardziej widocznemu pałacowi. Dojechali.
Jasnowłosa spojrzała lekko zaniepokojona, słysząc ton głosu Shela. Coś zdecydowanie było nie tak.
Wyszli z powozu. Isleen poprawiła szybko włosy, chcąc się upewnić, czy jej elfie uszy są dobrze zakryte. Kto oprócz Shela i jego służby tutaj mieszkał? Obróciła się, rozglądając się uważnie wokół siebie. Szkoda byłoby nie zapamiętać tego widoku. Zmarszczyła czoło, widząc, że jakaś grupka bogato ubranych ludzi czeka przy jednym z wejść do pałacu. Shel spodziewał się gości?
- Shel…? – podeszła bliżej niego – Widzisz ich? Kim są? – ktoś, może służba lub jeden z niewolników, widząc, że właściciel pałacu wrócił zaczął biec w ich kierunku.
cz.I
[Goethe… nie trawię. Polski miałam dawno, epok nie dzielę i co do czego, ale ten cały Werter to we mnie wywołał odruch lekko wymiotny, a po więcej tego pana nie sięgałam. Chyba, że mnie pamięć zawodzi i jednak coś wpadło w łapki. Niby byłam w liceum na pl podstawowym, no ale się sięgało po to i owo z własnej woli, więc… różnie to bywało.
Ballady w sumie też uszły, ale zdecydowanie wolę Słowackiego. Prusa nowele spoko, ale Sienkiewicz i tak bije go na głowę – ale to dla mnie. No i klimaty zdecydowanie były mi bliższe niż stosowane przez Prusa. Niech pomyślę… kochałam wszystko, co związane z mitologią. Kochanowski mnie średnio kupił. O! Szekspir. Tak, jego uwielbiałam. Polubiłam Conrada. Bardziej nawet za „Tajfun” i Lorda Jima niż Jądro ciemności. „Wesele” było be. Chłopi i Nad Niemnem lepsi, acz przy opisach kwiatków umierałam. Może dlatego, że nie był to opis, a sypanie nazwami, które mi nic nie mówiły. Żeromski mi też nie podpasował. Gombrowicz już w ogóle, zaś od Borowskiego wolałam Medaliony i Inny świat. Za to Dżuma była wspaniała. I za nic nie mogłam zrozumieć fenomenu Don Kichota.
Nawiasem, beznadziejny przypadek, nie uznaję podziału na humanistów i ścisłowców :P.
Z Sapkowskiego czytałam tylko wiedźmina, ale za to prawie wszystkie tomy. Ale nie. On zdecydowanie fantasy nie powinien tykać :P Z polskiej fantasy – nie mylić z fantastyką – kocham tylko Wegnera. A z okołosłowiańskiej Olgę Gromyko – acz ona ma genialne postacie i komizm sytuacji, przy raczej średniej fabule.
Satyry na fantasy Pratchetta nie kupiłam kompletnie. Fakt, czytałam jedną książkę, ale o jedną za dużo. Tata kiedyś dostał w drukarni, wcisnął mi. Ocena 3 czyli mogę przeczytać, ale za nic nie wrócę. I na tym się skończyło wielkie gadanie o świecie Dysku w moim wykonaniu. Po prostu był za mało śmieszny przy przepakowaniu tekstu czymś, co miało być śmieszne… albo ja mam po prostu spaczone poczucie humoru. Zresztą, ja po prostu wolę jeśli jest akcja, akcja i bum, śmieszek, akcja, akcja, śmieszek, a nie ciągłe wyśmiewanie wszystkiego. Co dziwne, kabarety – dobre kabarety, obejrzę bez narzekania. Vetinari dobrze napisałaś. Co zaś do bohaterów… w tamtym, co czytałam, też zastosował identyczny trik, wychodzi więc na to, że go lubi. Inna sprawa, że motyw też stary, bo i w Hobbicie jest, i w WP, w Dysku, w Gromyko. Nawet w Wegnerze i u Guin. O straży pisał Wegner, ale to była górska straż, nie miejska, więc trudno kwalifikować.
Samej „Straży” nie czytałam.
Nawiasem, gusta i guściki. I jak z Darrusową nie lubimy podobnych rzeczy w fantasy, tak w ukochanych się nie zgadzamy wcale. Ale poza tym się pokrywa, tj. pośrednie tytuły jej przewijają się i u mnie, chociaż nie zawsze na tej samej pozycji popularności. I na odwrót.
Mówiłam o naszym – tj. u mnie komizmie. Lubię wzmianki komiczne, postacie z głupimi tekstami, ale wolę to przeplatać. Między innymi dlatego nie lubię Pratchetta, a cenię Gromyko. Wasz pomysł leży i śpi, część olała konwersację, mało kto się w ogóle wypowiedział… notabene zaraz wrzesień i pomysł wątpię, żeby ruszył, bo jak nie ma się czasu w wakacje, to w roku tym bardziej się go nie znajdzie. Z tego, co wiem, Paeonia ma mniej czasu i może się wykruszyć. Ja sama we wrześniu też mogę tego nie tknąć.
Na moich by ci życia nie starczyło :P Nie odpuściliby, a po jakimś czasie, jakbyś myślała, że temat umarł, to by ci go ładnie wypomnieli albo by codziennie ci przypominali, jak to im się decyzja nie podoba, jak jej nie popierają i jakie to głupie. I w ogóle jak ty możesz. Beznadziejny przypadek, a głową muru nie przebijesz.
cz.II
Ok., dawaj jak coś znać. Początek września – mogę nie móc. Nie przeszkadza mi więcej osób.
Wiesz, dla mnie nekromancje to podgatunek czarnej magii, a więc z magią tego nie rozgraniczam aż tak. Inna sprawa, że czarni magowie nie cieszą się b.dużą sympatią. Szept jest czarnym magiem, więc akurat o bycie nekromantą by się nie czepiała. Ale Shel mógłby być raczony wykładem przy każdej okazji i bez niej.
Cieszę się, ze moje kierowanie magią nie jest uznane za wścibskie :D A ja nawet nie biłam do Shela czy ciebie, bardziej mówiłam, że nie wiem, jakie przyjmujesz moce duszków. Właśnie pamiętam, że mi kiedyś wspominałaś, że jest samoukiem, więc pomyślałam, że duszki mogłyby się wyrwać. Tylko nie wiedziałam jeszcze, po co. Podobnie reszta, to były tylko przykłady, z jakimi się przy różnych okazjach spotykałam. Niektórzy uznając, że mogą ranić – ale to też nie do końca pojmuję, bo duch to duch. Z innej strony, niektóre widma tak potrafiły. A słynne upiory Pierścienia to i ciało miały. Więc nazwa nazwie równa nie jest.
Chyba na tobie tę zmianę osoby nieco wymusiłam, zwłaszcza że sama chyba wolisz pierwszą. Przynajmniej ostatnio w wątkach.
Odnośnie szablonu… dziwnie to wyszło. Osobiście, nie czuję się zbytnio winna wyrażania własnych opinii. Zwłaszcza, że początkowo sama nawet myślałam, że więcej postów na głównej, może to i faktycznie plus. Potem przypomniało mi się, jak to wyglądało czasem w praktyce i ile notek koło siebie stoi. Teraz i tak ktoś publikuje, ale bywało tak, że jeden numer WPT był koło drugiego… albo specjalnie publikowałyśmy notkę z Darrusową, żeby to rozdzielić. Uważam, że mam prawo jako autor mówić, że coś mi nie odpowiada, a Rinne, chociaż idzie nam na rękę oferując zrobienie szablonu, nie może się obruszać, jeśli komuś się nie podoba styl, jaki proponuje. Rozumiem, że sama kocha MMO i może być sympatyczką kafli, ale to nie zmienia faktu, że szablon idzie na naszego bloga i ma do niego pasować. Pod siebie robi się szablony wolne. Zamówienia robi się pod zamawiającego. Przy czym mówię tu za siebie i o swoich wypowiedziach, w pełni zdając sobie sprawę, że nie każdy autor musi się z tym zgadzać, a głosowanie nie zostało jeszcze rozstrzygnięte. Idąc dalej, nie uważam tego za negatywne nastawienie. Nie podoba mi się i tyle. Nie podoba się Darrusowej. I tyle. Jak chciała słyszeć same pochwały i peany, trudno. Jak robi po swojemu, trzeba było nie pytać. Uwaga o komentarzach – mówię ciągle o tej mojej – niemal każdy szablon ma je niedostosowane do naszego sposobu wyświetlania. Niemal każde są robione pod ładuj. Jeśli zamierzamy zmieniać komentarze, nie ma problemu przy robieniu szablonu (tylko ja wtedy zawieszam pisanie pod kp, bo ładować w nieskończoność nie będę). Jeśli nie zamierzamy, nie lepiej, żeby o tym wiedziała robiąc? Co by nie było, trochę się tłumaczę, ale atakować nie chcę. Jeśli ma taki wydźwięk, to tylko dlatego, że jestem mocno rozdrażniona.
Ech. Niechby… same nawiasy to będą 2 części
Rachityczne duchy – podoba mi się to określenie. Poza tym, nie wiem, co masz do swoich opisów magii. Mi się utrata kontroli przez Shela podoba – tj. jej opis.]
cz.III
- Devril, ja udaję.
Zdumiał się, zatrzymał, zwolnił kroku. Był nawet na tyle uprzejmy, że ją postawił, ostrożnie, bo wiszenie głową w dół też zaburza koordynację, nie sprzyja ustaniu i prostemu chodowi. Jeszcze przytrzymał, na wszelki wypadek, gdyby jednak się zachwiała.
Nie zachwiała.
Co zdziwiło go bardziej to fakt, ze udawała. Udawała tak przekonująco, że nie rozpoznał ani Poszukiwacz, ani strażnicy, ani on sam, nawykły do oszustw. Może dlatego, że ją idealizował, uświadomił sobie.
Była wszak jego królową.
- Arhin, do diaska!
Lucien nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo prawdziwy jest ten okrzyk. Nie pomyślał, że Arhin przyzwał duchy i że okrzyk do diaska mógłby równie dobrze dotyczyć ich jak najszybszego odesłania. Dyszący mu w kark Arhin nie pomagał. Potęgował tylko poczucie niebezpieczeństwa i wskazanie do pośpiechu.
- Cholera, trzeba było wziąć maga.
- Mag stoi obok ciebie.
- Mag? Chciałbym być magiem!
Lucien obrócił się, zmierzył wzrokiem Arhina. Zapomniał nawet o tym, że duchy i kłopoty. Rozejrzał się, szukając innej, stojącej obok siebie osoby. Nie było. Był tylko Arhin.
- Dupa, a nie mag. Mag by to cholerstwo odesłał! – Jakby to było takie proste. Niestety, Lucien, sam nieco lewy z magii, nie pojmował, że nie wystarczy pstryknąć paluszkami, a duszki sobie pójdą grzecznie, idealnie wytresowane. Tak, to sobie mogli robić wielcy magowie pokroju Nieuchwytnego i Darmara Mrocznego, a chociaż trik ten był bardzo efektowny, wymagał niemało pracy i poświęconych magii lat.
- Devril, kłopoty! – Jak trwoga, to do niego. Niestety, on sam broni nie miał, magiem nie był, na duchach znał się tyle, że są i mogą człowieka trochę uszkodzić. Tyle wiedział. Wiedział coś jeszcze.
- Lucien, Arhin, znikajcie stamtąd! Jesteście za blisko! – krzyknął, przestając dbać o to, by nikt ich nie wykrył. W tej chwili strażnicy byliby najmniejszym problemem.
Na ostrzeżenia było już za późno. Duch popłynął do przodu, wnikając w ciało Luciena. Drugi już zmierzał w stronę Shela. Trzeci, całe szczęści, jeszcze nie ruszył na Devrila i Nefryt. Lucien zamarł, w całkowitym bezruchu, ciało nie należało już do zabójcy, umysł nie pracował właściwie, nie rozróżniając kto wróg, a kto przyjaciel, czując jedynie gniew tkwiącego w nim ducha. Okręcił się, obrócił, ruszając w stronę dwójki w osobie Nefryt i Deva. Oczy miał dziwne, mało przytomne, jakby zamglone.
