Przewodnik

Linki-obrazki

Misje
I. Więzi przyjaźni
Spotykasz po latach kogoś, kto dawniej był ci bliski. Wplątuje cię on w jakąś historię, która nie dość, że z czasem się komplikuje, to w dodatku budzi w tobie wątpliwości co do intencji przyjaciela.

II. Linia frontu
Kerończy natarli na Prowincję Demarską. Oblegany jest sam Demar. Jedni ludzie stają do walki, inni uciekają ze spalonej ziemi. Napastnicy, obrońcy i cywile. Po której stronie staniesz?

Opcjonalnie: Udział w buncie niewolników w Wirginii bądź inne miejsca walk.

III. Rekonwalescencja
W nie najlepszej kondycji trafiasz do wioski lub klasztoru. Wydaje ci się, że trafiłeś w dobre ręce i że wkrótce będziesz mógł opuścić to miejsce. Okazuje się jednak, że z pozoru życzliwi i uprzejmi ludzie skrywają przed tobą jakąś tajemnicę.

IV. Zabij bestię
Coś napada, nęka mieszkańców. Zawierasz umowę z wójtem - dostarczysz głowę bestii za określoną cenę. Okazuje się jednak, że stworzenie nie działa bez powodu - jest w jakiś sposób prowokowane przez mieszkańców.

Opcjonalnie: Bestia jest wrażliwa na hałas z karczmy albo ludzie naruszyli w jakiś sposób jej rewir (weszli na jej teren, zajęli leże ze względu na drogie surowce itp.)

V. Nielegalne walki
Dochodzą cię słuchy o nielegalnych walkach prowadzonych w okolicy. Położysz im kres czy może postanowisz wziąć w nich udział dla własnego zysku? Pieniądze nie leżą na ulicy.

VI. Zlecone zabójstwo
Dochodzi do zamachu, w wyniku którego ginie ktoś ważny. Podejmujesz się odnalezienia zabójcy – albo jego zleceniodawcy. Od ciebie zależy, czy dojdzie do aresztowania winnych, czy pomożesz im uniknąć kary.

VII. Egzekucja
W mieście lub wiosce szykuje się egzekucja. Znasz sprawcę albo sam doprowadziłeś do jego schwytania. Realizacja wyroku coraz bliżej.

Opcjonalnie: Z czasem nabierasz wątpliwości, czy skazaniec faktycznie jest winny i chcesz go uwolnić lub dochodzą cię pogłoski, że ktoś może chcieć uwolnić kryminalistę.

zamknij
Spis kodów
Spis opowiadań
Baśń o wolności: Preludium (autor: Nefryt) Gdy demon odzyskuje człowieczeństwo, przypomina sobie jak być człowiekiem.(autor: Zombbiszon) Nikt nie zna prawdziwego bólu do czasu aż nie straci kogoś bliskiego sercu. (autor: Zombbiszon) Wendigo i Driada (autor: Zombbiszon) Domek, zupa, sukkub i historia (autor: Zombbiszon) Sen i niespodzianki (autor: Zombbiszon) Boląca strata i niepokojący gość! (autor: Zombbiszon) Cienie i nowy przyjaciel (autor: Zombbiszon) Kruki (autor: Zombbiszon) Cienie i Starsze Dusze (autor: Zombbiszon) Zło Kor'hu Dull (autor: Zombbiszon) Złodziej Twarzy i Koszmar (autor: Zombbiszon) Królewiec (autor: Zombbiszon) Przed świtem (autor: Nefryt) Król Żebraków i nowe drzwi (autor: Zombbiszon) Akceptacja (autor: Zombbiszon) Nostalgia (autor: Nefryt) Nowa droga i niespodziewane wyznanie? (autor: Zombbiszon) Biały i zielony daje czerwony! (autor: Zombbiszon) Nowe wyzwania w nowym życiu (autor: Zombbiszon) Krąg tajemnic (autor: Zombbiszon) Jack (autor: Zombbiszon) Czasami to mrok daje najwięcej światła (autor: Zombbiszon) Trzy sceny o szpiegowaniu (autor: Nefryt) Morze bólu. Promyk nadziei ... (autor: Zombbiszon) Sól (autor: Olżunia) Dyjanna Muirne: Miecz może być dowodem wszystkiego (autor: Zorana) Uszatek i Kwiatek na tropie przygody: Przypadłość parszywej gospody (autor: Paeonia i Szept) Gdy gasną świece (autor: Zombbiszon) ... Najjaśniej płoną gwiazdy nadziei. (autor: Zombbiszon) Elias cz. 1 (autor: Zombbiszon) Elias cz. 2 (autor: Zombbiszon) Historia (autor: Zombbiszon)
zamknij

Chat


--------------------------------------------------------------
Zorana
[Zama'el]
--------------------------------------------------------------

ZAKON | HERBPOBOCZNE |

--------------------------------------------------------------

 skrzydlata  Jeździec [elf. Roccar] 
 Regentka Zakonu Wśród Wzgórz 
 Keronia 

-------------------------------------------------------------

76 komentarzy:

Rosa pisze...

[Cześć i witam ponownie! :)
Teraz poprosiłam akurat o urlop, ale wątek i tak zaproponuje.
Prowadzę tutaj trzy postacie: Isleen, Nariusa i Dinę.
I ciekawie napisana karta.]

Nefryt pisze...

[O kurczę, Zorana :D Udała ci się ta karta, oj udała. Przeczytałam jednym tchem.]

Szept pisze...

[To i ja późno się przywitam. Prawdę mówiąc, mój leń się zbierał, żeby przeczytać kp. I zebrać się nie mógł.Moja elfeczka obok obrusza się na stwierdzenie w jej rasie arogancji, arystokrata nie chce przyjąć do wiadomości stwierdzenia o rzekomej dumie, a Cień patrzy na nich z politowaniem. Słowem, witamy na pokładzie.
O twoim Zakonie nie wiem nic, więc dużo wymagać nie będę :P Zaciekawiła mnie natomiast zmiennokształtność jako umiejętność, bo dla mnie to albo rasa albo zdolność magów przemiany, a to nie pasuje do tego, co podajesz.
Wątku obawiam się, że póki co nie wymyślę. Znaczy się, ciężko mi znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia między Zoraną a moimi, bo co tu dużo ukrywać, za mało wiem o Zoranie by spekulować. Jeśli jednak przyjdzie ci coś do głowy, chętnie popiszę.
Fryzy widzę jako wierzchowce popularne, bo i mi służy jako wizerunek dla konika Lu. Nie, żebym szczególnie kochała fryzy, ale chciałam jakiejś odmiany.]

Rosa pisze...

[Isleen jest raczej neutralna. Miszka w Królewcu, jednak ma znajomych jak i u Kerończyków ale też i u Wirgińczyków. Cały czas próbuje znaleźć sposób na odzyskanie wspomnień, stara się też żyć w miarę zwyczajnie. Niestety niektórzy bardzo jej w tym "pomagają". ;)
Narius z kolei jest wielkim patriotą. Świata po za Wirginią nie widzi. Chce się dostać do armii, jego marne zdolności w walce mu to utrudniają. Kręci się po Keronii, najczęściej w okolicach Wielkiej Równiny i w Demarze.
Zorana jest przeciwna którejś stronie konfliktu, czy raczej działa neutralnie?]

Szept pisze...

[A tak! Kole. Zwłaszcza nie-dumną elfkę, która w początkach wcale, ale to wcale nie wynosiła się nad ludzi. I kole nie-aroganckiego szlachetkę, który nigdy, ale to nigdy nie zadzierał nosa. Cień się zrobił najbardziej obiektywny :D
Sorry? A niby za co? Widziałam upodobanie do fryzyjczyków u ciebie, chociaż wcześniejszy koniś, jeśli się nie mylę, był srokaczem? Tak, jedna z ulubionych maści, jeśli nie liczyć karej i skaro/ciemnogniadej. A Devril i tak dostał kasztana. Moja siostra kocha araby, ale może to dlatego, że jej się kojarzą ze szlachetnością, no i to jedna z nielicznych ras, jakie zna. Tak, złośliwa teraz jestem. Znowu :P
Ale ze zmiennokształtną nie robię problemu, serio. Byłam tylko ciekawa, jak to widzisz, nic więcej. Jak dla mnie nie trzeba nic zmieniać, wywalać z kp i te sprawy. Moja po prostu za duża ciekawość, nic więcej.
Co do wątku… Przyznam, że niezbyt rozumiem niektóre twoje myśli :P Ale generalnie moja zasada wątku, nieważne czy spontan czy nie, sprowadza się do gdzie, kto, kiedy. W przypadku moich dlaczego. Z tym, że w takich planach musi się znaleźć miejsce i dla drugiej postaci – tj twojej. Oczywiście, mogę rzucić moich gdziekolwiek w świecie, a ty się potem dopasuj, ale po prostu nie jest to moja technika zaczynania wątków.
W sumie, chodzi mi o to, żeby wątek po 2-3 kolejkach nie rozsypał się, bo postacie nie mają ze sobą nic wspólnego]

Szept pisze...

[Ja ostatnio chorowałam na rasy pierwotne. Od drobniejszych tarpanów, myszate koniki polskie, hucuły. Przewinęła się fascynacja Pinto i American Quarter Horse, a stąd już niedaleko było do mustangów, chociaż typowa rasa to nie jest. Raczej zbieranina konisiów, z których powstało coś, co niektórzy nazywają rasą.
Swego czasu przeżyłam też fascynację folblutami i włoską rasą Maremmano i końmi trakeńskimi. Generalnie, można mnożyć.
Mój kompek ciągle nagrzany, tnie się, a mój wewnętrzny głosik uważa, że przeklinanie pod nosem i walenie w klawiaturę spowoduje, że się magicznie naprawi. Jak dotąd magia zawodzi ;D
Moja fabuła ostatnio to pełna improwizacja. Jedyne, co wymyślam, to kto, kiedy, gdzie. Potem leci co mi przyjdzie do głowy.
O sierpień raczej się nie obrażę. W lipcu gorzej z odpisami u mnie, zastój jest, bo praktyki i kupa rzeczy do zrobienia. No i nagle wypadł wyjazd, na który już zaczynam się cieszyć. Wprawdzie nie w góry, ale może się to jeszcze uda załatwić, ale morze też przeżyję. W końcu, odpocząć i dobrze bawić się wszędzie można.
W razie czego deklaruję pomoc czy cokolwiek w planowaniu wątku. No i już tak na wyrost, baw się dobrze w górach.]

Aed pisze...