- Mamy problem – Devril wysunął się do przodu, osłaniając Nefryt, chroniąc przed Poszukiwaczem. Rozejrzał się, chwycił stołek. Marna broń, małe, drewniane i okrągłe, prawdopodobnie służące za podpórkę do nóg, może jako siedzisko dla tego, kto akurat miałby pilnować więźniów.
- Lucien, ocknij się!
[Opętanie Poszukiwacza jest chwilowe, jakieś 2-3 minuty, potem duch wylezie]
[W moim poprzednim komie było sporo literówek i błędów, przepraszam za to.
Dziękuję, dziękuuuję za opis chuchra, bardzo mi pomogłaś. :D
Btw. lubię te fragmenty, w których hersztówna sobie o czymś rozmyśla, naprawdę je lubię. :D]
Odźwierny zabrał ze sobą świecznik z płonącą świecą i zniknął w przejściu do jadalni – zapewne po to, by powiadomić panią domu o niespodziewanych gościach. W kuchni pozostała czwórka nowoprzybyłych oraz dwie służki, które siedziały na stojącej w kącie ławie i rozmawiały o czymś szeptem, nie zwracając na obcych większej uwagi.
- Czy Mabel wie, kim jestem?
- Bardzo dobre pytanie – skomentował Meryn.
Aed nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Nie widział się z Jaśmin kilka lat, nie wiedział, czego się spodziewać. Ale wiedział, że ta kobieta miała swoje sposoby i potrafiła dowiedzieć się o wszystkim, jeśli tylko zechciała. I to go niepokoiło.
- Nie – odparł w końcu, równie cicho jak Nefryt. – Ale musimy uważać na to, co mówimy. Ona jest...
Nie dokończył. Na podłogę w jadalni padło ciepłe, migoczące światło świecy. Do kuchni wszedł odźwierny, a zaraz za nim kobieta w długiej, lnianej koszuli, z narzutką na ramionach. Jasne, lekko kręcące się włosy miała rozpuszczone i nieco splątane. Znać było, że obudziła się przed chwilą, jednak była zbyt zaintrygowana całą sytuacją, by senność w czymkolwiek jej przeszkadzała.
- Proszę, proszę... – powiedziała, stukając paznokciem w futrynę. – Jak zwykle przywlokłeś za sobą kłopoty, Aed.
W istocie, najemnik przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Pozostała trójka wyglądała nieco lepiej, mianowicie jakby wytarzała się w leśnej ściółce i stogu siana.
- Mabel, czy... – zaczął mieszaniec.
Jaśmin machnęła ręką.
- Alborg – zwróciła się do odźwiernego – zaprowadź ich do któregoś z pokojów gościnnych. Jemu daj oddzielny pokój – poleciła, wskazując na Aeda. – Przyda mu się medyk. Avenna... Avenna! – zakrzyknęła. Służka aż drgnęła z zaskoczenia. – Dosyć tego plotkowania. Zanieś im kolację.
Alborg otworzył inne drzwi.
- Proszę za mną.
Weszli w wąski, obwieszony zakurzonymi portretami korytarz. Odźwierny szedł przodem, oświetlając im drogę.
- Oddzielny pokój, co? – mruknął Meryn.
- To sprawa między mną a nią – odparł najemnik.
- Ufam, że wyjdziesz z tego cało.
[Nie przynudzałaś, to było dokładnie to, czego było mi trzeba. :D]
Aed czekał w niewielkiej alkowie na przyjście medyka, wpatrując się w płomień świecy, postawionej przez służącego na skrzyni w kącie pokoju. Był sam, miał ciszę, spokój i wygodne łóżko, a mimo to nie mógł odpocząć. Nie zmrużyłby oka w tym domu, nie mając pewności, że w pobliżu jest ktoś, komu ufa. Poza tym wszystko go bolało. Nawet miękkość siennika nie wygrała z nabitymi na bruku sińcami.
Stuknęła naciśnięta klamka, drzwi otworzyły się cicho. W progu nie było żadnego medyka ani medyczki. Stała w nim Mabel, trzymająca jakiś tobołek.
- Tyle lat minęło... – zaczęła, uśmiechając się do siebie.
- Próbowałaś mnie zabić – przypomniał jej. Nie podobał mu się ten uprzejmy ton. Jaśmin coś kombinowała, wiedział to.
- To, co jest za nami, zostawmy za sobą, tam gdzie być powinno – odparła, zamykając drzwi. Miała na sobie tylko cieniutką nocną koszulę. Jej jasne włosy skręcały się w sprężynki. Zdawało się, że wcale się nie zmieniła.
Nie zmieniła się. Była tak samo przebiegła i podejrzliwa. Nie domyśliła się jednak, że ktoś mógł stać pod drzwiami. Że zaczął się niepokoić już teraz.
Usiadła na skraju łóżka, po czym rozsupłała przyniesione zawiniątko, które skrywało niewielkie pudełko, starannie zwinięte bandaże oraz kawałki czystego płótna. Jeden z nich Mabel zwilżyła w stojącej na podłodze misie z wodą.
- Masz gorączkę – zauważyła, obmywając krew z twarzy najemnika.
- Przemęczenie – odparł krótko.
Spomiędzy kawałków materiału Jaśmin wyjęła krótki nożyk, podobny do tych używanych w kuchni.
- Jeśli chcesz mnie zabić, nie lepiej podać mi zatrutą polewkę na śniadanie? – zapytał Aed z udawanym zainteresowaniem.
- Trucizna kosztuje – odrzekła Mabel, rozpinając guziki jego naprędce naciągniętej kurty. Nożykiem przecięła bandaż zawiązany na ramieniu mieszańca.
Świeży skrzep powstrzymywał upływ krwi. Skóra wokół cięcia była mocno zaczerwieniona, a ramię spuchnięte, ale rana się nie zaogniła. Zielarz z Bukowej Osady znał się na swoim fachu.
Mabel odkręciła słoiczek z ziołową maścią i nałożyła ją szpatułką na ranę. Aed zacisnął powieki. Po chwili ból nieco zelżał, ustępując odrętwieniu. Maść działała przeciwbólowo.
- Trucizna kosztuje – powtórzyła Jaśmin. – Zwłaszcza zdrowie bądź życie tego, kto ją zażyje.
Mieszaniec przyjrzał się jej twarzy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że kobieta była blada i miała podkrążone oczy, jakby zapadła na ciężką chorobę.
- Kto to był? – zdecydował się w końcu zapytać. I tak by tego nie uniknął.
- Nosił znak krwawego oka wieczności – odparła po chwili milczenia.
Pochyliła się nad nim. Odgarnęła mu kosmyk włosów z czoła, tak jak kilka godzin temu zrobiła to Nefryt. Siedziała blisko niego, bardzo blisko.
- Mógłbyś to dla mnie zrobić, wiem o tym – wyszeptała mu do ucha. Jej usta dotknęły jego policzka. – Mógłbyś go znaleźć. Dla mnie. Nie oglądaj się za siebie, byś nie stracił tego, co jest przed tobą, Aed.
Najemnik odwrócił głowę. Usiadł na łożu, odwracając się do Mabel plecami, po czym zaczął zakładać buty.
- Nie wykorzystuj tego, co kiedyś do ciebie czułem do załatwiania swoich interesów – odparł chłodno.
~*~
Huknęły otwierane drzwi, z których wypadła rozwścieczona Jaśmin.
[To, czy Nef wciąż stoi na korytarzu, czy też nie, pozostawiam Tobie. ;)]
Aedówka
Isleen zmarszczyła lekko brwi, słuchając nowych wieści. Bunt niewolników. Najpierw targ, na którym handluje się życiem… Ludzkim istnieniem, według Wirgińczyków gorszym od miejscowych bogaczy. Czy chodziło tylko o to jaki kto miał majątek? Czy to, że niewolnicy dali się złapać było jednym z ważnych elementów układanki? Elfka na targu widziała nie tylko obcokrajowców, powiązani, brudni, wychudzeni, czekający na nowego właściciela byli też Wirgińczycy. Jak można być tak okrutnym dla swoich rodaków?
Teraz bunt. Krwawy bunt wywołany przez niewolników. Chcieli się uwolnić? Zemścić? Tylko co ta zemsta da? Przyniesie tylko śmierć i zmartwienia. Czy warto? Isleen po raz kolejny przekonała się, że nie ma ludzi krystalicznie czystych. Każdy miał coś na sumieniu. Mimo, że na targu wydawało się, że to niewolnicy są biednymi ofiarami teraz to oni sami zadawali ból? Jak postąpiliby z tymi, którzy postanowili zostać lojalnymi swojemu panu? Zabiliby z zimną krwią jak innych? A ona? Czy ona również była czemuś winna? Czy zrobiła w swoim życiu coś okrutnego, co mogłaby teraz żałować? Przecież prawie nic nie pamiętała. Tak niewiele wiedziała o sobie samej… Czy naprawdę była biedną córką króla, którą ktoś zaatakował? Zadrżała na samą tą myśl. Kim była? Uśpione wątpliwości na nowo zaczęły ją niepokoić, nie dawały o sobie zapomnieć. Jaką miała przeszłość?
– Sano, co o tym myślisz? Powinniśmy spróbować zbrojnie stłumić bunt, czy układać się z rebeliantami? – słysząc pytanie Shela, Isleen wróciła myślami do buntu. Zerknęła na stojącą obok dziewczynkę. Czy rozumiała co się dzieje? I dlaczego nie płacze? Czy wie, że jej bratu może grozić niebezpieczeństwo?
- Nie walczyłabym przeciwko nim. Kiedy zobaczą, że zaczynamy odpierać ich atak, sami zabijając, mogą nie zawahać się przed najgorszym. Myślę, że mogliby wtedy zabić twojego syna. – zwróciła się do Fleira, który teraz już trochę się uspokoił. – Teraz trzymają dziecko, by mieć kartę przetargową. Być może będzie ceną za wolność twoich niewolników. – Isleen zerknęła na Wernsa. To on budził w niej niepokój, nie Fleir, który jeszcze parę minut nie mógł opanować emocji. Nie, on wydawał się inny. Zimny, stosujący bezwzględne metody.
- Shel, myślę, że powinieneś być jednym z tych, którzy będą rozmawiać z przedstawicielami… buntowników. Niech widzą, że traktujemy sprawę poważnie. – Elfka miała ochotę westchnąć głośno. Czy w Wirginii wydarzy się coś dobrego?
[Mam nadzieję, że będziesz miała się jak odnieść do mojego odpisu. Przepraszam, że nie pokierowałam żadną z pobocznych, ale nie miałam pomysłu. :/ A i jeśli chodzi o Wernsa jest to tylko opinia Isleen, takie sprawił na niej wrażenie w tej chwili. Jeśli masz inny pomysł co do jego zachowań, mną się nie przejmuj. :]
Huknęły zamykane z rozmachem drzwi. Szybkie, gniewne kroki ucichły na końcu korytarza. Potem w pogrążonym we śnie dworku znów zapanowała cisza.
Powłócząc nogami, najemnik powlókł się do wyjścia. To on planował wyjść z alkowy jako pierwszy, ale chyba nie wyszło. No cóż.
Teraz wiedział już, na czym stoi. Był jej potrzebny. Prawdopodobnie dlatego, że bała się zaufać komuś innemu, nawet jeśli zapłaciłaby mu za dyskrecję. Może nie miała czym zapłacić? Mógł się tylko domyślać.
Albo ich czwórka mogła poczuć się bezpieczna, albo obawiać się, że któreś z nich zostanie kartą przetargową. Aed wiedział, że pierwsza opcja jest zbyt piękna, by była prawdziwa.
Nacisnął klamkę, otworzył cicho skrzypiące drzwi. Rozejrzał się. Korytarz spowity był w mroku, ale mieszaniec nie potrzebował ani światła, ani przewodnika. Znał ten dom. O ile się nie mylił, pokój gościnny, do którego odźwierny zaprowadził pozostałą trójkę, znajdował się dwa wejścia dalej.
Nie zabrał ze sobą świecy. Być może dlatego nie od razu zorientował się, że pociemniało mu przed oczyma. Być może tak działał, a raczej przestawał działać eliksir, dzięki któremu zachowywał jeszcze resztki przytomności.
Oparł się o ścianę, z której odpadała farba, pamiętająca lata świetności tego dworku. Nogi się pod nim ugięły, zjechał na podłogę.
- Cholera... – jęknął. Na więcej narzekań nie miał siły. Na wołanie też nie.
Zamknął oczy, odetchnął zrezygnowany, wsłuchał się w ciszę. Do jego uszu dotarły strzępy rozmowy, ale nie mógł rozróżnić słów. Rozpoznał głos Meryna. Meryna, który nie usłyszał klapnięcia kościstego zadka o podłogę.
- Mer...?
Skamlenia o pomoc też nie usłyszał.
- Bogowiesięna... mnieuwzięli.
Gdyby Dziwka Fortuna zrozumiała ten bełkot, z pewnością pokiwałaby głową.
[Lubię robić z chuchra merysójkę. :3 Fortuna zaszczyciła go dowodem swojej sympatii do niego, no bo czemu nie.
Pytałaś, jak liczy się punkty na studia. Przepraszam, zaczęłam odpisywać na smsa, a że było późno, stwierdziłam, że odpiszę potem i zupełnie o sprawie zapomniałam. Każdy uniwerek liczy punkty inaczej, inaczej liczą się też wyniki z matur na różnych kierunkach w obrębie uniwerku. Na przykład: tu [link] są wszystkie kierunki na UW. Wchodzisz sobie na przykład w historię [link], wybierasz studia stacjonarne (czyli dzienne) I stopnia (czyli licencjackie) [link]. Sposób liczenia wyników z matur jest w tabelce (podają, przez ile mnoży się podstawę, a przez ile rozszerzenie). Pod tabelką jest wzór, jak to policzyć – punktów powinno wyjść maksymalnie 100. Tu się moja wiedza kończy, bo jak liczyłam swój wynik, wyszło mi siedemset parę punktów na sto. Podbiłam sobie ego, nie ma co. A potem grzecznie poczekałam, aż mi system policzy, bo nie chciałam brać się za to drugi raz. Na Jagiellońskim sprawa z systemem liczenia punktów wygląda podobnie.]
cz.I
- To wszystko przez ciebie, Arhin!
- Przeze mnie?! Było lepiej pilnować swojego kochasia!
Devril nie brał udziału w sporze. Wycofał się, obserwując w skupieniu otumanionego duchem Poszukiwacza, okrążając go. Duch był wściekły, ale skoncentrowany na dźwięku, ten zaś skutecznie tworzyli Nefryt i Shel. To była jego szansa i później się będzie tłumaczył, dlaczego zaatakował kogoś ze swoich.
Uderzył, chwytając za kark, pchając na ścianę. Musiało zaboleć. Prosty trik nie udałby się z Poszukiwaczem. Ten, pomimo upartego utrzymywania, że jest zabójcą, łotrzykiem rzecz można, był jednak osobą, którą niełatwo podejść. Duch nie miał takich zdolności, wniknął w ciało, mógł kierować osobą, lecz nie miał jego instynktów. Alastair tłumaczył mu to kiedyś, uznając, że taka wiedza może mu się przydać. W dużym skrócie Devril pojął jedno. Mag tworzy zombie, szkielety i kościeje. Duch opęta ciało, lecz omdlałego i martwego nie poprowadzi. Przejmie kontrolę nad żywym.
Okazuje się, że keroński mag miał rację.
Poszukiwacz łupnął głową w kamienny mur. Nie na tyle, by doznać poważnego urazu czaszki, na tyle jednak, by go zamroczyło, odebrało orientację i – chwilowo, przytomność.
Nieprzytomne, bezwładne ciało było dla ducha tak przydatne, jak trup. Innymi słowy, wcale.
- W ogóle z ciekawymi ludźmi się zadajesz. Kiedyś Cień, dziś zdrajca twojego kraju.
- Arhin, weź go z swojej łaski zamiast wrzeszczeć – ponaglił, ignorując przytyk odnośnie zdrajcy kraju. Nie słyszał tego określenia pierwszy raz, zapewne też nie ostatni. – Chyba, że umiesz otworzyć te przeklęte drzwi.
W tej chwili to był priorytet. Wciąż mieli za sobą szalejące duchy.
- Pewnie nie ma co pytać, czy ktoś z was ma wytrych? – mruknął, przyglądając się zamkowi. Włamywaczem nie był, złodziejem też nie, ale proste zamki otworzyć potrafił. Ten nie wyglądał na szczególnie skomplikowany. Problem polegał na tym, że przed zamknięciem, starannie ich przeszukano i odebrano wszystko. Nie miał nawet głupiej spinki. – Spinkę od biżuterii? Do włosów? – mruknął z nadzieją. Wprawdzie Shelowi to niepotrzebne, ale Nefryt była kobietą. Chodzącą w męskich, przerobionych ubraniach, ale kobietą. Z długimi włosami, które wymagały czasem szczotki, grzebienia i pielęgnacji. Związania, by nie opadały na oczy i nie przeszkadzały w walce.
- Broń? Topór? Siekiera? – rzucił, coraz bardziej zdesperowany, czując jak po skórze przebiega mu dreszcz. Nagłe, narastające zimno. Znak, że duchy przesuwają się w ich stronę. – Zawiasy mogą być stare, może uda się je wybić i zniszczyć… albo wyrąbać…
Wtedy to dostrzegł. Nie zwrócił uwagi, widok zasłaniał mu Poszukiwacz. Klapa w podłodze. Drewniana, ciemna, nieco przegniła, z metalowym pierścieniem do otwierania. Mogła być zamknięta. Mogła być otwarta.
Mogła prowadzić do magazynu. Mogła prowadzić do kanałów i na zewnątrz, do zatoki. Devril bezgłośnie wyciągnął dłoń, wskazując klapę.
- Tam.
cz.II
[Z wymienionych jako top, uwielbiam tylko „Makbeta”. Ale to ja. Na rzucanie o ścianę miałam właśnie ochotę przy Ludziach bezdomnych, ale i częściowo przy „Lalce”. Brakowało mi w niej i akcji i ciekawych bohaterów z charakterem. Wokulski i Izabela nie spełnili moich kryteriów, a opisy miasta… niestety, nie lubię, to już wolę pola w „Nad Niemnem”. To niestety ja, a moja polonistka mogła sobie nade mną załamywać ręce. „Kordiana” też nie polubiłam, chociaż był o niebo lepszy niż Mickiewicz i jego Gustaw z Dziadów. A słowiańskiej mitologii nie lubię, niestety, patriota ze mnie żaden, a ta jest jeszcze gorsza niż grecka i rzymska. Znów, beznadziejny przypadek :P
No wiesz, ty mi takich rzeczy o ulubionym pisarzu z lektur szkolnych nawet nie mów, a fe, nawet się nie przyznawaj. No normalnie to tak, jakby powiedzieć, że od Tolkiena lepszy Sapkowski. No zbrodnia :P
Wiesz, ja nie uznaję podziału, więc dla mnie beznadziejnym przypadkiem zdecydowanie nie jesteś. Generalnie uważam, że jeśli ktoś mówi, że nie umie pisać, nie rozumie fizyki/matematyki/chemii, to to wina braków i nauczycieli, nie zaś predyspozycji.
Co do nekromancji, mniej więcej tak to zrozumiałam. Znaczy, tak jak teraz tłumaczysz.
Osobiście nie lubię pierwszej osoby, zdecydowanie preferuję trzecią. Może dlatego, że pierwsza kojarzy mi się z mniej ambitnymi książkami, czy ja wiem, takie nastoletnie romansidła? Chociaż nie powiem, było kilka nawet udanych, w których spotkałam się z pierwszą osobą – zdaje się, że właśnie u Gromyko we wiedźmie i chyba w czymś jeszcze, co mi podpasowało, ale nie mogę sobie przypomnieć teraz. Generalnie, jako autor i czytelnik zazwyczaj bardziej się cieszę na widok trzeciej osoby, no ale o wszystkim decyduje też jakość tego, co się czyta, a nie osoba, jakiej używa autor. Więc kwestia gustu i guścików.
Nawiasem, nasi mają szczęście. Niedobra ja byłam bliska wsadzenia ich z powrotem do celi.
I ostatnie nawiasem – drugi wasz pomysł, to był złośliwy/wredny albo po prostu mag, który by przez pomyłkę/celowo zamienił jedną z postaci w zwierzątko. I czar trzeba odczynić. Potem się okazało, że trzy osoby i pomysł został przegłosowany na rzecz obecnego.]
[Z Darrusową doszłyśmy do wniosku, że chuchrak jest leniwcem. Nie merysójką, a leniwcem. xD]
- Aed? Co ci jest?
- A jednak się nie uwzięli – rozmyślił się mieszaniec, patrząc na hersztównę jak na zbawicielkę ludzkości. – Pomożesz mi wstać?
Głupie pytanie, panie najemniku.
- Chodź, są lepsze miejsca do odpoczywania.
Starał się podnieść z zakurzonej podłogi choć częściowo o własnych siłach. Starał się nie chwiać i nie uwieszać się Nefryt na szyi, nie wpadać na nią ani na ścianę. Cóż, przynajmniej się starał.
Szczęknęła klamka, na klepkach korytarza pojawiła się smuga migoczącego, ciepłego światła. W progu pokoju gościnnego stał Meryn.
- Czego chciała? – zapytał, gdy już zamknął za nimi drzwi. Domyślił się, co zaszło. I skinął głową Nefryt, wyrażając tym samym milczącą aprobatę. Pilnowanie lubującego się w przyciąganiu kłopotów najemnika było w tym wypadku bardziej niż wskazane.
W pomieszczeniu stało pięć jednoosobowych łóżek. Na jednym z nich zalegały torby oraz broń. Pozostałe kusiły niepoprawnie puchowymi kołdrami i białymi poszwami. Oprócz nich ustawiono tu dwie skrzynie i dwudrzwiową szafę.
Światło płonącego kaganka było wystarczające, by choć nieco rozproszyć ciemność i wystarczająco nikłe, by zaczęły odeń boleć oczy. Blask zacierał niektóre szczegóły, podkreślając pozostałe. Ściany wielokrotnie przemalowywano, posługując się przy tym tanią farbą i gubiącymi włosie pędzlami. Różnobarwne skorupy sypały się z sufitu, walały się na meblach i po podłodze. Biel poszew była zwodnicza, ukrywała zgromadzony w pościeli kurz. Stojące w smukłym wazoniku, wyschnięte na wiór kwiaty już nie pachniały. Pachniała za to kwitnąca na dnie wazonika pleśń.
Mimo tej scenerii na widok miękkiej poduszki i wypchanego siennika Aed poczuł się jeszcze bardziej zmęczony niż dotychczas, o ile to w ogóle możliwe.
- Czego chciała? Przysługi – odparł zdawkowo. Nie lubił rozgadywać cudzych tajemnic. – Musi znaleźć innego naiwniaka, to nie moja sprawa.
Dowlókł się do łóżka i, nie zdejmując nawet butów ani narzuconej na ramiona kurty, zwinął się na nim w kłębek.
- Odpocznijcie – polecił Meryn, w przypadku Aeda poniewczasie. – Ja...
- Idźcie spać – wymamrotał wtulony w poduszkę najemnik, obcesowo wchodząc Zakonnemu w słowo. – To jest Jaśmin. A my jesteśmy w jej domu. Nic nam po wartach.
[Dzięki za powitanie :D Wątek z miła chęcią. Specjalnie nie dałem gdzie się obecnie znajduje postać, a raczej nie wiedziałem gdzie ją dać, więc miejsce może być obojętne :P]
Elias
- Dokąd jedziemy dalej? Powinniśmy wszyscy to wiedzieć na wypadek gdyby… gdybyśmy musieli się rozdzielić. Zwłaszcza, że nadal możemy być ścigani.
- Jesteśmy ścigani – sprostował Meryn, kładąc nacisk na pierwsze słowo.
Byli jak zwierzyna łowna, która słyszy nadciągającą obławę, która nie ma dokąd uciec i wie doskonale, że zaraz ktoś będzie strzelał, ale nie ma pojęcia, skąd. Cała ich czwórka znała to uczucie. Znała je aż nazbyt dobrze.
- Droga do Kezzam zajmie nam niemal cały dzień – ciągnął dalej szermierz. – W tym czasie może wydarzyć się właściwie wszystko. Mogą nas dogonić na trakcie albo wyprzedzić, bo nie będziemy forsować tempa.