Pierwsze promienie nieśmiało wyglądającego zza horyzontu słońca przebijały się przez młody zagajnik, kładąc się na obłokach porannej mgły. Kępa wiotkich drzew porastała wzgórze przysłaniające odnogę traktu wiodącego z północy do Kansas. Mgliste smugi wisiały uczepione suchych traw i niskich krzewów, jakby spijały z nich chłodną rosę. Z każdą chwilą niebo stawało się coraz jaśniejsze, a kłęby złociste chmur przybierały swoje zwykłe, jasnoszare barwy.
Głośnie końskie prychnięcie wypłoszyło stadko ptaków, urzędujących w koronach drzew. Aed pochylił się w siodle i poklepał gniadego po szyi. Delikatnie przeczesując palcami jego długą, miejscami skołtunioną grzywę, zmierzył swojego towarzysza uważnym spojrzeniem.
- Jesteś pewien?
Meryn skinął głową. Nie zadawał sobie trudu, by ukryć napięcie nerwów. Gonitwa myśli odbijała się w wyrazie jego twarzy, była widoczna w każdym ruchu.
- Czyżbym powinien zasięgnąć opinii znawcy? – odparł na doskonale znane już pytanie, znacząco patrząc na półkrwi elfa.
- Stamtąd nie da się wyjść bez wiedzy Avenlaya. – W głosie Aeda pobrzmiewała pewność, o którą wcale się nie prosił.
- Skąd to przekonanie? – mężczyzna brnął dalej, by podtrzymać rozmowę. Wiedział, że to, co teraz usłyszy, będzie ważne.
- Wielokrotnie próbowałem dostrzec błąd, choćby najmniejszy, przez który wszystko spaliło na panewce. Ale od tego mam szramy po zasypanych solą ranach od nahajki. Ilekroć sobie o nich przypomnę, przestaję kombinować. Nie da się – powtórzył nieznacznie zmienionym tonem – bo wszystko jest tak skonstruowane, żebyś w to nie uwierzył. – Po chwili dodał ciszej, jakby sam nie chciał tego przyznawać, ale musiał pod naciskiem tej niezbywalnej resztki uczciwości: - Ale wam, skoro zawitacie tam tylko na chwilę, może się udać.
Nastało milczenie, które niepewnym głosem znów przerwał mieszaniec.
- Muszę cię ostrzec... Nie oczekuj, że będzie przy zdrowych zmysłach.
Meryn ponownie przytaknął ruchem głowy.
Za pagórkiem rozległ się narastający tętent kopyt i smętne skrzypienie żłobiących trakt kół wozu. Aed przerzucił nogę przez grzbiet gniadego i zsunął się na ziemię. Podał wodze Merynowi, a sam dosiadł srokatej.
- Weź go. O posłuszeństwie nie ma ten szubrawiec pojęcia, ale możesz mieć pewność, że nie opadnie z sił, kiedy będziesz go potrzebował. Nie mogę wam towarzyszyć.
- Nie oczekuję tego od ciebie. – Meryn śledził niewidoczny jeszcze konwój, bezskutecznie próbując rozeznać, z ilu składa się wozów i koni. – Mnie wiąże przysięga. Ślubowałem wierność i nieznające wyjątków posłuszeństwo. Muszę choć spróbować.
Aed bez słowa zawrócił klaczkę i odjechał w głąb lasu. Drgnął mimowolnie gdy dostrzegł, że śledzi go para czujnych oczu. Shanley pytająco uniosła brew, nadal nie zdradzając swojej kryjówki najmniejszym nawet ruchem. Miała stąd doskonały widok na trakt.
- Pilnuj go – rzucił mieszaniec. Nie był sentymentalny, ale wrażenie, że rozmawia z kimś po raz ostatni w życiu zdecydowanie nie przypadło mu do gustu.
- Jak zawsze – odparła stłumionym szeptem. Jej skryta w cieniu kaptura twarz zdradziła rozbawienie. – Jak zawsze.
Banda straceńców.

[Du-dum, wielka chwila, Aedówka wzięła się do roboty. Pełna dowolność – kto siedzi na wozie, ile tego tam siedzi etc.
Że kartę masz cudowną, to już wiesz. :D I o wątku też chyba wiemy wszystko, co wymyśliłyśmy. Tak sobie myślę, że to mógłby być transport broni. Na konspekt Zakonu porwę się dzisiaj, o ile mnie nie wywiozą do Łodzi do optyka.]

Nefryt pisze...

[Zorana, zgłaszałaś chęć na wątek, prawda li to? ;) Z kim chcesz? Bo mogę ruszyć mózgownicą i rzucić jakimś pomysłem, albo zacząć, tylko nie wiem jako kto. Dla jasności - moi to hersztówna Nef, pechowiec Kristen i palant Shel. Taa, dręczenie tego ostatniego sprawia mi sadystyczną radość.]

Rosa pisze...

[Przepraszam, że nie odpisywałam, ale nie miałam głowy do pisania.
Jaki typ działań ma organizacja, doi której należy Zorana? Bardziej bezwzględny, czy opierający się na negocjacjach? Bo mam pewien pomysł, ale nie wiem czy miałby rację bytu.]

Rosa pisze...

[A czy bractwo współpracuje jakoś z innymi zorganizowanymi grupami, no nie wiem np.: szpiegami, czy raczej działają samotnie?
I przepraszam, że się tak wypytuję, ale muszę jeszcze dopracować pomysł, a nie chcę psuć ci wizji postaci. ;]

Nefryt pisze...

[Dobra. Jestem z powrotem. Biorę się do roboty.

Oj, można, można :D
To teraz pytanie, czy masz jakiś pomysł? Nie mówię na cały wątek, ale chociaż na sytuację, w której się spotkają?]

Aed pisze...

Meryn nieznacznie uniósł brew, przyglądając się wątpliwej konstrukcji, ciągniętej przez nienawykłe do posłuszeństwa konisko. Już wiedział, co przeszkadzało mu w stwierdzeniu, ile wozów się do niego zbliża. Ten okaz czynił tyle hałasu, że spokojnie można było pomylić go z całym taborem.
- Witam szanownych państwa – zagadnął zbliżającą się dwójkę, podejmując ostatnią, rozpaczliwą i beznadziejną, jak się okazało, próbę zapanowania nad nadwyrężonymi nerwami. Tak to jest, jak zamiast spać, przez całą noc obgryza się paznokcie. W końcu dał za wygraną. Ze świstem wypuścił powietrze przez drżącą krtań, co było doskonale słyszalne dla kogoś znajdującego się nieopodal. Dwójka Jeźdźców się do takowych zaliczała. Przerzucił nogę przez siodło i wylądował na trakcie w obłoczku kurzu. Na powitanie podał rękę starym znajomym – najpierw Zoranie, potem Remisowi, temu ostatniemu wyjątkowo uważnie się przypatrując.
Zaczął majstrować coś przy swoich jukach. Po chwili odwrócił się w stronę skraju lasu i skinął na Aeda, który właśnie zostawił srokatą pod opieką Shan. Mieszaniec przelazł przez krzaki jeżyn, ignorując wydeptaną nieopodal ścieżkę, i, klnąc pod nosem na kolce i wiszącą na liściach rosę (oraz na czyjąś desperację i skrajną głupotę), w milczeniu kiwnął głową do nowoprzybyłych. Pierwszą rzeczą, jaką dawało się zauważyć w jego zachowaniu, była markotność i małomówność, dochodzące do głosu bardziej niż do tej pory. Mieszaniec przejął wręczone mu wodze swojego gniadosza i mariannowej kasztanki oraz zwój postronka. Uporał się z supłem, rozwinął dwa kawałki sznura i przywiązał je do kółek przy końskich uprzężach, by Shanley mogła sama prowadzić obydwa wierzchowce.
- Co do spraw służbowych... – zagaił Meryn, gramoląc się na kozioł i sadowiąc się obok Remisa. – Za nami będzie trzymać się Shan. Prowadzi trzy konie, więc mam nadzieję, że żadnego nie stracimy... chyba że ta szkapina do czegoś się nadaje. – Skinął głową na zaprzęgnięte do rozklekotanego wozu biedactwo.
Aed ukradkiem omiótł wzrokiem okolicę. Pan szermierz mówił cicho, tłumiąc głos, jednak w ciszy poranka jego był dobrze słyszalny.
- A prywatnie: jak samopoczucie? – ciągnął Meryn. – Bo moje wnętrzności właśnie sznurują się na kokardkę – rzucił beztrosko, wesolutko się szczerząc. – Remis, cudnie dziś wyglądasz. Naprawdę.
Świerzbiło go, by zapytać, ile zażyczył sobie Avenlay za zmianę miejsca egzekucji. Jednak za każdym razem, gdy chciał zrobić jakąś głupotę, wieloletnie doświadczenie kuło czymś, co zazwyczaj określa się mianem szóstego zmysłu. Czułby się niepewnie, rozmawiając o czymś poufnym w tak otwarty sposób nawet gdyby on i jego rozmówcy znajdowali się w szczerym polu, a w promieniu stajania nie byłoby nic prócz wypalonej słońcem trawy.
Prowadząc dwa konie, Aed cofnął się do skraju traktu, przy którym czekała Shanley, wiodąca za uzdę jego klaczkę.
- Mógłbyś przez chwilę przypilnować koni? – Usłyszał od dziewczyny. Coś czuł, że wyprawienie tej gromadki w drogę jest zbyt proste, by sprawa mogła się na tym zakończyć... - Muszę sprawdzić, czy nikt nas nie pilnuje.
- Musimy – poprawił ją Aed, kładąc nacisk na ostatnią sylabę. – Weź konie i trzymaj się za mną – polecił, gramoląc się na siodło srokatej, która nie ukrywała irytacji tym ciągłym zsiadaniem z jej grzbietu i włażeniem na niego bogowie niejedyni wiedzą, po co. Mieszaniec sięgnął do cholewek butów, wysunął z nich dwa ukryte w wewnętrznych kieszeniach noże i, kryjąc je w dłoniach, by nie odbiło się od nich wschodzące słońce, umieścił je w przymocowanych do łęku pętlach, aby w razie czego mieć je pod ręką. „W razie czego”. Dosyć optymistyczne sformułowanie.
Shanley poprawiła kołczan, wysunęła z niego dwie strzały. Jedną z nich nasunęła na cięciwę łuku, dotąd spoczywającego na jej kolanach.
Hipokrycki Kłopot postanowił dołączyć do „bandy straceńców”. Patrzcie go państwo.

[Zakład wygrany z zapasem aż 32 minut. xD Przepraszam za wątpliwą jakość tego powyżej. Hail to "Zwiadowcy"!]