Mężczyzna zamilkł. Płomień świecy w ciszy osmalał knot, wosk kapał na mosiężną podstawkę.
- Rozdzielimy się? – podsunęła Shan, jakby nie zwracając uwagi na to, że właśnie ponownego rozdzielenia się obawiali się najbardziej.
Meryn nie odpowiedział.
- Potrzeba nam konia, najlepiej dwóch – mruknął zamyślony. – Inaczej...
Stuknęła klamka, skrzypnęły zawiasy otwieranych drzwi. W progu stała Jaśmin we własnej osobie. Oparła się o futrynę, odgarnęła kosmyk włosów z czoła, skrzyżowała ręce na piersi.
Mieszaniec wsparł się na łokciu.
- Aed, wiedz, że od twojej odpowiedzi zależy, w którą stronę pojadą jutro Wirgińczycy, gdy spytają mnie, czy was nie widziałam. Radzę podjąć decyzję. Właściwą.
Najemnik nie odpowiedział od razu. Wbił w Mabel spojrzenie zmęczonych oczu i milczał.
Jaśmin miała przewagę z dwóch powodów. Po pierwsze, powiedziała to przy Nefryt oraz Merynie i Shan. Liczyła na presję grupy. Bo nawet jeśli grupa jej nie wywrze, Aed z pewnością ją odczuje. Po drugie, w ciągu kilkudziesięciu minut Mabel zdołała dowiedzieć się, przed kim uciekają. Dobra z niej graczka, która odpłaca z nawiązką za zlekceważenie.
- Zgoda.
Głos Aeda zabrzmiał dla niego samego dziwnie, obco.
Kobieta uśmiechnęła się lekko, pięknie i złowieszczo zarazem, po czym zamknęła za sobą drzwi. Nie słyszeli jak odchodziła. Stąpała bezszelestnie.
- Będziemy mieli konie – skwitował najemnik, opadając na poduszkę. – I na chwilę zgubimy pościg.
Westchnął ciężko.
Cholera.
~*~
Shanley szczelniej otuliła się płaszczem. Korytarz miał raptem jedno okno, przez które wpadał chłodny, srebrzysty blask księżyca. Koniec pomieszczenia, do którego zmierzała, ginął w mroku. Kontur drzwi pokoju gościnnego zacierał się w ciemności. Stąpała ostrożnie, by nie zbudzić reszty.
Jeszcze nie świtało.
Nacisnęła delikatnie klamkę, pchnęła drzwi. Otworzyła je powoli, napierając na klamkę od dołu, by zawiasy nie zazgrzytały potępieńczo.
Przyzwyczajone do ciemności oczy złowiły ruch. Usłyszała szelest pościeli, potem ciche siąknięcie i ten charakterystyczny wydech przez ściśnięte gardło.
Usiadła na skraju łóżka Nefryt.
- Przeszłość? Czy przyszłość? – zapytała, wcale nie oczekując odpowiedzi. – Chyba żadne z nas nie sypia spokojnie. Jemu – wskazała palcem na Aeda – śni się załoga statku, którym pływał. Mi śni się, że po tym, jak Mer pojedynkował się z moim bratem i przegrał, pozwoliłam zawieźć się do domu, do rodziców. A Meryn... Meryn nigdy mi nie powiedział, co go dręczy. A ja nigdy nie spytałam.
Umilkła, przygryzając dolną wargę. Wspomnienia nie milkły.
Koszmary pełne były krwi.
[To nie błąd ;) Mylę się z komentarzami tylko wtedy gdy mam ich od groma i każdy od innego autora :D A co co mi chodzi? O to że w mojej KP nie podałem konkretnego miejsca gdzie przebywam Elias dzięki czemu można pisać wątek w lesie, na pustyni, mieści czy nawet na morzu czy porcie :D Skleroza przerobiona na coś pożytecznego ;0]
Elias
[No ba że piszemy :D Ni odmówiłbym sobie przyjemności napisania choćby linijki wątku z Tobą :Di jak masz jakiś pomysł to możesz zacząć ;)]
Elias
[Ale za co? Wszystko jest ok. ;)]
- Miałam siostrę. Wirgińczycy zabili ją na moich oczach.
Shan nie odpowiedziała. Bo co miała odpowiedzieć? Powtarzanie oklepanego „przykro mi” uznawała za co najmniej żenujące. Milczała więc, bawiąc się sznurkiem od mankietu koszuli.
Może właśnie tego potrzebowała Nefryt. Ciszy. Chwili milczenia, niezakłócanego bezsensownym pocieszaniem i wyrażaniem współczucia.
- Nie wiedziałam, że pływał na statku.
- Naprawdę? – wyrwało się Shan.
Dziwne, przecież ta dwójka znała się dosyć długo. Mieszaniec nigdy o tym nie wspomniał? Cóż, możliwe. Możliwe, że dobrze się znali, jednocześnie mało o sobie wiedząc.
Wahała się. Odzywał się w niej charakterek matki i jej skłonność do plotkowania o wszystkich, o wszystkim i ze wszystkimi. Nie znosiła tego. Z drugiej jednak strony... Nie wolno było obgadywać nieobecnych. Aed był w tym samym pokoju co one. Po prostu spał.
Wygrała chęć podjęcia tematu dotyczącego najemnika. Lepsze to niż wracanie do koszmarów z przeszłości. Koszmary wracały same, nie trzeba było im w niczym pomagać. Owszem, jeśli chciało się je odpędzić, trzeba było poznać ich przyczynę. Ale na to Shanley nie miała teraz ochoty.
- Pływał od małego, wyuczył się tego rzemiosła. Tylko raz widziałam go w akcji. Przeprawił nas, mnie i Meryna, przez ruiny u południowego wybrzeża, w okolicach Nowego Dhar. Cholernie niebezpieczne miejsce, nie chcę tam nigdy wracać. Ale poradził sobie z tą rozlatującą się łajbą. Do dzisiaj zastanawiam się, jak to zrobił.
Umilkła na moment. Zmarszczyła czoło, usiłując sobie coś przypomnieć.
- Ale to był wyjątek. Nie pływał odkąd zaginął jego statek. Nie znam szczegółów... Któregoś razu wyszedł z portu i nie wrócił. Aed został wtedy na lądzie, nie popłynął z nimi i... i tak już zostało.
- Kiedy byłyśmy u Iny, poczułaś się… urażona. Nie potrafię ukrywać emocji tak, jak niektórzy arystokraci. Nie umiem też o nich tak gładko mówić. Nie ufałam ci do końca, ale nie zaufałabym w tamtej sytuacji nikomu. Przepraszam za to. Powinnam była zachować się delikatniej.
Dziewczyna dosłyszała wahanie w głosie Nefryt. Uśmiechnęła się do siebie lekko, z cichutkim prychnięciem, którego nie zdążyła powstrzymać.
- Nie poczułam się urażona – sprostowała, starając się, by zabrzmiało to szczerze. Bo w istocie takie było: szczere. – Naprawdę, nie ma o czym mówić, bo się ubawiłam. – Wyszczerzyła się mimowolnie na wspomnienie tamtej chwili. Biedny Meryn. Och, biedne, biedne biedactwo. – I bardzo dobrze, że nie ufasz każdemu napotkanemu. Uwierz mi, to znacznie zwiększa szanse na przeżycie – dorzuciła, krzywiąc się nieznacznie. Ten żarcik był zbyt prawdziwy, by można było go uznać za zabawny.
Zastanowiła się chwilę nad tym, co usłyszała.
- Wiem, że wyglądam na taką, która wywodzi się z nie wiadomo jakiego rodu, tylko wygląda jak łazęga, ale to nieprawda – ciągnęła, tym razem zupełnie poważna. – Może moi przodkowie mogli się uznawać za szlachetnie urodzonych, nie wiem. Niezbyt mnie to interesuje, jeśli mam być szczera. Ale mój ojciec to stary wariat, który każdego traktuje jak złodzieja swojego majątku, który przed wielu laty przegrał w karty i przepił, a matka to irytująca histeryczka. Ach, no i, jak już zapewne zdążyłaś zauważyć, naprawdę jestem łazęgą, która nie potrafi się ładnie ukłonić ani założyć sukni.
Meryn odetchnął ze świstem i mruknął coś przez sen.
- A te gładkie gadki – ciągnęła Shan – są przereklamowane. Cokolwiek byś nie mówiła w oficjalnej sytuacji, jest dostosowanym do okoliczności, utartym schematem. Nie mówisz tego, co myślisz, tylko to, co jest twoim myślom najbliższe... o ile w ogóle ma z nimi coś wspólnego. Kretynizm – podsumowała. – No, chyba że idziesz na audiencję do swojego przełożonego – dorzuciła po chwili namysłu.
[Wybacz że tyle czekasz ale nie bardzo wiedziałem co odpisać :D]
- To nie możliwe. - jęknąłem gdy koło mnie przejechało troje mężów. Trzy zapachy z czego dwa tak bardzo mi znane i dawno powinny być zapomniane a mimo to wciąż tułają się w mojej głowie. Zapach tych którzy zniszczyli mi życie. Ci którzy odebrali mi wszystko. Czułem jak na znajomy zapach krew w moich żyłach wypełnia uczucie chłodu, w mojej klatce piersiowej ukłucie zimna jakbym tonął w lodowatej wodzie, mięśnie naprężały się a zmysły stawały coraz bardziej wyostrzone. - Nie tym razem. - wychrypiałem i rzuciłem się w pogoń. Przebiegłem ledwo kilka metrów a już biegłem na czterech łapach z rządzą zemsty. Krew! Świerza krew! Tylko to chodziło mi po głowie. Po niemal godzinie śledzenia w końcu udało mi się ich dogonić. Chyba zdawali sobie sprawę że nie są sami. Nie dbam o to. Rzuciłem się na jednego z nich z ogłuszającym rykiem. Krzyki pierwszego mężczyzny poniosło echo które szybko ucichło. Jedno machnięcie łapą i zbroja otworzyła się rozlewając po okolicy jego wnętrzności. Nie czekając dużo rzuciłem się na kolejnego, który uciekał pieszo. Jednak nie na tyle szybko bym nie mógł go w miarę szybko dopaść i rozszarpać. Został trzeci nie znany mi zapach. Na wszelki wypadek dopadłem i jego. Jedno machnięcie łapą i mężczyzna wzbił się na trzy metry w powietrze i upadł kilka metrów dalej. Ciągnąć ze sobą ciało jednego z jego towarzyszy podszedłem ostrożnie do niego zostawiając smugę krwi. W końcu ciało było poszarpane i pozbawione głowy. Odrzuciłem je na bok i wróciłem do ludzkiej postaci. - Kim jesteś? - zapytałem choć w każdej chwili byłem gotowy albo do ataku albo do szybkiej ucieczki.
Elias
[Wiem że mało :( więc przepraszam ;(]
Elias
[Spokojnie. Nie ma wątku w którym nie da się czegoś napisać. Są tylko wątki które ciężko się prowadzi ;)więc zobaczymy co z tego wyjdzie. W najgorszym przypadku zrobię nowa kp :D]
Elias
Dla pewności obwąchałem go. Może i byłem w postaci człowieka ale zmysły nadal miałem wyostrzone - Nie śmierdzisz jak ONI. - wskazałem głową rozszarpane ciało - Śmierdzisz magią i..- jeszcze raz musiałem obwąchać tego mężczyznę -..piaskiem i słońcem? Nie. Pustynią. - wyprostowałem się. - Co ktoś z tej przerośniętej piaskownicy robi tutaj? I co Cię łączy z ..nimi? - krew znowu zaczynała mi buzować aż źrenice mi się rozszerzyły a biała oczu zabiegły krwią - Słucham Cię Ahrin. - zaczynałem powoli go okrążać. Niczym głodny wilk przyszłą swoja ofiarę. Szczerze nie bardzo mnie interesowała królowa czy też całe to królestwo. Miałem chwilowo dość swoich problemów - Zabić? - odpowiedziałem - Nie. A przynajmniej jeszcze nie. -Spojrzałem na jego ranę. - Dobra, masz mnie. - westchnąłem - Może i jestem kosmaty ale nie do końca zdziczały. - pogrzebałem w swojej białej torbie i wyciągnąłem coś co wyglądało jak jaskrawo zielona żywica tyle że po otwarciu butelki śmierdziało niczym miesięczne truchło. Nałożyłem trochę zawartości butelki na rękę po czym lekkim pacnięciem przyłożyłem mężczyźnie do rany - Nie pytaj co to, bo i tak nie chcesz wiedzieć. I co z tym zamachem? - zapytałem biorąc jego dłoń i przykładając do rany tak by zastąpiła moją. Sam podszedłem do drzewa i oderwałem kawałek kory i rzuciłem nim w kierunku Shel'a - Łap i przyłóż sobie do rany. - sam usiadłem na pieńku.
Elias
- Co do przełożonych… bywają tacy, którzy woleliby słyszeć szczerość. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Shan po prostu pokiwała głową. Racja. Święta racja.
Westchnęła cicho, po czym uśmiechnęła się do herszt. Uznała, że na tym mogą zakończyć rozmowę; okoliczności nijak nie sprzyjały jej prowadzeniu. Wstała, odpięła zapinkę płaszcza i rzuciła okrycie na swoje łóżko. Zzuła buty, po czym wsunęła się pod kołdrę.
- Lepiej idźmy już spać – mruknęła, wtulając się w poduszkę. – Jutro czeka nas kolejny dzień pełen wrażeń – dorzuciła, siląc się na ironię.
***
Świt nadszedł niepostrzeżenie.
Potrząśnięcie za ramię, najpierw delikatne, potem bardziej stanowcze. Aed otworzył oczy.
- Za pół godziny będzie jasno – oznajmiła Mabel, odsuwając zasłony. Do alkowy wpadł ciepły blask, bijący od czerwonych obłoków zawieszonych nad horyzontem. – Konie już czekają.
Najemnik usiadł i przerzucił nogi przez krawędź łóżka. Choć noc była ciepła, w dworku panował potęgowany przez wilgoć chłód. Mieszaniec skrzywił się boleśnie. Zesztywniałe mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa, od przemęczenia huczało mu w głowie. Przetarł oczy, rozejrzał się po izbie. Reszta chyba jeszcze spała. Nie był pewien, nie widział ich twarzy.
Przez moment ich spojrzenia się spotkały. Aed uśmiechnął się lekko. Mabel pospiesznie odwróciła wzrok. Podeszła do skrzyni i zaczęła coś przestawiać na tacy, którą przed chwilą przyniosła.
- Po co to ma trwać, Mabel? – zapytał, starając się, by zabrzmiało to łagodnie. Widział, jak zamarła wpół gestu. – Mamy umowę, z której się wywiążę. To wszystko. – Urwał na chwilę, po czym podjął przerwany wątek: – Nie ma co oszukiwać się nawzajem, że...
- Jesteś żałosny... – syknęła cicho, wchodząc mu w słowo.
- Słucham?
- Żałosny – powtórzyła głośniej. Odwróciła sie w jego stronę z furkotem spódnic. Gliniany kubek, który potrąciła, rozbił się z brzękiem o podłogę. Nie przerywał jej, pozwolił jej skończyć. – Żałosny z tym swoim stawianiem wszystkiego na jedną kartę. Z tą udawaną szczerością. Z tą swoją wieczną niewinnością. To nie ja, to źli ludzie! – prychnęła, prześmiewczo gestykulując. – Z tą swoją pieprzoną pewnością siebie...! – urwała, dysząc z gniewu.
Zapadło ciężkie milczenie.
[Z tego wątku robi się rozgryzanie problemów emocjonalnych postaci. ;)]
(Spokojnie, jak widać też piszę z mocnym opóźnieniem ;) )
Słuchałem tego co Shel mówi. Co prawda czasami musiałem się wysilić by go zrozumieć ale zrozumiałem niemal wszystko a zwłaszcza tą ciekawszą część o zamachu. Gdy byłem w pełni normalnym, jeśli można to tak nazwać, człowiekiem pewnie bym się nie za specjalnie przejął zamachem ale coś mi mówiło że to może być jakaś grubsza afera - Czyli jednym słowem jesteś podwójnym szpiegiem? - zaczynałem gładzić ręką po brodzie. Pod palcami zaczynałem wyczuwać twardy meszek który zaczynał mnie powoli drażnić jak i intrygować. "Dość ciekawe uczucie" pomyślałem. Jednak szybko wróciłem na ziemię widząc jak bardzo zbladł mój rozmówca- Nie naciskaj tak mocno bo możesz stracić przytomność - wskazałem na jego ranę. Wstałem i zabrałem jednemu nieboszczykowi pasek po czym podszedłem do Shel'a - Pokaż mi to. - Rzuciłem krótko. Po chwili jego rana była w miarę opatrzona - Wybacz, ale lepiej już nie zrobię. - Byłem cholernie dumny ze swojego dzieła - A wracając do tematu... - ponownie usiadłem ale tym razem nieco bliżej..zwłok i zacząłem grzebać biedakowi po kieszeniach - Wiesz kiedy ma być ten e...zamach? - przez chwilę zapomniałem o czym gadaliśmy ale szybko odnalazłem tok rozmowy.
Elias
- Dokąd? – powtórzyła. Dyszała przez ściśnięte gardło, zwijając dłonie w pięści. Jeszcze nie do końca ochłonęła. – To zależy od tego, w którą stronę zmierzacie wy – odparła, błądząc wzrokiem po zakurzonych kątach i unikając ich spojrzeń. Ukrywać wściekłość pod maską zakłopotania potrafiła doskonale.
- Na wschód – odparł krótko najemnik. Więcej nie zamierzał zdradzać.
Splotła ręce na piersi i kilkukrotnie pokiwała głową, przytakując jakiejś niewypowiedzianej myśli.
- W takim razie wskażę im drogę na północ, południe lub zachód. Wy nie zdradzacie swoich zamiarów. Dlaczego ja miałabym to robić? – Rozłożyła ręce w geście bezradności. Rzeczywiście, na pojednanie nie było tu szans.
Aed wiedział, że nikt nie będzie musiał go do niczego zmuszać. Obiecał. Przysiągł na życie ich wszystkich. Nie takich słów użył, ale to nie miało znaczenia. Obawy Nefryt, jakiekolwiek one były, z całą pewnością były zasadne.
Rozległ się stukot glinianych naczyń, pełnych parującej strawy, stawianych na skrzyni. Mabel zabrała tacę.
- Na dole czeka gorąca kąpiel – powiedziała, rozglądając się po pokoju. – Macie jeszcze czas, i tak nie wyjedziecie nim słońce wzejdzie. Obudźcie te susły i doprowadźcie się do porządku, bo jest co doprowadzać. Znasz drogę – rzuciła na odchodne do Aeda.
Najemnik spojrzał na nią spode łba.
Jeśli chcesz, żebym poczuł się jeszcze głupiej niż dotychczas, wiedz, że ci się udało.
Odpowiedziała mu jedyne ujmującym uśmiechem, po czym zamknęła za sobą drzwi.
Aed przetarł zaspane oczy, zerknął na zabandażowane ramię. Surowe płótno znaczyła niewielka, ciemna plama. Nic, czym należałoby się niepokoić. Opatrunek zmieni potem.
Dźwignął się z łóżka. Każdy nadwyrężony wczoraj mięsień boleśnie protestował. Żołądek nie miał natomiast żadnych obiekcji i to jego racja wygrała. Najemnik podszedł do zastawionej naczyniami skrzyni i lewą ręką nalał grzańca do zielonych, szkliwionych kubków. Nie móc ruszyć ręką, w której trzyma się broń, od której często zależy życie... Dziwne. Osobliwe wręcz. I nieco frustrujące.
Podał Nefryt kubek.
- Meryn... Meryn, nie udawaj, że śpisz. – Podszedł do szermierza i potrząsnął nim lekko. Odpowiedziało mu jedynie głębokie westchnięcie. – Hm. Nie udaje.
Osobliwe.
- Zjedzmy coś, mam żołądek przy kręgosłupie – powiedział do Nefryt, zręcznie unikając kontaktu wzrokowego, podobnie jak przed chwilą robiła to Mabel. To, że za wszelką cenę stara się odwrócić kota ogonem było tak oczywiste i widoczne, że ciągnięcie tego teatrzyku nie miało większego sensu. A mimo to Aed szedł w zaparte z samym sobą.
[Umieram na przeziębienie, więc wysyłam zanim zemrę na dobre. :3]
Klapa stała otworem. W dole szumiała woda. Duchy zmierzały w ich stronę. Otwór ział ciemnością. Złożył Luciena na podłogę, wcale nie delikatnie, tak, że usłyszał jęk. Dobrze, przynajmniej się budził, wracał do siebie. Wymacał w poszukiwaniu drabiny, linki, nic takiego nie znalazł. Obejrzał się za siebie, czując, że nadal tu są. Instynkt krzyczał o niebezpieczeństwie.
- Na dół – zakomendował, jako pierwszy ostrożnie wchodząc w otwór, chwilę wisiał, przytrzymując się brzegu, w ciemności. Nie czuł dna, posadzki, mogła być nisko, mogła tuż zaraz, mogła głębiej. Puścił się.
Była blisko. Z chlupotem wylądował w lepiej cieczy. Szlam? Portowa woda? Cuchnęła, dławiąc w gardle. Portowa woda. Wszystkie brudy z całego miasta, nieczystości, ścieki. Mieszanka wody, odchodów, rybich flaków i glonów. Ohyda.
- Bezpiecznie – zakrzyknął w górę, co oznaczało mniej więcej tyle, że można schodzić. Smród jeszcze nikogo nie zabił, zaś pobyt w więzieniu i duchy owszem. Mając taki wybór, wybrał ścieki.
Ku jego zdziwieniu, kolejną osobą, która znalazła się na dole, był Poszukiwacz. W lekkim półmroku ledwie odróżniał zarys jego twarzy, ale z całą pewnością nie była to Nefryt, a od Shela był wyższy. Lekko się zachwiał, troszkę roztrzęsiony i blady – nie na co dzień w końcu przeżywa się opętanie, ale Devril mógł podziwiać jego opanowanie i to, jak dobrze się maskował.
Nic dziwnego. W końcu był Cieniem. Zabójcą.
Wkrótce na dole znaleźli się wszyscy czworo, z jedynym źródłem światła, jakim była klapa na górze.
- Jak pójdziemy z biegiem … - krótka pauza, gdy szukał właściwego określenia na płynącą wokół ich nóg ciecz - … wody, powinniśmy dotrzeć do wyjścia. – I będą mieli szczęście, jeśli wypływ wody nie będzie miał kraty, ale cóż, musieli zaryzykować. – Shel, możesz jakoś zapieczętować tunel, żeby duchy nie mogły się tu dostać? – Devril postanowił przestać udawać, że nie ma pojęcia o magii. Ostatecznie, Szept potrafiła takie rzeczy, może więc Shel także?
Jak nie, to chyba powinni zacząć biec.
- To nie woda, to szlam – skomentował Lucien. Jak on nie znosił portów.
[Ale proszę mi takich herezji nie głosić. Nie wyobrażam sobie lubić fantasy – nie mylić z fantastyką i nie przepadać za Tolkienem. Nawet się proszę nie przyznawać. Nie MNIE :P
To akurat dziwne, bo ja w liceum chyba czytałam najwięcej. I nie tylko dlatego, że była kupa lektur do czytania, ale biblioteka pod nosem. A tam byłam naprawdę częstym gościem.
Mi się bardziej podobało to ze zwierzakiem, dla mnie dużo bardziej nietypowe i oryginalne. No, ale ogół wybierał. A ponieważ jestem lekko złośliwa ostatnio, to resztę uwag na temat tego wybierania przemilczę :P
Właśnie zauważyłam na Sb, że niemal co chwila leci coś do Aedówki, a u mnie cisza. No, ale stwierdziłam, poczekam do końca urlopu, a potem zapytam co i jak i czy chcesz zawiesić wątek czy jak :D
A co do zmieniającej się treści – cała ja. Znaleźć sobie kod do pobocznych i kp, zrobić wszędzie i każdemu, dopiero na końcu zaś sobie.]