Tiamuuri pisze...

[Dzięki ;-) Chociaż nie ja wymyśliłam rasę drzewożytów, wykorzystałam to co było w opisach i trochę rozwinęłam koncepcję, bo chciałam coś wymyślić pasującego do tego obrazka, który przypadkiem znalazłam na deviantarcie ;-)
Co do wątków, to mogę wmieszać Tiamuuri w jakieś konszachty z Zakonem, jako, że z Aedem już zaczęła wspólne zadanie.]

Tiamuuri pisze...

[Mamy szukać bocznych wejść do Twierdzy, aby przygotować akcje sabotażowe, jeszcze przed próbami otwartej walki. Czemu oburzona jesteś Regentką? Twoja bohaterka nie darzy jej sympatią.

Dzięki ;-) Opowiadania druga część się pisze. Próbuję sobie przypomnieć, jak w LibreOffice włączało się pokreślanie błędów chociaż przy tylu nazwach własnych i moim znaczkach do zapisu mowy natury podkreśli mi pewnie pół tekstu.
A skąd o lataniu wiesz? OOBE praktykujesz czy jak? ;-)
Te opisy gdzie opublikowałaś?]

Tiamuuri pisze...

[Co do pomysłów... Hmmm, moja postać jest dobra w bezszelestnym zakradaniu się, dzięki zwinności może dostawać się do miejsc wymagających popisów akrobatycznych, stale doskonali się w walce wręcz. W dalszym ciągu opowiadań mam zamiar opisać, jak odzyskuje zdolności umysłowe uzyskiwane przez wieki więzi ze światem w postaci drzewa - niesamowicie poszerzone odczuwanie, łączenie świadomości z innymi istotami, telepatia i lokalizowanie, czytanie ze środowiska jak z księgi i analiza otoczenia... hahaha, po filmie "Lucy" moja wena dodatkowego kopa dostała ;-) a w wątkach nie muszę się tak ściśle chronologii trzymać, może to wszystko "działać" juz teraz. A Ð¥µ°Ŋℓ»πə da się wykorzystać do różnych niewdzięcznych zadań, nie potrafi jeszcze stwierdzać, czy jest wykorzystywana, dla niej to obce, więc łatwo ją będzię wkręcić w jakąś średnio przyjemną robotę, której inni nie będą mieli ochoty wykonać.
Też testy inteligencji robisz? Ostatnio siostrę napadło i robi, mnie też zmusza ;-)]

Szept pisze...

cz. I

Wrzosówkek była niewielką wioską w earlacie Drummor. Składały się na nią nieogrodzone żadną palisadą rzędy prostokątnych chat ze stromymi dachami, by nie zalegał na nich grożący zawaleniem misternej konstrukcji śnieg. Do czego można wykorzystywano tu drewno, jedyną rzecz, której we Wrzosówku było pod dostatkiem. Ogrodzenia, dachy, chaty, stodoły, składziki, nawet wychodek, wszystko tu było drewniane, jedynie kapliczka poświęcona Ulrykowi wykonana została z białego kamienia naniesionego po rozbiórce ruin jednego z okolicznych zamków. Element starych umocnień ucierpiał, najpierw w czasie starć z olbrzymami, potem walką z quingheńskim najeźdźcą.
Wrzosówek, utulony wśród niskich szczytów Gór Przodków, w niższych ich partiach, nigdy nie szczycił się ciepłem. Temperatura była tutaj zawsze o kilka stopni niższa niż w pozostałych częściach kraju, przymrozki i mrozy nadchodziły wcześniej, a śnieg zalegał dłużej. Miejscowi byli twardymi, silnymi ludźmi, górale, mówili o sobie, dumnie wypinając pierś. Tacy musieli być, by przeżyć na tej jałowej ziemi, gdzie dało się uprawiać tylko ziemniaki i pszenżyto, wypasać owce. Bliżej położony Dąbrówek żył z wyrębu drewna. We Wrzosówce tartaku nie było. Naładowane pniakami wozy wielokrotnie przemierzały piaszczystą drogę między obiema wioskami. W porach deszczowych koła grzęzły w błocie aż po osie, latem, kiedy żar lał się z nieba, pot spływał po twarzach powożących, parował z końskich grzbietów. Drzew tu był dostatek, kto zaś potrzebował mięsiwa mógł pokusić się o kłusownictwo w królewskich lasach. Ostatnia epidemia przetrzebiła tutejszą ludność, zabierając starców i dzieci, a ponieważ ostateczne orzeczenie wskazywało na magiczną przyczynę i skażenie wody, miejscowi z dozą niechęci i nieufności podchodzili do obcych. Każdy przejezdny witany był nieprzychylnymi spojrzeniami, szczególnie jeśli nie należał do ludzkiej rasy. Nie czyniono mu rozmyślnie żadnej krzywdy, po prostu dawano mu do zrozumienia, że nie jest tu mile widziany, winien jak najszybciej pakować manatki i jechać dalej. Z tego powodu gospoda świeciła pustkami. „Dwugłowa klacz”, rzekomo nazwana tak na cześć gniadosz ki zrodzonej w okresie magicznych zawirowań, faktycznie posiadającej dwie te anatomiczne części ciała, była miejscem spotkań dla tutejszych, pełniła taką rolę jak rynek w wielkich miastach. Wymieniano tu plotki i pogłoski, dzielono się przeżyciami, poglądami i narzekaniami: na zimno, cenę zboża i baraniny, na zimno, na przeciekający dach, obcych, choroby, znów na zimno.
Na parterze „Dwugłowej klaczy” umieszczono wspólną izbę, piętro, właściwie zaś stryszek zajmowały nieużywane od dawna pokoje. Jak wszędzie, tak i tutaj dominowało drewno. Podłogę wykonano z delikatnego drzewa sosnowego. Jasna, miękka, nosiła ślady licznych wgnieceń i zadrapań. Solidne bale wspierały dach, jeszcze umacniając konstrukcję. Kominka nie było, za to w centralnej części wspólnej izby umieszczono kamienne palenisko. Płonął tam ogień, rozjaśniając izbę swym blaskiem, chciwie zagarniając rzucone mu gałęzie i równo pocięte pniaki.
Jedynymi osobami, jeśli nie liczyć starego, szczerbatego gospodarza w poplamionym fartuchu, był miejscowy pijaczyna chciwie raczący się dzbankiem miodu, grzejącego się przy palenisku, odziany w skóry myśliwy i skulony w kącie obcy. To właśnie ku niemu kierowało się najczęściej spojrzenie gospodarza. Nic nie zamówił, nie raczył odezwać się ni słowem odkąd rano przekroczył próg „Dwugłowej klaczy”. Wystarczyło nań spojrzeć, by wiedzieć.

Szept pisze...

cz. II

Elf. Do tego białowłosy. Usta miał mocno zarysowane, surowo ściągnięte. Oczy, ciemnoniebieskie, spoglądały na otoczenie z wyraźną niechęcią. Siedział na samym brzegu krzesła, uważając, by zminimalizować kontakt z tymi ludzkimi rzeczami. Jeśli mieszkańcy nie byli zachwyceni jego widokiem, śmiało można było orzec, że on nie był zadowolony w równym stopniu.
Jak to z elfami bywa, trudno było określić jego wiek. Twarz była młoda, nienaznaczona zmarszczkami, lecz mówiąc o długowiecznej rasie szpiczastouchych nie było to jakąkolwiek wskazówką. Patrzysz młodzik, przyglądasz się i obserwujesz – młodzik jak nic. A starszy od ciebie. Znacznie.
- Potrzebujesz czegoś? – karczmarz nie wytrzymał. Sugerował już obcemu, że jeśli nic nie chce, to niech się wynosi. Elf okazał się odporny na jakąkolwiek sugestię, groźbę, na wszystko. Udawał głuchego bądź nie rozumiał, co się do niego mówi, jako że szynkarz używał nie mowy wspólnej, a swego rodzimego kerońskiego. – Przeklęte elfie nasienie – burczał dalej.
Elf uniósł dłoń i jął przyglądać się swoim paznokciom.
- Niechby zaraza – burczał dalej szczerbaty człowiek, owiewając przystojną twarz elfa oddechem, w którym dało się wyczuć resztki obiadu: gulasz z mięsiwem z pokaźną dawką czosnku.
Elf skrzywił się, dobitnie wyrażając co sądzi o higienie człowieka i chuchaniu gościom w twarz.

[Przeciętnej jakości, ale jest zaczęcie]

Aed pisze...

[Nie wiem, dlaczego, ale jakoś mnie to nie dziwi. :P]

Meryn przepraszająco pokiwał głową. Ochrzcił konia mianami szkapiny i biedactwa raczej ze względu na to, że zwierzak będzie musiał znosić humory żyjących w stresie ludzi, nie ze względu na jego wątłą budowę.
– Zastanawiam się tylko, ile czasu zajmie nam przygotowanie jej pod wierzch. Bo w razie problemów będzie trudno ewakuować się od razu. A bramę będziemy musieli pokonać samodzielnie.
Remis nie doczekał się komentarza. Jego rozmówca nie miał pojęcia, co wydarzy się, gdy cokolwiek zacznie się sypać. Na co mu przysłowiowe furtki, skoro sama myśl o wcieleniu zaplanowanych działań w życie napełnia go paraliżującym strachem?
Ech. Cholerna brama. Cholerni Wirgińczycy. Cholerny kansaski ściek.
- Musimy ustalić, gdzie się spotykamy.
Meryn podkulił nogi, pięty opierając na krawędzi kozła. Podciągnął kolana pod brodę i szczelnie omotał się płaszczem, chcąc uchronić się przed przenikliwym zimnem. Zgrabiałą od chłodu dłonią zaczął w zamyśleniu bawić się kosmykiem, który wylazł z jego warkocza. Niewidzące oczy utkwił w kobiecie, zastanawiając się nad odpowiedzią. Niełatwo było zdecydować mu, która z dopuszczalnych opcji okaże się najlepsza. Wielu rzeczy nie dało się przewidzieć. Właściwie niczego nie dało się przewidzieć.
- Po drugim dzwonie.
Mało czasu. Bardzo mało.
- Przedstawienie zacznie się za niespełna dwie godziny – odparł, okręcając pasmo włosów wokół palca. - Dziedziniec, podczas zmiany warty, możliwie zmniejszona ilość strażników – wyrecytował, nie mogąc zmusić się do określenia, co tak właściwie oznaczają te informacje. Po prostu były. A pan szermierz wiedział, że od ich prawdziwości zależy jego życie... i nie tylko jego. – To właśnie powinniśmy zastać. Ale niemożliwym jest, by wszystko poszło po naszej myśli.
Dostrzegł, że Aed wykonał ręką ukradkowy ruch.
- Zwiad – mruknął lakonicznie do towarzysza, wskazując za siebie na parę, która zamierzała zabawić się w hasanie po chaszczach.
Kolejny gest. Wiedział, co oznacza. „Obserwuj. Nie wolno ci spuścić nas z oka.”
Czyli plan mógł zacząć sypać się już teraz.
Pięknie.
- Na rogu drogi przechodzącej w trakt i bocznej uliczki stoi gospoda – ciągnął jak gdyby nigdy nic. - Piętrowy budynek, wejście od rzadziej uczęszczanej drogi. Drzwi kuchenne na tej samej ścianie, w przedsionku między szynkwasem a kuchnią jest zejście do piwniczki. W głównym pomieszczeniu schody prowadzące na piętro, z którego drabiną można dostać się na strych. Właściciel to mój stary znajomy. Ostrzegłem go, że dziś może spodziewać się kłopotów.