- Pięć godzin, co? - No to kicha. Nawet w postaci upiora nie mam w sobie tyle sił by tam dotrzeć na czas. Nawet jakbym napchał się ludzkiego mięsa to wątpię bym zdążył zwłaszcza że na pewno bestia dała by o sobie znać - Raczej będzie z tym problem. Nie jestem na tyle szybki by tam dobiec na czas. - Przygryzłem kciuka i zacząłem chodzić w te i z powrotem myśląc nad wyjściem z tej dziwnej sytuacji - Jak nie znasz zaklęcia teleportacji czy coś to choćbym chciał pomóc to nie jestem.... - zamilkłem bo w tej o to chwili mnie olśniło - Chyba mam wyjście z sytuacji. - Odwróciłem się do Shel'a - "Niby co dlaczego to robię"? - zapytałem zbity z tropu patrząc jak mężczyzna stoi nad bezgłowym ciałem. Podszedłem do niego i również spojrzałem na truchło - Widzisz w nim coś ciekawego? - przeniosłem wzrok na mężczyznę stojącego obok mnie - Mam nadzieję że nie pociągają Cie martwi, co? Bo jak tak to się lecz, bo to chore.- Ledwo powstrzymałem śmiech choć nie mogłem powstrzymać lekkiego szyderczego uśmieszku.
Elias
Cz. I
- Jak twoje ramię?
- W porządku - odparł zdawkowo, przydając sobie wiarygodności lekkim uśmiechem. Owszem, rwało jak cholera, ale pan Kłopot nie z takich ran się wylizywał, nie będzie teraz lamentował.
- Aed. Ej, spójrz na mnie.
Zerknął na nią przelotnie, ale zaraz jego spojrzenie znów powędrowało gdzieś indziej. Tym razem podziwiał pajęczyny osnuwające sufit. Merynowe robienie z siebie niewiniątka weszło mu w krew.
- Aed, do cholery. Co by się nie stało, jesteśmy... przyjaciółmi, tak?
Przygryzł spierzchnięte usta.
Jedno uderzenie serca, dziwnie głośne, głucho huczące w uszach.
Zaraz, o co ona pyta...?
Drugie.
Co ja jej, u licha, mam odpow...
Trzecie.
"Co by się nie stało", nic z tego, naiwny mieszańcu, pogódź się z tym.
Czwarte.
To milczenie trwa zbyt długo.
Piąte.
W istocie, trwało ono dłuższą chwilę. Najemnik pozwolił pytaniu zawisnąć w powietrzu i nie spieszył się z udzielaniem wyjaśnień.
- Nie, nie dlatego ci pomagam. Robię to, ponieważ nigdy się na tobie nie zawiodłem, czego ty o mnie nie możesz powiedzieć. A na to, co czuję... - znacząco zawiesił głos. - Na to chyba nie mam większego wpływu.
Powiedział to zanim zdążył to sobie w pełni uzmysłowić. Tak, to było szczere. Szczere jak nigdy. A jednocześnie zaskakujące dla niego samego. Nie wiedział nawet, czy wolał zachować to dla siebie, czy skończyć z tym niedomówieniem. Po prostu... stało się.
... jesteśmy... przyjaciółmi, tak?
- Tak, jesteśmy. Nigdy nie twierdziłem inaczej.
Zabawne, że to akurat on to powiedział. Zwykle rzecz dzieje się odwrotnie.
Znów cisza. Krępująca i jeszcze trudniejsza do przerwania niż przed chwilą.
- Wiem, o czym mówiłeś z Mabel. I wiem, co obiecałeś. Pomogę. Znajdziemy go razem.
Drgnął. Ukłucie przestrachu, zimne, gwałtowne i bolesne. Spojrzał na Nefryt, zupełnie inaczej niż przed chwilą. W jego wzroku był niewypowiedziany wyrzut. I gniew. Podszyty troską, ale nadal gniew.
- Wybacz, ale nie chcę, żebyś się w to mieszała. To nie jest... bezpieczne.
A kiedy ja ostatnio robiłam coś bezpiecznego? - odparła Nefryt na dokładnie tę samą uwagę, wypowiedzianą przez najemnika zeszłego ranka. Tyle że wtedy rozmawiali pół żartem, pół serio. Teraz najemnik powiedziwł to śmiertelnie poważnie, stawiając tym samym kreskę pomiędzy swoimi osobistymi sprawami a tymi, w których może być mowa o jakiejkolwiek pomocy. Nie każdy ciężar chętnie się z kimś dzieli, choćby ten ktoś był najlepszym przyjacielem.
To jednak mogło nie wystarczyć, by przekonać herszt. O ile to w ogóle było w tym przypadku możliwe.
- Jeśli dasz się w to wplątać, już się od niej nie uwolnisz - powiedział spokojniej, bardziej opanowanie niż przed chwilą. - Na rok, na dwa - może. Przy odrobinie szczęścia i sporej dozie zaradności. Ale nie na dobre. Nie mów jej, że wiesz. Nie odpuści ci.
Odstawił kubek, nałożył sobie na talerz potrawki, usiadł na łóżku, postawił naczynie na kolanach i zaczął jeść.
- Swoją drogą... - zamyślił się. - Swoją drogą ciekawe, że chce, bym znalazł truciciela, a nie tego, przez kogo zginął jej niedoszły małżonek. I chyba wiem, dlaczego. Ty pewnie również się domyślasz.
Cz. II
[Uwaga, zaczynam zawracać głowę szczegółami. Skojarzyło mi się, nie mogę się oprzeć. Na pierwszym konwersatorium na historii sztuki - żeby na dzień dobry uświadomić sobie, jak stereotypowy obraz średniowiecza zazwyczaj wynosi się z liceum - mieliśmy temat średniowiecznych łaźni. Okazało się, że jesteśmy dużo bardziej pruderyjni niż ludzie średniowiecza, bo wspomniani a) potrafili kąpać się w basenach usytuowanych w mieście, gdzie każdy przechodzień mógł do takiego basenu podejść i zagadać albo popatrzeć, słowem: nagość w tej sytuacji nie była niczym wstydliwym, b) kobiety i faceci kąpali się razem i nie było żadnych nieprzyjemności z tego powodu. Kwestia, czy idziemy w realia, czy bierzemy poprawkę na współczesną obyczajowość i całą masę potencjalnych skojarzeń, jeśli poskładamy to w opko. xD
Brace yourself, history of art is coming. Obawiam się, że takie pytania będą z mojej strony coraz częstsze. xD
Przepraszam za ewentualne literówki, pisałam z telefonu. Ciekawe doświadczenie - w każdej wolnej chwili, w tramwaju i w pociągu pisać coś na KK.]
- Mogę spróbować.
- Spróbować – prychnął pogardliwie Lucien, ale dalsze słowa Cienia stłumił nasunięty na nos materiał, przede wszystkim mający chociaż trochę zniwelować odór „wody”. Działało niezbyt skutecznie, a on ciągle miał wrażenie, że lada moment może go po prostu zemdlić.
- Powinno działać.
Jak na kogoś, kto rzekomo magiem nie był, Shel radził sobie nad wyraz dobrze, odnotował Devril, zaczynając podejrzewać, że wcale nie mają tu odczyniania z samoukiem. Tu rzucił czar, tu kolejny, każdy skuteczny, do tego niby na ostatkach mocy. Widywał Szept, gdy magiczka wyczerpała niemal całą manę i pamiętał jej słabość i wyczerpanie.
U Shela tego nie widział. A to tylko wzbudzało nieufność i rodziło kolejne, coraz bardziej dziwaczne przypuszczenia względem Wirgińczyka.
Droga ciągnęła się, monotonna, żmudna. Szli i szli, brodząc w szlamie, oddychając cuchnącym, nieco zatęchłym powietrzem kanałów. Wkrótce i Devril i Lucien, zwykle tak różni, mieli jedno i to samo pragnienie. Jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, po prostu stąd wyjść, nawet gdyby mieli powtórnie trafić do więzienia. I tylko fakt, że kanał musiał gdzieś prowadzić i że w gruncie rzeczy nie mieli odwrotu, pchał ich na przód. W więzieniu bowiem najprawdopodobniej wciąż szalały duchy.
- Czujecie to?
Głos Shela przerwał ciszę, jaka panowała między nimi. Zdaje się, że nikomu nie była potrzebna rozmowa i więź, jaka się wówczas wytwarza między tymi, którzy dzielą te same trudy i niebezpieczeństwa wędrówki. Niemniej, miał rację. Coś się zmieniło. W zatęchłe, cuchnące powietrze wdarła się nowa, ledwie wyczuwalna nuta. To Nefryt wypowiedziała na głos to, o czym wszyscy w tej chwili myśleli:
- Morze. Zapach soli… otwartego morza, nie zatoki.
- No to mamy kłopot – burknął Lucien. - Na otwarte morze to my nie uciekniemy.
- Może tak, może nie – filozofia Devrila kazała mu najpierw dojść do wyjścia. Kłopoty mogli napotkać znacznie wcześniej, jeszcze zanim…
I miał rację. Napotkali. Przede wszystkim, doszli do końca kanału. Innymi słowy, do ściany. Ślepy koniec. Nic dalej. Mur.
- Powiedzcie, że nie mamy takiego pecha – sarknął Lucien.
- Chciałbym. – Niestety, mieli pecha. Wypływ był pod poziomem „wody”. Teraz wymieszana z morską, nie tworzyła gęstej, brejowatej masy, niemniej jej czystość wciąż pozostawiała wiele do życzenia, a smród nie pozostawiał wątpliwości odnośnie tego, co w niej pływa. Jakby tego mało, wypływ zasłaniała na wpół zżarta przez rdzę krata.
- No, to panie nekromanto – oświadczył z pewnym zadowoleniem Lucien. – Nurkuj i wywal czarem kratę.
Wszyscy, żeby wyjść, wypłynąć, będą musieli się skąpać, ale nadęty arystokrata zrobi to jako pierwszy. Jakie to miłe, cudowne uczucie.
[Odnośnie zdjęć, wysłałam ci maila z pytaniem, bo mam je zdaje się w 2 formatach i nie wiem, który chcesz. Szczegóły w mailu.]
[Nef, zapomnij o tym, co Ci ostatnio pisałam, nevermind, potraktuj to w charakterze ciekawostki. Byłam zajarana tym, że wiem Rzeczy, a kompletnie nie pomyślałam o tym, że to jeden z tych bzdurnych szczegółów, na które fabuła ma wywalone. To się nigdy nie wydarzyło.]
Isleen rozejrzała się po pracowni Shela. Od zawsze była pewna, że szpieg powinien być uporządkowaną osobą… Jak można było coś odnaleźć w tym bałaganie? Uniosła lekko wargi w uśmiechu na myśl, że komuś, kto chciałby przeczytać dokumenty i notatki Shela, także zajęłoby to trochę czasu. Każda sytuacja ma trochę plusów…
Po drodze do pokoju razem z Shelem i Hranem minęli niewolników, stojących obok mówiącej coś szybko kobiety. Kolejnej niewolnicy? Służącej? Kupiona wcześniej para, tak jak wcześniej stała razem, trzymając się kurczowo za ręce. Czy dalej się bali? Przecież nie wiedzieli co ich tutaj czeka… Wydawało się, że mężczyzna, który jako ostatni do nich dołączył, jedyny słucha służącej. Isleen zauważyła jednak jego uważne spojrzenie, lustrujące wszystko dookoła. Uważnie, tak by niczego nie przeoczyć. Oceniał jak trudno będzie mu stąd uciec.
Isleen zamrugała szybciej chcąc wrócić myślami do pracowni. Podeszła bliżej biurka, opierając długie palce o stertę papierów. Przeczytała pobieżnie kilka linijek, by za chwilę na nowo patrzeć na Shela.
- Jesteście jedynymi, którym mogę tu zaufać. Jadąc do Leres Shame w poselstwie, nie będę mógł pojawić się na spotkaniu z handlarzem. Jednocześnie jadąc tam, tylko ułatwię sprawę temu, który od tygodnia próbuje mnie zabić. Tym razem może mu się udać i chrzaniona wizja Donavana nigdy się nie ziści. – drgnęła, słysząc słowa Shela. „Mogę wam zaufać…” . Nagle poczuła się winna, za to dlaczego została tutaj wysłana. Co powiedziałby Shel, kiedy dowiedziałby się o tym, że oboje – i ona i Hran podejrzewają go o zdradę? Co zrobiłby kiedy dowiedział się, że oboje są gotowi zabić, jeśli nie okaże się lojalny Donavanowi? No właśnie… Czy zabiłaby Shela? Spinka z trucizną upięta finezyjnie we włosach Isleen, zaczęła jej jeszcze bardziej ciążyć. Wiedziała, że nie zabije Shela, ani nikogo innego. Nigdy.
Spojrzała zmartwiona na Arhina. A o czy ona mogła mu ufać? Zadrżała na myśl, że miałaby wrócić na targ ludzi… Zacisnęła mocniej dłonie na krawędzi stołu. Wiedziała, że to ona będzie musiała tam iść. Hran nigdy tam wejdzie, a po za tym nie wiedział, gdzie jest odpowiedni stragan. Westchnęła cicho, z rezygnacją.
- Ja tam pójdę. – powiedziała to nieśmiało, jakby nie była jeszcze do końca pewna, że dobrze robi. – Tylko musisz mi powiedzieć hasło i… I to po co miałeś się spotkać ze straganiarzem. – Uśmiechnęła się, wrzeszcząc na siebie coraz głośniej w myślach, nie mogąc znieść myśli, że może być tak zakłamana – Po tym wszystkim, będę mogła pomóc ci tutaj posprzątać. – Nienawidziła siebie, że w ten sposób chce oszukać Shela, że dalej mu nie ufa. Nienawidziła tego, że musi tutaj być i robić takie rzeczy. Nienawidziła się, że nie może się zdecydować komu powinna zaufać.
[Przepraszam, że jakość tekstu nie powala, ale chciałam wreszcie Ci odpisać. Jeśli będzie coś nie tak to po prostu pisz/mów.]
Cz. I
Tamtego dnia on również stchórzył. Wystraszył się. Czego? Śmierci? Tej śmierci, której nie bał się, gdy zakradał się do demarskiej twierdzy i okradał gubernatora, którego później próbował otruć? Tej śmierci, z którą musiał liczyć się, gdy brał jakiekolwiek inne zlecenie? Tej śmierci, z którą tak kochał beztrosko igrać?
To irracjonalne. Ta zdrada była irracjonalna.
Mabel miała rację. Był żałosny.
A może wystraszył się tej śmierci, która spotkała jego załogę, jego przyszywaną rodzinę? Śmierci w zapomnieniu, gdy nikt nie wie, że twój trup dryfuje w odmętach lodowatego oceanu, wcześniej okrojony z mięsa przez tych, którzy przeżyli parę godzin, dni, tygodni dłużej? Wyrzucenia na śmietnik w pobliżu Kansas? Ptaków wydziobujących nieruchome oczy?
To właśnie to wracało do niego w sennych koszmarach za każdym razem, gdy, uciekając przed czymś, zapadał w krótki, niespokojny sen, by przed świtem zerwać się i gnać dalej w nieznane. Najpierw był chłoszczący twarz lodowaty wiatr. Potem uczucie wszechogarniającego zimna, wywołującego bolesny, niekontrolowany skurcz wszystkich mięśni, rozpełzającego się po całym ciele, począwszy od koniuszków palców, a na końcu wdzierającego się do płuc. I kiedy oczy zachodziły mu już mgłą, kiedy myślał, że to wszystko się skończy, ta mgła rozwiewała się, by odsłonić wysokie mury kansaskiej twierdzy, z której stołpu wyrastała ta sama wieża, z której uciekał w Demarze, gdy okazało się, że gubernator jest wyjątkowo uparty w swoim przywiązaniu do życia.
Nie miał prawa tego pamiętać. To się nigdy nie wydarzyło.
Nie. Nie, ta słabość nie była wytłumaczeniem. Była przyczyną, dla której łatwiej było im go złamać. Ale nie wykluczała ona tego, że im na to pozwolił, popełniając tym samym błąd.
Kolejny w swoim życiu, straszliwy błąd.
- Przepraszam.
Powiedziała to cicho, a jednocześnie tak dla niego niespodziewanie, że nie był pewien, czy dobrze ją zrozumiał.
Pokręcił głową.
- Nie przepraszaj. Nie masz za co. To ja cię przepraszam.
Wydusił to z siebie. Poprzednim razem nie było w tym tyle szczerości ile teraz. Tamto „przepraszam” zostało powiedziane raczej dla świętego spokoju mieszańca niż do Nefryt.
Tym razem nie poczuł ulgi. Wiedział, że jedno słowo nic nie zmieni.
- Stchórzyłem. Wyceniłem swoje życie wyżej od twojego.
Dopiero teraz przyznał to przed samym sobą. Wcześniej próbował się tłumaczyć, nie brać odpowiedzialności za to, co się stało. Chciał o tym zapomnieć. Udawać, że to się nigdy nie wydarzyło.
Znów się bał. Bał się tego, co jeszcze może zrobić. Już raz zdradził. Obiecał ją wydać. Ją. Mógł zrobić coś gorszego? Jaką więc miał pewność, że nie pokusi się o te wszystkie „mniejsze” zdrady, których się jeszcze nie dopuścił?
Żadną. Nie było żadnej pewności. I to go przerażało.
Jego największym wrogiem był on sam.
- Nie chcesz, bo chodzi o mnie, czy nie chcesz, bo to niebezpieczne? Chyba że jedno i drugie, to… Nie, powiedz to. Po prostu powiedz, to się od ciebie odpieprzę.
- Co takiego...? - wyrwało mu się.
Nie odpowiedział od razu.
- To nie jest coś, w co chciałbym wciągnąć kogokolwiek, kto nie jest mi obojętny - odezwał się w końcu, starannie dobierając słowa. Dość miał niedomówień. - Sam sobie tej biedy napytałem, sam dałem się w to wciągnąć. Teraz sam muszę się tym zająć... Cholera, nie powinienem był was tu przyprowadzać – dodał ciszej, spuszczając wzrok.
Nie myślał tak. Odkąd tu weszli, wiele spraw się wyjaśniło. To było trudne, ale konieczne.
- Chciałam ją wtedy zamordować. No i w rzyć.
Zawahał się. Nie spodziewał się ani tych słów, ani tego, co stało się, gdy wybrzmiały. Podszedł do niej i otoczył ją ramieniem. Nie z powodu tych kilku łez. Po prostu chciał to zrobić od bardzo dawna, bo wiedział, że jest jej cholernie ciężko. I że zostaje z tym wszystkim sama, zupełnie sama. Na jej barkach spoczywało zaufanie wszystkich tych ludzi, którzy za nią poszli. To był ogromny ciężar, którego on – włóczęga, wolny duch – nie potrafił sobie wyobrazić.
- Dość zabijania. Jedno morderstwo ciągnie za sobą kolejne. Wystarczy.
Nie mówił nic więcej. W jego geście nie było natarczywości, nie było nakazu przywołania się do porządku i wzięcia w garść, nie było sugestii, że nie ma czasu na łzy. Słowa nie były potrzebne.
Żeby odebrać komuś życie, żeby poderżnąć mu gardło, wbić nóż w plecy albo otruć go i przez to nie zwariować, należało zabić także siebie. By zamordować, trzeba było samemu być trupem. Bo nie można porwać się na drugiego człowieka, mając ludzkie uczucia. Albo się je w sobie zabije, albo chwilowo stłamsi. Stłamszone, powrócą.
Nie chciał, by się tak raniła. A jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to już się stało, działo się przez wiele lat i zim. Że wydawała rozkazy, pozwalając swoim ludziom mordować, pozwalając, by zawładnęły nimi nienawiść i bezsilna wściekłość. I wiedział, że nie uchroni jej przed nią samą, gdy kolejny raz postanowi zabić.
Zaledwie wczoraj odebrała strażnikowi życie, by go bronić. Gdyby nie on, nie zrobiłaby tego. Zmusił ją.
- Dość tego. Aed, ja… ja muszę z tobą porozmawiać. Teraz i… sam na sam.
Skinął głową.
- Chodź, przejdziemy się. Za domem jest sad.
Wziął płaszcz, na wypadek gdyby było chłodno, i przewiesił go przez ramię. Zamknął za nimi drzwi. A potem z całej siły załomotał w nie pięścią.
- Wstawać, już świta! Ile można spać, do cholery!
Z alkowy dało się słyszeć czyjeś rozdzierające ziewnięcie.
- Mieszczuchy... - mruknął najemnik.
[O kurde. To było dobre. Jaki ten tekst jest dobry. Ubóstwiam Cię.
Ano właśnie. Nie dość, że nie pomyślałam o tym, jak by taka scena wyszła w tekście, to jeszcze nie przyszło mi na myśl, jak zabrzmi taki pomysł. xD Obosz. Ale podejście mamy, widzę, podobne. Kamień z serca normalnie. :P
Przyszła mi do głowy inna rzecz – pierwsze spotkanie Nef i Aeda. Wspominałyśmy o nim sporadycznie i (z tego co pamiętam) mało było konkretów, a wydaje mi się, że to fajna luka do wypełnienia, która daje nowe możliwości – od wzmianek w tekście po wrzucenie osobnej sceny vel retrospekcji. Chyba że stawiamy na improwizację, bo póki co na dobre nam to wychodzi. xD
Nie wiem, co mam z używaniem powtórzeń. Chyba chcę osiągnąć efekt gadania-do-siebie. I nie wiem, czy nie jest tego za dużo, czy nie irytuje podczas czytania. Co o tym myślisz?]
- Któryś z was musi mnie wspomóc swoją energią.
Lucien i Devril spojrzeli po sobie. Żaden nie kwapił się, by zostać dawcą dla Arhina i był ku temu powód. Żaden mu nie ufał. Żaden nie ufał jego umiejętnościom magicznym. Samouk nie był kimś, komu chciało się powierzać swoje życie. Magowie swe umiejętności doskonalili latami, nie na zasadzie, że chwilowo z niej czerpią, jak sobie przypomną. Jeśli z czegoś korzystasz sporadycznie, nie doskonalisz tego. Nie posuwasz się. Oddać energię, oddać swe siły… a jak weźmie za dużo?
– Inaczej stąd nie wyjdziemy. Nie oszukuję was, nie umiem zrobić tego inaczej.
Znów wymienili spojrzenia. Oboje nieufni z natury, każdy miał swoje tajemnice. Dodatkowo, oboje przystawali z magami i wiedzieli, co ci potrafią, gdy wedrą się do cudzego umysłu. Czytanie w nim, iluzje, sugestie, wyciąganie wspomnień…
Nie chcieli tak bliskiego kontaktu. Wyglądało jednak na to, że nie mają wyboru.
- Zobaczę, może uda mi się określić, gdzie jesteśmy. – Nefryt dała im chwilę do namysłu, nurkując w breji. Zachowanie całkowicie niekobiece, bo zwykła dama uciekłaby jak najdalej od takiej pełnej fekaliów cieczy.
Nie Nefryt.
Wynurzyła się chwilę później, przesiąknięta burą cieczą, cała mokra, ociekająca szlamem, odrobinę oszołomiona, prychająca, trąc twarz, oczy. Lucien wykorzystał tę chwilę, by pochylić się w stronę Devrila. Lepsze znane zło niż nieznane, orzekł jego umysł. Wintersa przynajmniej znał i wzbudzał w nim nieco cieplejsze uczucia niż Arhin. Winters albo coś robił porządnie, albo wcale. Nigdy połowicznie.
- Oddam mu. Jak zacznie coś kombinować, pozbądź się go – szepnął gorączkowo i wyprostował się tak, jakby nic nie mówił.
Devril nieznacznie skinął głową, chociaż Poszukiwacz nie oczekiwał od niego żadnych reakcji. Zaskoczony wyciągniętą ku niemu ręką i chęcią współpracy, chwilę zajęło mu pojęcie racji Cienia. Wspólny front i poszukiwanie sojuszników. Biorąc pod uwagę, że sam tu przyszedł z Wirgińczykiem, taka postawa lekko dziwiła. To Bractwo jednak wybrało taki sojusz, nie sam Lucien.
- Dam ci tę energię – obwieścił ponuro Cień. – Tylko nas stąd wydostań. Jak najszybciej.