[No więc... Ehehem... To jest część pierwsza. A druga będzie. Kiedyś. Ale będzie. Będzie!]

Aed pisze...

[I jest druga część.]

Niepokojąca cisza uparcie wisiała nad rozległą łąką, zwieńczoną majaczącymi gdzieś w oddali kępami drzew, spowitych w strzępkach porannej mgły.* Jedynie skryta w zaroślach gromadka ptaków darła się wniebogłosy, jednak, usłyszawszy stąpanie końskich kopyt, wnet ucichła i wyfrunęła ze zbitej kępy jałowca, by poszukać sobie innego miejsca do wylewania żalów.
Aed jechał na idącej stępa srokatej. Shanley trzymała się z tyłu.
Rozdzielanie się nie miało sensu. Gdyby któreś z nich wpadło w zasadzkę, wróg zyskałby czysty teren do manewru. Mało tego, mógłby wykorzystać przeświadczenie podróżujących traktem trójki o bezpieczeństwie, jakie zapewnia jej przednia straż. A tu guzik. Z pętelką.
Pilnowanie lasu, który mieli po lewej, było na głowie mieszańca. Shanley przeczesywała wzrokiem otwarty teren przed nimi i po ich prawej.
Nie upłynęło kilkanaście minut, nim Aed usłyszał, że dziewczyna popędziła wierzchowca. Koń zrównał się ze srokatą.
- Obejdź go z lewej – mruknęła Shanley, niemal nie otwierając ust.
Aed przymrużył oczy i wbił czujny wzrok w sięgające pasa suche trawy, przeczesując zarośla. Nikogo nie dostrzegał.
Zrobił jak powiedziała. Zaufał jej. I ich refleksowi. Oraz jej strzałom i swoim nożom.
Shanley chwyciła leżące przed nią strzały i pospiesznie zsunęła się z konia. Jęknął napinany łuk.
- Keri – nakazał mieszaniec.
Wirgińczyk posłusznie podniósł się z klęczek. Jednak wcale nie wyglądał na takiego, który zamierza potulnie pozwolić się rozbroić.
- Co to ma być? – ozwał się Aed w swoim ojczystym języku. – Nie było mowy o pilnowaniu.
Dłoń żołdaka spoczęła na rękojeści miecza. Błysnęła dobyta broń.
Mieszaniec przerzucił uprzednio dobyty nóż do lewej ręki. Prawą częściowo wysunął półtoraka. Ostrzegawczo.
Bezustannie sondował otoczenie. Nie dostrzegł zagrożenia, mimo że się go spodziewał.
Meryn dostrzegł błysk wschodzącego słońca, który prześliznął się całą szerokością kutej głowni. Czyli mieli towarzystwo.
- Zorana, Remis, na drugiej.
Towarzystwo, skromnym zdaniem Aeda, postąpiło głupio, bo nie po to maskowało kolczugę burą, zszarganą tuniką, by teraz obnosić się ze swoim wypolerowanym mieczem jak dziecko z nową zabawką. Coś było nie tak.
Kątem oka złowił świetlny refleks, który przez moment pojawił się w oddali. Po dłuższej, dosyć niezręcznej i pełnej napięcia chwili milczenia w oddali zaczęła wić się smuga dymu.
Ucho mieszańca złowiło uderzenie dzwonu. Pojedyncze, zupełnie jakby dzwonnik przez przypadek pociągnął za sznur. Tylko że to nie był przypadek.
Spodziewali się ich.
- Plany uległy zmianie – odparł wreszcie Wirgińczyk. Opuścił broń, ale nie schował jej do pochwy. – Jedno z was zostaje ze mną.

[*AAACH, POWIAŁO REYMONTEM.]

Szept pisze...

[Jakość i ciekawość poniższego nie powala na kolana, nie rozpala ciekawości, ale mam nadzieję, że jest do zaakceptowania i przymknięcia na to smęcenie oka]

Szlachetny białowłosy elf, Eadoin Laisrean, nie był idealnym materiałem na łącznika międzyrasowego. Jego rysy twarzy zdradzały dumę i niechęć do niższej, ludzkiej rasy, z których siedziby został zmuszony skorzystać czekając na Jeźdźca. Nawet w elfiej społeczności nie uchodził za towarzyską duszę, zamknięty w rodowych herbach, drzewach genealogicznych, żyjący bardziej przeszłością i minionymi wiekami niż obecnymi czasami. Nie rozumiał ludzi, nie rozumiał innych ras, czasem nawet nie rozumiał swoich ziomków. Nie popierał ostatniej aktywności stolicy w maluczkich starciach między ludźmi, bo tym właśnie jawiła się dla niego wojna kerońsko-wirgińsko-quingheńska. W spojrzeniu, jakim obdarzył nadchodzącą nie było ciekawości. Nie było jawnej niechęci. Raczej znudzenie. Znudzenie i odpowiedź na pytanie.
Starszyzna nie była szczególnie zainteresowana współpracą.
Elf odczekał jeszcze chwilę, dając Zoranie czas, by podeszła doń, bliżej. Mógł nieszczególnie cenić inne rasy, lecz nie przeszkadzało mu to w zachowaniu dobrych manier.
Podniósł się bezszelestnie. Krzesło przesunęło się po podłodze bez najmniejszego skrzypnięcia. Błyszczące spojrzenie omiotło sylwetkę kobiety, dostrzegając jej determinację i upór, a także to, na co może nie chciała, by zwracał uwagę.
- Oirl efêa – powitał ją w swej ojczystej mowie. Słowa nie były grubiańskie, stanowiły odpowiednik ludzkiego dobry wieczór, jednakowoż w elfiej mowie było znacznie więcej sposobów na powitanie, niektóre znacznie bardziej kwieciste i rozbudowane, inne sprawiające, że powitanie nabierało szczególnego tonu.
Kolejna wskazówka dla tych, którzy znali lepiej elfie zwyczaje. Jestem tutaj, bo mnie wybrano. Jestem do dyspozycji Starszyzny i mej rasy, lecz nie twojej. Wypełniam cudzą wolę, lecz nie moją. A może w zachowaniu elfa nie było nic uchybiającego, zmęczony czekaniem i chłodem, zagubiony w nieznanym mu otoczeniu, miał coś, co określić można mianem złego dnia i nie miał ani siły, ani szczególnej ochoty, by silić się na wyszukany ton.
- Nimeni oi Eadoin Laisrean – ciągnął dalej w swej mowie mieszkaniec ukrytego wśród ośnieżonych Gór Przodków Ataxiar. – Przysłała mnie Starszyzna w odpowiedzi na twą próbę nawiązania kontaktu. – Dało się słyszeć wyraźną różnicę w głosie, gdy ten, który przedstawił się jako Eadoin Laisrean przeszedł na mowę wspólną.
Elf wahał się, czasem chwilę trwało nim znalazł odpowiednie słowa. Przerwy bywały krótsze, bywały dłuższe, gdy w odmętach pamięci szukał właściwego określenia. Mowa nie brzmiała już tak śpiewnie, miękko, jak rzucany przez maga czar, czarem jednak nie będąc.
Nie wyciągnął ręki na powitanie. Elf prędzej skłoni głowę, pochyli ją, nawet nieznacznie, lekko. Taki gest wyrażał więcej szacunku, taki był odpowiedniejszy na powitanie. Dotyk nie był potrzebny, nawet przy wymianie imion i słów pozdrowienia. Bywał zbyt krępujący, czasem nawet niewłaściwy. Teraz mogła widzieć jak srebrzysta głowa pochyla się odrobinę, a oczy umykają w dół, prowadzone tym ruchem.

[Elfi savoir-vivre? Ups. Dobra, będziemy myśleć na spontana. Generalnie porównać je można do elfów u Tolkiena. Dostojne, można powiedzieć, że nie śpieszą się jak ludzie. Przy podejmowaniu decyzji nie poganiać, pośpiech jest złym doradcą. Cenią naturę, magię. W językach w tytułach jest trochę o tym, jak się mówi u nich na konkretne stanowisko, plus tytuł grzecznościowy „elda” dodawany do końcówki imienia. Zachowania względem władcy i królowej można porównać do takich, jakie panują na dworze kerońskim, słowem władca odzywa się pierwszy, z szacunkiem, jaki to wielki zaszczyt (bla, bla… - powiedziałaby magiczka, bo od zachowań oczekiwanych są i wyjątki specyficzne, w bardzo głębokim poszanowaniu mające zasady i to, czego się od nich oczekuje). Słowem, jeśli chodzi o savoir-vivre możesz improwizować, bo ja niestety pokaźną liczbą wskazówek cię nie uraczę]

Rosa pisze...

[Cześć. Przepraszam, że tyle milczałam. Masz może ochotę (i pomysł) na wątek?]

Rosa pisze...

[A znam tego pana pobocznego. ;) Jaki dla mnie możemy, tylko przybliżyłabyś trochę kim jest ta postać. ]

Rosa pisze...

[Czyli na razie wstrzymujemy się z wątkiem do czasu, aż napiszesz kartę nowego pana, tak? :]

Aed pisze...

Cz. I
[Jest jak jest. Wiesz, w jakim stanie się znajduję... ehm, obie się znajdujemy.]

- Nie kracz.
Meryn uniósł brwi i zerknął krzywo na Remisa. Dopiero uśmiech skrzydlatej uświadomił mu, że pochłania go szukanie problemu jeszcze zanim cokolwiek zaczęło się dziać.
Paniątko było rozkojarzone. Paniątko wpadało w panikę. Paniątko nie potrafiło nad sobą skutecznie zapanować. Paniątko...
Do kurwiej nędzy, paniątko po prostu wyszło z wprawy.
– Niemniej jednak. – Opanowany ton głosu Zorany wyrwał go z zamyślenia. Spojrzał na nią pytająco. – Jedziemy w trójkę, a wracać mamy we czwórkę. Konie mamy dwa, z czego jeden jest zaprzężony do wozu.
Zrobił wyćwiczoną minę skończonego głupka. Spojrzenie skrzydlatej siłą rzeczy musiało przenieść się na Remisa.
– Akcja z wozem może się nie udać. A we czwórkę na jednym koniu nie pojedziemy. Nawet jeśli jest nim Vestus.
Meryn skrzywił się boleśnie.
- Bogowie, dlaczego mam liczyć o tej godzinie...? – jęknął z rezygnacją. Nie musiał niczego liczyć, wszystko mógł wyrecytować z pamięci. Wolał jednak upewnić i siebie, i ich. – Tylko nie gryź – warknął na kruczoczarnego konia. Znów tak dla pewności, tej nigdy za wiele.
Vestus za to nawet nie starał się pozować na takiego, który rozpatruje czyjekolwiek żądania.
- Czarne bydlę, moja kasztanka... – Meryn zaczął wyliczać na palcach – ... konisko Shan, gniady chuchraka... Srokatej bym, bidulki, nie liczył... A, zresztą, tamten cwaniak sobie z nią poradzi, w końcu to jego klaczka – mruknął, śledząc wzrokiem dwie oddalające się postacie. – W każdym razie będzie musiał. Ale do rzeczy. Trochę dziwnie wyglądałoby, gdyby każdy miał swojego konia. Nie po to Remis robił się na bóstwo, żebyśmy, wyglądając jak wyglądamy, wjechali do wsi niczym wielcy panowie, którzy albo coś knują, albo... coś knują. Shan dostanie się w pobliże ścieku na własną rękę i dołączy do nas później. I będziemy w komplecie. Wie, co ma robić – dorzucił tonem kogoś wyjątkowo pewnego swego. W rzeczy samej, był niezmącenie pewny. Ufał jej. I chciał, żeby oni także jej ufali, nawet jeśli do tej pory nie mieli możliwości dłużej z nią pracować.
*
Przeciągłe westchnięcie doskonale obrazowało to, co chciał powiedzieć Meryn.
„Zaczęło się.”
- Pójdę po tego konia.
Szermierz skinął głową, choć Remis nikogo o pozwolenie nie pytał. Dobrze, niech on idzie. Przynajmniej załatwi sprawę jak trzeba – zwłaszcza, że Wirgińczycy zaczynali robić problemy. Zatrważająco wcześnie.
Meryn przejął cugle.
*

Aed pisze...

Cz. II

Szermierz pochwycił spojrzenie Zorany.
- To pewnie sygnał – powiedział cierpko. Nieomal wzdrygnął się na dźwięk własnych słów. Wolał tego nie słyszeć.
Ściągnął lejce, zatrzymując zaprzężonego do wozu konia. Podczas gdy Zorana zajęta była wspinaczką, on lustrował otoczenie. Wiedział, że to na marne. Jeśli ich pilnowali, to tak, by oni o tym nie wiedzieli.
A pilnowali na pewno.
Okolica wciąż była omotana mgłą, przecinaną promieniami wschodzącego słońca. Cienka smuga dymu wiła się w oddali. Jej źródłem niewątpliwie było maleńkie ognisko, przy którym krzątał się jakiś człowiek.
Świątynię można było w pierwszej chwili pomylić z przybudówką na narzędzia – tak była niewielka i zaniedbana. Do środka tłoczył się kilkunastoosobowy tłumek, głównie starców. Po co modlili się do bogini skazańców – któż raczył to wiedzieć? Większość mieszkańców zajmowała się swoimi sprawami lub pozostawała w domach. Starali się żyć tak, jakby więzienia nie było. Jakby nieopodal nie stacjonował wirgiński oddział, w lochach nikogo nie torturowano, a na więziennym dziedzińcu nikogo nie wieszano. Nie chcieli zwracać na siebie uwagi.
*
Aed wywrócił oczyma, słysząc trzask łamanych gałęzi. To oni starają się przejść niezauważenie... Jednak kiedy przyszło co do czego, pospiesznie zszedł mości żubrowi z drogi. Po jednym spojrzeniu na oręż Remisa jednoznacznie orzekł, że lepiej dla niego, by zakonny nie pomylił go z krzakiem.
- Remis... – rzekła Shanley tonem pani i władczyni świata, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Wirgińczyka i nie zdejmując strzały z lekko napiętej cięciwy. – Kolega nie chce współpracować. – Skinęła głową na zbrojnego.
Ktoś subtelnie odchrząknął za ich plecami.
- Okha har.
Aed obejrzał się powoli, spokojnie, niemal flegmatycznie i ignorancko.
Cholera, dobrzy są.
Wskazał za siebie kciukiem.
- Mówi, że koniec tego – przetłumaczył, odwracając się i stając plecami do Shanley. Powoli dobył miecza, by nie pozostawać o ruch do tyłu.
Coś czuł, że na ugodę nie ma co liczyć. I jednym, i drugim za bardzo zależało na postawieniu na swoim.

[A jakie pierdoły? :P Zastanowiło mnie tylko skopiowanie narracji, ale dzięki temu łatwiej będzie mi to złożyć w całość, więc chwyt dobry. :D
Kocham Cię za grację żubra. xD]

Rosa pisze...

[Na początku przeprosiny. Taak, u mnie to normalne. Miałam w szkole próby do przedstawienie, a do tego sprawdziany… Potem sprzątanie w domu, pieczenie ciast na Wigilię… ;)
No ale teraz mam już dużo czasu i powracam.
Jakie wątki lubię? Na pewno nie polityka – tutaj od razu się pogubię i moje odpisy nie będą najlepsze. Mordobicie… Trochę może być, ale nie za dużo. W sumie najbardziej lubię akcję, z opisami uczuć… I najlepiej żeby ta akcja była poplątana. :P
A ty jakie wątki najbardziej lubisz?]

Summer pisze...

[ Ja na wątek jak najbardziej jestem chętna, ale niestety po przeczytaniu całej karty (która przy okazji jest genialnie napisana, przyjemnie bardzo się ją czytało :> ) nie mam za bardzo pomysłu w jakich okolicznościach nasze postacie mogłyby się spotkać. Chyba że... moja elfka podczas podróży przez Keronie, żeby uzbierać na swoje utrzymanie często wykonuje zlecenia podczas których wykorzystuje swoją magię hipnozy, żeby wyciągnąć informacje. Więc może coś z tym można by było pokombinować? Nie wiem, na przykład zlecenie Lëlan mogłoby polegać na wyciągnięciu informacji na temat Zakonu i Twojej postaci mogłoby się to nie spodobać? Lub może Zakon by potrzebował takowych usług? Naprawdę nic innego nie potrafię na daną chwilę wymyślić. Chyba że Ty może masz jakiś pomysł? ]

ofelia pisze...

[Wiem, że moje pytania mnożą się jak grzyby po deszczu, ale jakoś mam taki nawyk wypytywania o takie błahostki i wszelkie prawdopodobnie tylko raz, przy karcie, potrzebne rzeczy. A dokładniej: czy Skrzydlaty może zostać wampirem? Jeśli oczywiście w wampira można się przemienić, co powoduje kolejne pytanie... Można?
PS.: Jeśli możesz, odpowiedz pod moją od dwóch miesięcy kreującą się kartą.]

Aed pisze...

Koła wozu turkotały, podskakując na kocich łbach, którymi wyłożono drogę prowadzącą przez bramę więzienia. Bruk urywał się już kilkanaście kroków za murami twierdzy, a na dalszej części uliczki, wijącej się pomiędzy domami, leżały jedynie wyzbierane na polu kamyki albo wyłowione ze strumyka otoczaki, przyniesione tu przez bawiącą się dzieciarnię.
Meryn omiótł wzrokiem opasany murem budynek więzienia, po czym spojrzał na marudzącego Remisa.
- Muszę cię rozczarować – wyznał nie bez żalu, w dodatku niemal szczerego. – Będziesz zmuszony ponarzekać na coś innego. Wczuj się. A wiesz, że... – podjął po chwili, ale dość brutalnie mu przerwano.
- Stać!
Długowłosy westchnął ciężko, po czym odwrócił się w stronę strażnika. Mężczyzna uzbrojony był w halabardę. Halabardy nie kojarzyły się panu szermierzowi najlepiej.
Zapadła uciążliwa cisza. Wachmistrz spodziewał się ujrzeć pięciu swoich podwładnych, a tymczasem nie miał pojęcia, gdzie się oni podziewali. Może poszli do karczmy urżnąć się pod koniec warty, kto wie? Ale niech tylko wrócą...
Jednak nie mógł zdradzić się przed obcymi najemnikami, jak gdyby nigdy nic pytając ich, gdzie są wojacy, którzy mieli ich pilnować. Był zmęczony po nocnej zmianie, ale nie aż tak.
- Co wieziecie? – zapytał, by przerwać to niezręczne milczenie.
- Wikt – odparł Meryn. – Wolno wjeżdżać?
Żołdak przyzwalająco machnął ręką, po czym wrócił na swój wykoślawiony zydel.
Trzasnęły lejce. Po chwili trzasnęła również oś koła. Łupnęło, gruchnęło i wóz przechylił się na prawą stronę, niemal zrzucając przy tym siedzących na koźle mężczyzn.
- Kierwa... – bluzgnął brunet jak na prostego człeka ze wsi przystało, co by dodać sobie realizmu.
Brama była zatarasowana.

Złota grzywa pisze...

[Wydaje mi się, że już uzupełniłam parę potrzebnych informacji w zawartym w karcie fragmencie opowieści. Chyba, że to jeszcze nie jest to. Nie mam pojęcia :<]
MORGHULIS

Nefryt pisze...

[Hej. Pytałaś, jak wyobrażam sobie Zoranę. I tu jest mały problem, bo pisałyśmy tak dawno temu, że moja wizja zdążyła wyparować. To, jak ją widzę w dużej mierze pokrywa się z opisem. Z konkretów, których chyba tam nie ma: falowane włosy w kolorze słomy - nie wiem czemu falowane, bo na rysunku z tego co pamiętam ma proste. W oczach, prócz koloru i pionowych źrenic taki błysk jak u Ciebie - nie umiem tego dobrze opisać. Coś pokroju gwiazdek? Iskier? Generalnie przykuwa wzrok.
A głos? Gdybym miała "usłyszeć" Zoranę, mówiłaby niższym rodzajem altem, nie dźwięcznym, ale takim... głębszym, choć zdecydowanie żeńskim.