Devril przesunął się nieznacznie w bok, stając obok Arhina, tak, by móc patrzeć na Cienia. Ruch był nieznaczny, nie zwracał zbytniej uwagi, zwłaszcza w perspektywie słów Nefryt.
- Arhin, możesz poświecić? Tam w górę.
Devril zerknął pośpiesznie w górę, ale nic nie rzuciło mu się w oczy. Nadal było za ciemno jak na jego ludzkie oczy. Zastanawiał się, jak długo tu byli, czy był tu dzień, czy już noc. Zastanawiał się, jak wiele czasu minęło od ich uwięzienia, czy wiadomość do pani de Warney zdążyła już dotrzeć.
Słońce wstawało na różowiejącym niebie. Dworek szybko znikł za gąszczem nieprzycinanych jabłoni, między którymi wiła się wąska, okolona wysoką trawą ścieżka. Ptaki pierzchały na dźwięk ich kroków.
- Zależy mi na tobie. I nie ma dla mnie znaczenia, że jesteś w połowie elfem, ile masz lat ani w jakie bagno się jutro wpakujesz.
W głowie miał kompletną pustkę. Chciał odpowiedzieć, ale nie potrafił znaleźć słów, choć zdawały się one tak oczywiste. Przez dłuższą chwilę szedł w milczeniu, powoli stawiając krok za krokiem i czując, jak jego buty stają się coraz cięższe od porannej rosy.
- Właśnie tego się boję. Że znów narażę cię na niebezpieczeństwo i historia zatoczy koło. Że okaże się, iż niczego się nie nauczyłem.
Umilkł na moment, dłonią muskając poskręcane liście mijanych drzew.
- Nie wiem ani kogo szukam, ani w co dała się wplątać Mabel – podjął. – Ale to nie licho opłacone zbiry. To był wyszkolony morderca, może członek jakiegoś bractwa czy kultu. – Znał tę kobietę. Wiedział, kiedy przestawała grać, a zaczynała być śmiertelnie poważna. – Nie będę ryzykował, że zapłacisz życiem za coś, co cię nie dotyczy. Że ten ktoś okaże się szybszy niż ja. Że zabije pierwszy.
Byłeś moim najlepszym przyjacielem, ufałam ci. Byłeś, ufałam... Aed nie miał pojęcia, co to oznacza. Byłeś, bo nie mogę ci już więcej zaufać? Czy byłeś, bo... No właśnie, co?
W końcu zatrzymał się, spojrzał na Nefryt.
- Wtedy obiecałem ci, że możesz na mnie liczyć – powiedział cicho, bezbarwnie. Zaschło mu w gardle. – Wierzyłem, że to prawda, a mimo to słowa nie dotrzymałem. Skończmy z obietnicami, to do niczego nie prowadzi. Istotniejsze są konkretne wybory.
Obydwoje czuli ciężar swoich decyzji. Dobrych, złych, trudnych do ocenienia. Tych ostatnich było chyba najwięcej. Obciążały, przytłaczały, nie dawały spokoju, podjudzały do bezsensownego rozmyślania o przeszłości. I rodziły kolejne decyzje.
Wyciągnął rękę, nie zastanawiając się nad tym, co robi. Szarpnął nim dreszcz, poranek był chłodny; dłoń zadrżała. Chciał wpleść palce w jej potargane włosy, dotknąć jej policzka. Nie dbać o to, jak zareaguje. Chciał o niczym nie myśleć, o wszystkim zapomnieć.
„Zależy mi na tobie, reszta nie ma dla mnie znaczenia.” Właśnie to tak bardzo pragnął usłyszeć. A mimo to nie potrafił przestać uciekać, zatrzymać się na chwilę i zastanowić, dokąd tak naprawdę to wszystko zmierza.
Koniuszkami palców musnął kosmyk jej czarnych włosów. A potem obudził się rozum. Mieszaniec cofnął rękę, odwracając głowę. Palce drugiej, zwisającej bezwładnie ręki powoli zwinęły się w pięść. Czuł, jak połamane paznokcie wbijają się mu w skórę.
Bał się. Przywiązania, rozstań, poczucia straty. I swojej własnej słabości, która kiedyś popchnie go do ponownej zdrady, poprowadzi go za rękę jak ślepca. Wiedział, jaki jest lek na ten strach. Musiał zniknąć z życia Nefryt, nie ściągać na nią niebezpieczeństwa, nie mieszać się w jej sprawy ani jej w swoje. Przestać istnieć.
Gdyby to było takie proste.
- Aed! – dobiegł ich z oddali głos Meryna. Kończył im się czas.
[Krótko, bo nie chciałam wybiegać za bardzo do przodu ani niczego narzucać. Trochę bez polotu wyszło, pewnie będę w tym jeszcze dłubać. Na razie wysyłam, żeby nie przeciągać.
Dzięki, że rzuciłaś na to okiem, bo każdy mój świeżo napisany tekst jawi mi się jako opus magnum. Rzeczywiście, za dużo tam powtórzeń. A i tak wywalałam je jak mogłam (było ich dużo więcej i to dopiero była tragedia). Muszę nad tym popracować.
Tak, pamiętam tę kwestię i jestem za tym, żeby nie wiedziała o jego pochodzeniu. Skoro mamy jednomyślność, trzeba będzie poprawić ten kawałek. A skoro już o poprawianiu, to zaczyna mi się wykluwać pomysł na ogarnięcie pierwszej części tego szaleństwa. Jak wcielę go w życie, to wrzucę ten twór do dokumentu Google’a, udostępnię Ci i podrzucę linka. ;)
Skoro w wątku wstaje nowy dzień, to może by w najbliższym czasie (czyt.: mój następny odpis lub nieco później) wrzucić Shela? :D Skończę wreszcie opis tej nieszczęsnej dowódczyni i będzie można działać.]
- To całe szczęście. - Z radości uderzyłem go w plecy otwartą dłonią, niemal po przyjacielsku - Czyli będą z Ciebie jeszcze ludzie. - Jacyś na pewno, z niego będą, ale nie wiem jacy. Skupiłem się na owych bagnach. Wiedziałem co się na nich czai i do czego są zdolni jego mieszkańcy. - Wiesz, teraz zaciekawiłeś mnie tymi, jak ich nazwałeś? Bandytami? - Spojrzałem na niego. Nie wyglądał najlepiej, i to w głównej mierze z mojego powodu, więc bagna odpadają. Nie przetrwał by na nich. - Cóż twoje rany powinien ktoś obejrzeć jak najszybciej. - Coś poczułem. Może to wyrzuty sumienia albo smak ludzkiej krwi. Choć może i to dzisiejsze śniadanie? Nie ważne. - Chyba skusze się na tych twoich bandytów. - Podszedłem do niego - To gdzie ich znajdziemy? - Zapytałem z uśmiechem i nadzieją. Robiło się coraz ciekawiej.
Elias
Cz. I
- Słyszałam, jak Mabel mówiła ci o znaku, którym posługiwał się morderca. Znam człowieka, który mógłby pomóc. Przy odpowiedniej dozie ostrożności, moglibyśmy wybadać sprawę.
Zaskoczyła go i nie zdołał tego ukryć.
- Upartości odmówić ci nie mogę – parsknął, starając się choć trochę zamaskować swoje zakłopotanie zaistniałą sytuacją. Nie podobał mu się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. – Zróbmy tak – podjął temat, poważniejąc. – Jeśli będę potrzebował pomocy, poproszę o nią.
On również był uparty. Jak osioł. Albo kapuściany łeb, jak kto wolał.
Drgnął, czując jej dotyk. Splótł swoje palce z jej palcami, zamykając je na jej dłoni. Mocno, zupełnie jakby gdzieś na granicy postrzegania krył się ktoś, kto zamierzał ich siłą rozdzielić.
- Proszę cię, nie odchodź.
Napotkał spojrzenie jej szarych oczu. Tym razem nie odwracał wzroku.
- Nie wiesz, że kłopoty mają to do siebie, że zawsze wracają? - zapytał, do złudzenia udając powagę.
Uniósł brew, przekrzywił głowę. Aż w końcu nie wytrzymał i uśmiechnął się szeroko, z rozbawieniem. Tylko spojrzenie pozostało takie jak przed chwilą. Smutne? Nie, to za dużo powiedziane. Raczej pozbawione wyrazu, niemalże apatyczne.
Musiał odejść. Odejść i zapomnieć o powrocie. I doskonale wiedział, że nie potrafił się na to zdobyć. I że tego pożałuje, bo musiałby zdarzyć się cholerny cud, by jego ignorancja uszła mu płazem.
- Idziemy, idziemy!
- Nie spieszmy się – powiedział cicho. Ruszył w stronę dworku, nie puszczając dłoni Nefryt. – Wirgińczycy mogą poczekać.
***
Wirgińczycy nie czekali.
Nevina popędziła konia ostrogami. Gniadosz przerwał skubanie trawy i porastających zbocze ziół, po czym zbiegł truchtem ze wzgórza. Kobieta dołączyła do innych, jadących traktem zbrojnych.
Dołączyła do swojego oddziału.
Nieustannie obserwowała, wszystkiemu się przypatrywała. Nigdy wcześniej nie widziała takich krajobrazów, tak ukształtowanego terenu. Jednak w przeciwieństwie do przeciętnego podróżnika, nie wdrapywała się na ten pagórek dla doznań estetycznych. Ona patrzyła inaczej. Dostrzegała wszystkie te z pozoru nieistotne szczegóły, które mogły zaważyć na jej zwycięstwie lub porażce.
Porażką było kilka ostatnich miesięcy. Zaczęło się jednak na długo przed tym, jak przybyła do Keronii.
Miała pięciu starszych braci. Nic więc dziwnego, że nie sposób było zagonić ją do nauki haftu, tkania czy tańca. Ani matka, ani ojciec nie patrzyli łaskawym okiem na jej wyczyny z drewnianym mieczykiem czy na grzbiecie niesłychanie cierpliwego kuca o krępych nóżkach, ale też niczego jej surowo nie zabraniali. I tak się zaczęło.
Z dziada pradziada głowa rodu shi'Meir dowodziła rodową chorągwią - co prawda niezbyt liczną, ale za to zaprawioną w boju jak mało która. Od pokoleń na usługach króla, od pokoleń wiodąca prym w opanowaniu wojennego rzemiosła. Zgodnie z tradycją walczyli w niej wszyscy synowie dziedzica, o ile osiągnęli pełnoletniość. I ona miała być gorsza? Tylko dlatego, że urodziła się kobietą? Tylko dlatego, że pełnoletniość dziewczyna osiągała wtedy, gdy wychodziła za mąż? Niedoczekanie.
Co ciekawe, jej rodzice przyczyn tego nieszczęścia upatrywali nie w zabawie ze starszymi braćmi w rycerzy, a w książkach. Kilkunastoletnia Nevina pochłaniała wszystkie manuskrypty, traktaty filozoficzne, poematy, dzieje państw i rodów, jakie wpadły w jej posiniaczone od wywijania mieczem ręce. I z żadnym autorem nie potrafiła się zgodzić.
Potrafiła dopiąć swego, była uparta i nade wszystko cierpliwa. Dołączyła do chorągwi, której przewodził jej ojciec. Po cichu, po znajomości i po zastosowaniu kombinacji perswazji z łapówkami. W Wirginii ewenement, przypadek bez znanego precedensu. Nevina miała się nie wychylać, nikomu nie chwalić, że zajmuje się wojaczką. Listy mogła pisać tylko do matki, a i te bez skrupułów przed wysłaniem otwierano i czytano.
Miała tego dosyć.
Cz. III
[Jeszcze nie wrzuciłam do zakładki opisu Neviny, ale już wybrałam jej wizerunek (link) – to tak w razie potrzeby.
Co do części z Shelem i Neviną, mam dwa pytania. Pierwsze: czy takie wejście tej dwójki Ci pasuje? Bo nie pytałam i zamiast wyjaśniać, od razu wcieliłam pomysł w życie. Wszystko można zmienić. Drugie: czy historia Neviny nie jest, hm, naiwna albo naciągana? Bo realia społeczne w Wirginii są bardzo specyficzne, taka historyjka i pic na wodę może nie wystarczyć, by to wyjaśnić i pozostać wiarygodną.]
Prześlij komentarz