Aha. Zapytałam autorkę Morghulisa, czy dalej chce pisać grupową notkę. Jeśli by się nie odezwała (ostatnimi czasy nie widziałam, żeby komuś odpisywała, ale mogę się mylić), chyba spokojnie poradzimy sobie w duecie. ]

Szept pisze...

[Nie chcę spamować sb, ale imieniny 25 listopad. Darrusowa z tego, co wiem, nie obchodzi, ale wklepane w google powiedziało mi, że najbliższy termin po urodzinach to 20 grudnia (większość źródeł, b.znane), a niektóre źródła podają wcześniejszy o kilka dni, 12 grudnia.]

Zombbiszon pisze...

[Hej. Ciężko mi się pisze konfrontacje zwłaszcza że zawsze, no dobra przeważnie, obracam je w dowcip albo kończą się jakimś romansem :D Jak dla mnie to możemy najpierw tu popisać a potem nawet i na dwie kp pisać :D Choć mogę i nawet poczekać aż skończysz tamtą kp ;)]

Elias

Zombbiszon pisze...

[Oby się to nie skończyło jak na innym blogu w stylu anime (cholernie odpręża to anime :D) gdzie najpierw trochę popajacowałem a potem moja postać miała dziewczynę :D Ale za komedią jestem za :P aż ciekawi mnie co z tego wyjdzie i jak długo będzie to trwało :D]

Elias

Zombbiszon pisze...

[Niestety nie mam pomysłu :( a spotkać mnie można wszędzie bo nie dałem specjalnego miejsca :D Jak dla mnie może być i w mieście ;)]

Elias

Zombbiszon pisze...

Była ciemna, bezgwiezdna noc. Tylko od czasu do czasu księżyc przebijał się przez chmury. Całe miasto spało, choć od czasu do czasu widywało się wracających z knajpy pijanych mieszkańców, albo rozchichotane dziewczęta w towarzystwie jakichś mężczyzn. - Alkohol i dziewczyny. Marzenie wielu, co.- Zaśmiałem się siedząc na beczce i obserwując swój cel. Jakiś młody szlachcic szedł ulicą w towarzystwie jakiejś damy. I sądząc po aurze dość nietypowej, więc miałem pewne opory. Gdyby tylko Janna mnie teraz widziała, pewnie bym mocno oberwał. Ale muszę jakoś żyć. Musze jakoś panować na demonem. Z resztą ten idiota mi nie daruje gdy to spapram. Zeskoczyłem z beczki i powolnym krokiem zbliżyłem się do szlachcica. Jeszcze chwila i - O cholera. - Syknąłem. Złapałem nie za to co chciałem. Zamiast za sakiewkę szlachcica złapałem sakiewkę kobiety oraz jej pośladek. Ale szybko naprawiłem swój błąd i po chwili miałem sakiewkę szlachcica. Oczywiście upozorowałem że się niby potknąłem - Najmocniej przepraszam. - Powiedziałem udając nieco pijanego. I ostrożnie się wycofałem. Nie miałem nawet okazji by oddać sakiewkę kobiecie. Teraz Janna by mnie zabiła na miejscu. A sakiewkę oddam innym razem.

Elias

Nefryt pisze...

[Zajrzyj na GG, jest konferencja :)]

Zombbiszon pisze...

Gdzie diabeł nie może tam kobietę pośle. W tym przypadku prostytutkę, a diabłem był jakiś nadęty jegomość. Czy każda panna w tym mieście musi lecieć na takie puste coś? Bardziej ich interesuje to co się świeci albo krzyczy w łóżku. Odrażający typ, ale ma gest. Wysłana dziewczyna do brzydkich nie należała, więc nadal udawałem lekko wstawionego ruszając się z głównej ulicy. Gdy mi zniknąłem oparłem się o ścianę pobliskiego domu. Kobieta podeszła do mnie, a ja czułem jej perfumy. Cholerny kinol wendigo. Może nie tak czuły jak u psa czy wilkołaka, ale i tak robił swoje. - Witaj. - Powiedziała zalotnie. - Nie potrzebujesz może towarzystwa? - Dobra jest. Widać, że zna swój fach.
- Nie sadzę. - Odparłem prostując się i wracając do swojej normalnej postawy - Ale ty mi teraz pomożesz. - Uśmiechnąłem się maniakalnie. Czasami sam się bałem tego co rodzi się w mojej głowie. Kobieta tylko zdążyła krzyknąć. Jednak po chwili kobieta wyłoniła się z zaułku i powoli zaczęła zbliżać się do mężczyzny oraz jego towarzyszki. Wysunęła dłoń z tylko jednym mieszkiem i to tym należącym do kobiety. Twarz miała zasłoniętą. Gdy mężczyzna sięgną po nią, kobieta odsłoniła twarz. - Tęskniłeś skarbie? - Zawołałem rozbawiony. Tym razem pewnie przegiąłem, ale nie mogłem się powstrzymać. - Nie wiem jak możecie w tym chodzić. - Odezwałem się do jego towarzyszki. - Jak kobiety mogą chodzić w tych sukniach, to ja nie wiem. - Przypadkiem Ci to ukradłem. - Wręczyłem jej to co ukradłem, po czym szybko zrzuciłem z siebie ubranie prostytutki. - Twoja koleżanka leży w tamtej uliczce. - Wskazałem miejsce gdzie leżała - A za złoto dziękuję. - Ukłoniłem się, po czym zacząłem szybko uciekać w samych spodniach i obietnicą że nigdy więcej nie ubiorę sukni.

Elias.

[Może być? :D I wybacz za skasowanie komentarza :P]

Ren-Sorcha pisze...

[Bardzo chętnie! Czy może być coś z Renem? Sorcha ma już sporo wątków, a ten biedak ledwie się przebija. xD]

Unknown pisze...

[Dziękuję za powitanie. Również mam nadzieje, że lisek odnajdzie się w tych realiach :)
Ja uwielbiam angielski i może dlatego wszędzie próbuję go wcisnąć, ale w końcu poprawiłam to zestawienie i nazwy klanów kitsune są po japońsku a w nawiasie po polsku element.
W sadystyczny sposób? Myślę, że możemy coś wykombinować :D Tomoe chodzi wszędzie gdzie jest woda, czyli może to być j. Peverell czy Loara. Lasy, gdzie sobie strymuczek płynie bądź miasto (np. Królewiec) gdzie bieżącej wody pod dostatkiem. Yukimurze wystarczy jak niesie kubeł z wodą to jest szczęśliwy :P]

Tomoe Yukimura

Tomoe Yukimura pisze...

[Zoranko kochana, Tomoe (imię) znaczy "ziemia" lub "śmierć" a Yukimura (nazwisko) oznacza "śnieżna wioska". Chyba o to ci chodziło, prawda? :)]

Zombbiszon pisze...

- Cześć, chłopcy. - Zawołałem rozbawiony widokiem uzbrojonych osiłków. Nie wiem dlaczego to mnie aż tak bawiło, ale czułem że dzisiejszy dzień będzie ciekawy. Ciekawi mnie co jeszcze przyniesie? Odskoczyłem widząc jak jeden z nich doskakuje do mnie i niemal o milimetry unikam ostrza - Coś taki dzisiaj cięty? - Zawołałem - Lubisz ostre zabawy, czy co? - Oj, humor mnie nie opuszczał. Jak nie oszołomiona prostytutka to przypadkowe złapanie za tyłek dość ładnej panny. Gdyby to widziała Janna albo Iris? Pewnie zeskrobywali by mnie z tego chodnika. Kolejny unik. Tym razem nie tak szybki bo dostałem. Niewielka stróżka krwi pociekła mi z boku. Osiłki poczuli się chyba pewniej bo co atakowali raz za razem. Sięgnąłem po swój sztylet oraz drugi który zabrałem prostytutce. - Dajesz słonko. - Rzuciłem do jednego z osiłków. Odpowiedź była niemal natychmiastowa. Rzucił się na mnie z mordem w oczach. Jakie było jego zaskoczenie gdy wylądował na ulicy we krwi ze własnego złamanego nosa. - Kto nożem się bawi ten masło skrobie. - Spojrzałem przed siebie lekko skołowany, chyba coś pokręciłem - Czy jakoś tak. - Skomentowałem własną głupia gadkę. Jego towarzysz również był oszołomiony faktem że jeden z nich leżał na ziemi zwijając się z bólu i trzymając się za twarz. Wiedziałem że z tym nie pójdzie mi tak łatwo. Jedyne co mogłem zrobić to z lekkim uśmiechem ukłoniłem się towarzyszce Dukata pokazując jej skradziony pierścionek - Niech gwiazdy Ci błogosławią, piękna nieznajoma. - Po tych słowach dałem się ponieść krętym uliczkom tego miasta. A przed odejściem wbiłem leżącemu sztylet prostytutki w udo. Lepiej zwiewać przed jednym mięśniakiem niż przed dwoma.

Elias


[Może być takie coś? ;)]

Zombbiszon pisze...

Gdy tylko zniknąłem za rogiem, przebiegłem jeszcze kilka metrów. Potem postanowiłem nieco zwolnić i spacerkiem cieszyłem się z łupu. Felix dobrze mnie wyszkolił, jeśli chodzi o kradzieże kieszonkowe. Czasami naprawdę mi pomagały, a nie raz pozwalały podrzucić to i owo do kieszeni delikwentów. Efekt? Kilku idiotów w więzieniu. Jednak dziś byłem trochę niespokojny. Ta cała kobieta, która towarzyszyła temu kołkowi. Było w niej coś dziwnego. I nie pomyliłem się. Zaledwie chwilę po kradzieży wylądowała tuż przed mną.
- Na wszystkie gwiazdy! - Zaklnąłem - Co jest grane? - To mnie zaskoczyło. Kobieta przed mną pojawiła się niemal znikąd, aż prawie upuściłem mieszek ze złotem. Spojrzałem w niebo. Jedyne co tam było to gwiazdy i księżyc. - Dziś w pogodzie nic nie mówili o wieczornych kobiecych opadach. - Podrapałem się w głowę, po czym spojrzałem na postać przed mną. Przez chwilę myślałem że to Xian, ale to nie było możliwe. Więc została mi jedna opcja. - Ty jesteś towarzyszką tamtego mięśniaka, mam rację? - Zapytałem nie pewnie. W każdym bądź razie byłem gotowy albo uciekać albo się przemienić i walczyć. Choć każda część mnie chciała uciekać. Było w niej coś dziwnego. Coś niepokojącego. Pewnie jakbyśmy walczyli, to pół miasta poszło by z dymem. Dlatego wolałbym uniknąć rozlewu krwi. Nie tyle co naszej dwójki, a mieszkańców miasta. Odchrząknąłem i zbierając w sobie resztki spokoju spojrzałem na nią. - W czym mogę Pani pomóc? - Z jakiegoś powodu uśmiechnąłem się. Może by nie wyglądać na aż takiego złego?

Elias

[Jak zwykle mało ;( Czy ja kiedyś napisze jakiś dobry i długi odpis?]

Zombbiszon pisze...

-"Lepkie Rączki"? - Zdziwiłem się patrząc na moje dłonie. Nie były lepkie. A przynajmniej nic o tym nie wiedziałem. Przyłożyłem dłoń do pobliskiej ściany i kilka razy uderzyłem nią w miejscu. Nie. Na pewno nie były lepkie. - Nie. Na pewno nie są lepkie. - Skomentowałem widząc efekt końcowy. Spojrzałem na kobietę. Widziałem wiele. Można by powiedzieć, że zbyt wiele. Ale takiej istoty jak ona nie miałem okazji. - Kim jesteś? - Teraz strach i chęć ucieczki zastąpiło niemal dziecięca ciekawość. A to co zrobiłem było na tyle głupie na ile się dało. Podszedłem do kobiety by jej się uważnie przyjrzeć. Skrzydła, dziwna aura, dobrze ubrana. I ten jej miły zapach. - Kim jesteś? - Ponowiłem pytanie stając już twarzą w twarz z nią.
-Błyskotki? - Sięgnąłem do sakiewki i wyjąłem pierścień - O to Ci chodzi, królewno? - Przyjrzałem się pierścieniowi. Skoro tak jej na nim zależy, to musi być coś warty. Niestety, nie dla mnie. - Proszę. - Wręczyłem jej skradziony przedmiot - Dla mnie nie ma wartości. - Ukłoniłem się, po czym odwróciłem na pięcie i ruszyłem w przeciwnym kierunku.

Elias

[Kurdę, znowu mało :( I to co mi podkreśliło na czerwono poprawiałem :P]

AnneU pisze...

// W nawiązaniu do propozycji z shoutboxa - mam dwie postaci, zakochaną w golemach Vanję i silną, twardą babę Solveig. Z obydwoma można się tak po prostu spotkać na trakcie, bo dużo podróżują, czy dzielić stół w karczmie, jeśli jednak preferujesz bardziej ambitne pomysły na spotkanie postaci...
Solveig jeździ po całej Keronii, uganiając się za Odmieńcami i szukając Tego Głównego Złego, winnego zamieszaniu. Stara się uzyskiwać informacje od kogo da radę, nie mogąc ufać wyżej postawionym braciom z Zakonu Białego Wilka szuka sojuszników poza wyznawcami Ulryka. Z ochotą przyłączy się do walki w słusznej sprawie, jeśli ci, którym pomogła również odwdzięczą się przysługą. Do tego pozostaje podwładną komandora z Makowej Doliny, a rycerz ten nie ukrywa swych sympatii wobec Kerońskiego ruchu oporu.
Vanja, na stałe mieszkająca w Królewcu jest alchemikiem, montującym golemy. W zasadzie jej życie byłoby bardzo nudne, gdyby nie kłopoty, w jakie notorycznie wpada jej przyjaciel. Powoli zaczynają się nim interesować Myśliwi Ulotnych Energii, bo nie godzi się, by buntowniczy, opętany mag tak po prostu wesoło hasał sobie po świecie. Czytałam w opisie Sióstr Miecza, że pomagają często magicznie uzdolnionym, może tu dałoby się zrobić jakiś punkt zaczepienia?
Daj znać, czy cokolwiek z opisanych rzeczy Ci się podoba, czy trzeba kombinować dalej.

Anonimowy pisze...

Cofnąłem się. Jednak wciąż bacznie obserwowałem kobietę przed mną. Nie wierzyłem w anioły, a przynajmniej już nie. Nie po tym co mnie spotkało. Nie po tym co przeszedłem.
- Elias. - Ukłoniłem się teatralnie - I co masz na myśli mówiąc, że jesteś przeciwieństwem? Czy nie jesteś taka sama?
Było w niej coś znajomego. Jakiś wyraźny zarys czyjejś sylwetki.. mojej sylwetki. Czułem od niej to co czułem przed laty. Krew... Nie swoją, a przeciwników. - To co jest we mnie, jest częścią mnie. Częścią Wielkiego Kręgu. - Wyjaśniłem.
Mimo to przechyliłem głowę na bok jak sowa, która starała się przejrzeć mrok by ujrzeć swoją ofiarę. Ja zamiast tego chciałem przejrzeć Zorane. Jedyne co udało mi się dostrzec to jej bursztynowe oczy oraz że jest ładna.
Oferta grzanego wina sprowadziła mnie do pionu.
- Oferujesz kolację a może i randkę za kradzież Twojego pierścienia? - Uśmiechnąłem się mimowolnie. Cała ta sytuacja robiła się co najmniej zabawna - Ciekawa z Ciebie osoba. - Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej - Ale czemu nie. Wina zawsze można się napić.


Elias

Szept pisze...

Elfy stały obok siebie, zbite w gromadkę. Tutaj, w ludzkiej wiosce, byli w mniejszości. Mniejszości wyraźnie wyróżniającej się spośród lokalnej społeczności Kerończyków. Szpiczaste uszy, znak rozpoznawczy elfów, dobitnie świadczyły o ich przynależności rasowej. Na pozór zdawali się w jednym wieku, chociaż z elfami nigdy nic nie wiadomo, starzeli się bowiem powoli, bez bardzo wyraźnych oznak: zmarszczek, posiwiałych włosów, łysiny, pogorszenia wzroku i drżących dłoni.
Zbici w gromadę, osaczeni, wydawali się bardziej oszołomieni potokiem słów i gniewnych gestów niż przestraszeni. Prawdopodobnie część z nich nie miała pojęcia, o co chodzi. Keroński nie był językiem, jaki przyswajały sobie małe elfiątka, w istocie, było większe prawdopodobieństwo, że szpiczastousi przemówią w gardłowym krasnoludzkim lub plugawym orczym niż mowie ludzkiej, niższej rasy, z którą przez lata mieli niewiele wspólnego.
Nawet tutaj, tuż przy granicy dzielącej ich i ludzkie ziemie.
Wieś nie była szczególnie urokliwa. Pola uprawne wdarły się tam, gdzie niegdyś były lasy i łąki. Ludzie wypasali bydło, chowali drób. Nazwa maleństwa nieoznaczonego na żadnej mapie, nie była znana przeciętnemu elfowi, nie była znana nawet tym bardziej wykształconym, piastującym wyższe stanowiska. Uczonym.
Nigdy by się nią nie zainteresowali, gdyby…
Gwar głosów nasilił się. Przekrzykiwali się nawzajem, unosili pięści. Gniew emanował z oczu, z postawy. Trumienka, zbita naprędce z sosnowych desek miała pomieścić kolejną ofiarę. Ogień strawił przeklęte zwierzę, dwugłowe ciele.
Ludzie wcale nie chcieli słuchać rozsądku. Nie potrzebowali wyjaśnień. Bali się. A skoro się bali, potrzebowali kogoś, na kim wyładują swój strach. Strach i gniew. Potrzebowali kogoś, kogo można obarczyć winą za to, co się działo, by zwalczyć własną bezsilność.
Ludzie nie chcieli rozmawiać.
- Plugawa magia!
- Przeklęte szpicouchy!
Choroba i śmierć nie były niczym niezwykłym. Zwykła gorączka zabierała mieszkańców, wyniszczały wymioty, zatrucia. Najbardziej podatni, dzieci i starsi, w obliczu braku właściwiej opieki, po prostu umierali, gasnąc powoli na oczach ich bliskich.
Gdy jednak rodziło się dwugłowe ciele, wszystko, deszcz, suszę, choroby, głód i śmierć, wszystko to zrzucano na jedno: magię. Klątwę. Na sąsiadów - elfy.
- Spalić wiedźmy!
Lud prosty wierzył, że zniszczenie zła, wiedźmy, zniszczy klątwę. Prosty lud nie widział różnicy między magią, między praktykującymi ją magami, a gusłami i zabobonami wiedźm, pozbawionymi prawdziwej mocy.
- Zabić!
Nie można mieć pretensji, że będące w mniejszości elfy sięgnęły po broń. Nie można oczekiwać, by w spokoju dali się skrępować i poprowadzić na stos. Ten położył dłoń na rękojeści miecza, ten otwarcie dobył sztyletu.
- Oirl… - jeden z długowiecznych odkaszlnął, lecz nikt go nie słuchał. Obcy język tylko utrudniał komunikację. Zanim skończył, kamień ciśnięty rozgniewaną dłonią, zatoczył łuk, uderzając mówiącego w twarz.

[Myślę, że jeśli nikt nie przemówi im do rozsądku, to się po prostu pobiją xD]

Szept pisze...

- Oirl, nimeni oi Zorana.
Początkowe oszołomienie przegrało z dumą rasową i wychowaniem. Po krótkiej chwili wahania do przodu, w stronę jeźdźca, wysunął się jeden z elfów. Odrobinę starszy od pozostałych, wydawał lekko spięty. Nic dziwnegho, biorąc pod uwagę to, co spotkało jego młodszego towarzysza. Ten, który został uderzony kamieniem, ciemnowłosy elf o intensywnie zielonych oczach, z łukiem na plecach i świeżymi otarciami na twarzy, stał tuż obok. Policzek zdążył zaczerwienić się, fioletowy siniec formował się na wierzchołku kości policzkowej, tuż pod okiem. Otarcia krwawiły, zadrapania znaczyły drobne, czerwone krople.
- Mitä sinä teet - wygłosił, rozdarty między obserwację tłumu, jeźdźczyni, jej rumaka i uderzonego elfa, wodził oczami wkoło. Powitanie, dosłownie znaczące tyleż samo, co “bądź pozdrowiona, spotkana na drodze” było może nazbyt wyszukane jak na ludzkie standardy, jak na elfie stanowiło codzienność i zwrot często stosowany wobec nieznajomych.
Z całej rozmowy, ze słów jakie padły, te dwa zdania w ojczystej mowie były zarazem jedynymi, jakie zrozumieli przedstawiciele długouchej rasy. A przynajmniej większość z nich.
- W porządku? Mówicie we wspólnym?
Z tyłu poniosły się gniewne okrzyki ludzi, lecz żaden z nich nie spróbował ominąć w ich mniemaniu szlachetnie urodzonego rycerza i naruszyć posłańców. Ten, który cisnął kamieniem, rzucał przerażone spojrzenie na miecz, próbując jednocześnie zachować buńczuczną i pewną siebie minę, by nie stracić w oczach współmieszkańców.
Elfy były tu obce. Elfów nikt nie chciał. Elfy przyniosły TO. Ich wina.
- Nie mało - odezwał się finalnie starszy elf, odrobinę przekręcając słowa. Zaraz też dodał, już w swojej mowie, kilka prawdopodobnie niepochlebnych, gniewnych słów na temat wieśniaków. - Amista läläin häpeä. Nitään stä meil. - Do elfickiego odwołał się naturalnie, zapominając, że tutaj nie są u siebie, że nikt ich nie rozumie.
A może pamiętając?
- Nikään ei ole. Avahaira morë cenda. Tamea olla assa. - Zielone oczy lekko poturbowanego elfa przeniosły się na niespodziewaną pomoc. - Nimeni oi Eredin. Että Lonarion, Imladen, Haldir, Celedin, Turgon... - przedstawił swych towarzyszy, a ci lekko pochylali głowy, jednocześnie przykładając lewą dłoń do serca, elfickie powitanie. - Znam wspólny, trochę. - Zaryzykował spojrzenie na wieśniaków, oceniając, czy powinni spodziewać się dalszych kłopotów. - Przybywasz w samą porę, rycerzu Zorano.

[No nie mogę, mam skojarzenia z Dilvishem Rogera Zelaznego. Przyjemne skojarzenia o nim i jego demonicznym koniu.
Elfickiego, oprócz oczywistych zwrotów, nie tłumaczę celowo.
Zastanawiam się… czy wieśniacy ich rozumieją? Tzn. czy taki wieśniak zna mowę wspólną?]

Szept pisze...

- Czekajcie.
Elfy poruszyły się niespokojnie. Nie zrozumieli. Ten, który z nią rozmawiał, skinął na towarzyszy, próbując ich uspokoić. Próby te skutecznie niweczył obdarty, posiniaczony policzek, jedyne, co dotąd wynieśli z pokojowych rozmów z wieśniakami.
- W naszym zakonie zwykliśmy zwać się Roccar, Jeźdźcami.
Elf przyjrzał jej się, nie rozumiejąc jej rozbawienia, które na chwilę zagościło w oczach kobiety. Nie nosiła się po pańsku, ale któż z nich znał na tyle ludzi, by odgadnąć ich wszystkie dziwactwa? Ubiór, podniszczony, przypominał włóczęgę, lecz on, brat królowej, był najlepszym dowodem na to, iż odzienie może być zwodnicze, jeśli chodzi o status noszącej go osoby.
- Sorrime, ni vamme quet- ehtelë -esse eldarin. Whime túl tye tar?
- Nie będziemy rozmawiać z ludźmi - obruszył się ten, który wcześniej kłócił się z Eredinem, zdradzając, że i on zna, co więcej, włada mową wspólną. Lonarion. Jego gniewnie wygięte wargi wskazywały, że bez wątpienia szlachetnie urodzony elf wciąż chowa urazę i gniew na dnie serca i łatwo nie zapomni doznanej zniewagi.
- Ludzie. Ich podobno… - Eredin zawahał się. Nie znalazł odpowiedniego słowa, zastąpił je wzruszeniem ramionami. O wiele prościej byłoby mówić po elficku.
- Esse elien omna – burknął Lonerin, kończąc tym samym kulturalną rozmowę w zrozumiałej dla każdego mowie.
Zapadła krępująca cisza. Z jednej strony gromada wieśniaków, już nieco uspokojonych, ale wciąż podejrzliwie zerkających na przybyszów zza granicy, z drugiej obruszone elfy. W środku zaś tego Rycerz Zakonu Wśród Wzgórz. Jeździec. Zorana.
- To od nich pochodzi klątwa – wyjaśnił jeden z wieśniaków. – Przyszła od nich. Ludzie, zwierzęta. Pogoda. Plony. Zła magia. – Wyglądał nieco lepiej niż otaczający go, niewysoki, lekko pulchny, ubrany dostojniej. Pozostali ludzie patrzyli na niego tak, jakby miał prawo mówić w ich imieniu. Tak, jakby był tu kimś ważnym.
- Erim tamea Niraneth isse. Et nesse.
- To oni! – znów podniósł się gniewny pomruk. Kolejna kłótnia wisiała na włosku.
- Ich podobno… klątwa – Eredin w końcu odnalazł, usłyszał uprzednio poszukiwane przez siebie słowo. Odruchowo potarł dłonią policzek i skrzywił się, czując pieczenie. Zapomniał o ranie.
- Moje dziecko zmarło! – wrzasnęła czerwona na twarzy kobieta, wymachując na elfa brudną szmatą. Uchylił się. Lonerin nie zdążył. Ociekająca ścierka trzasnęła go w twarz.
Oblicze elfa poczerwieniało. Postąpił krok na przód, wzburzony.
- Lonerin! Ta thur! – Eredin złapał elfa za ramię.
Pozostali zaszemrali. Od strony wieśniaków poleciały kolejne, gniewne, gorzkie słowa. Lawina słów, z której wyłaniał się niewesoły obraz głodu, wariującej pogody, burz, wyniszczanych plonów, śmierci i choroby. Szaleństwa.
Winili magię. Winili sąsiadów. Winili elfy.
Teraz zmarły dzieci. Dwie córeczki sołtysa i syn kowala. Zdrowe, energiczne, następnego dnia blade i zimne. Martwe.

Whinchat pisze...

[Witam też!
Cieszę się, że Dobrawa się spodobała. Muszę przyznać, że nawet jestem dumna z tego, jak mi się udała, a rzadko mi się to zdarza zaraz po stworzeniu postaci. Rawę można spotkać, co jest oczywiste, gdzieś na terenie Keronii. Gdzie dokładnie: to w zasadzie już w chwili obecnej nie ma dla mnie większego znaczenia, wszystko może zależeć od wątku, na jaki się zdecydujemy. Zazwyczaj przebywa gdzieś w karczmach, na podwórzach, gdzie opowiada dzieciakom bajki, na gościńcach, jeśli akurat postanowiła się przenieść, żeby jej zbyt szybko nie znaleźli. Jej zajęcie w sumie też zależy od okoliczności. Czasem dostanie jakieś grosze za to, że opowiada właśnie dzieciakom bajki, jak ktoś wie, że nie jest zwykłą dobrotliwą babcią, to zdarza jej się wyprodukować jakąś truciznę, eliksir miłości i tym podobne cuda. Zdarza jej się też czasem żebrać. Sprawa ma się nieco inaczej, kiedy zmienia postać. Wtedy potrafi rzucić urok na jakiegoś jegomościa i "popasożytować" na nim, póki jej się nie znudzi lub nie stanie się to zbyt niebezpieczne.
Jeśli chodzi o wątki, to w moim przypadku wszystkie chwyty dozwolone. Każdy rodzaj przejdzie śmiało, nie mam przeciwwskazań co do każdego dziwactwa, nawet najbardziej dziwnego i zwariowanego. Można krzywdzić moją postać, czemu nie. Ale, rzecz jasna, w granicach rozsądku. Nie chcę jej od razu uśmiercać i kończyć zabawy :D
Przyznam szczerze, że w tej chwili mam problem z wymyśleniem czegoś ciekawego... może to przez to, że dopiero się wdrażam, ale i tak zwyczajnie mi głupio, że nic mi nie świta :< Ale jeżeli masz jakieś sugestie, to chętnie dodam coś od siebie, a w międzyczasie też postaram się coś wymyślić.]

Dobrawa

Whinchat pisze...

[Okej, przejrzałam misje i jedna sprawiła, że coś tam mi się w głowie uroiło. Ale, zanim zapomnę, to jeszcze chciałam właśnie o nie zapytać: jak to dokładnie z nimi jest? Jest spis misji i można ją sobie zarezerwowac, czy np. kilka postaci może jednocześnie zrealizować daną misję na swój własny sposób i według swojej wizji?
A wracając do wątku, to mówię tutaj konkretnie o misji Miłość jest cudowna. Pomyślałam, że Twoją postać mógłby zacząć dręczyć jakiś wybitnie namolny adorator: już nawet nie tyle zwyczajnie upierdliwy, co z czasem niebezpieczny. Zorana mogłaby szukać rozwiązania tego problemu i tutaj mogłaby trafić na Dobrawę, bo "baby we wsi gadajo, że to wiedźma jest!". Dobrawa mogłaby zgodzić się na pomoc w zamian za małą zapłatę. Obie tylko nie wiedziałyby, że pakują się w znacznie większą kabałę niż mogło się pierwotnie okazać, gdyż adorator jest tak naprawdę zaklęty przez jakiegoś "złego typa", który próbuje dobrać się jednej albo drugiej do skóry z powodu... no i właśnie tutaj bym musiała jeszcze pomyśleć... chyba, że Ty masz jakiś pomysł, o ile w ogóle taka koncepcja Ci się podoba. Jeśli nie, to ja zrozumiem C:]

Dobrawa

Whinchat pisze...

[Już wiem!
Jakiegoś przypadkowego amatora naśle jedna z wiedźm z sabatu Dobrawy, która chce ją dopaść. Kim będzie amant, to naprawdę bez różnicy: najważniejsze, żeby męczył jak najwięcej, więc może to być np. jakiś wyjątkowo upierdliwy bard, który będzie zasypywał Zoranę balladami miłosnymi. Po jakimś czasie takiego słabego rzępolenia u Zorany pojawi się wiedźma i powie, że pozbędzie się natręta, jeżeli ta przyprowadzi do niej Dobrawę... Jak myślisz?]

Dobrawa

Whinchat pisze...

[Tutaj miałoby być bardziej na zasadzie szantażu, że Zorana nie miałaby za bardzo wyjścia, ale spoko, jak dla mnie może być wersja numer jeden ;) No i wiadomo, że jak eliksir wiedźmy narobił problemów, to tylko wiedźma może się go pozbyć, aby nieszczęsnego adoratora nie trzeba było uśmiercać. Podejrzewam, że tego skrzydlata mimo wszystko wolałaby uniknąć.
I pomysł jak najbardziej mi się podoba. Myślę, że mogę spróbować pobyć "nieszczęśliwym zakochanym" :D I bardziej myślałam tu o nim jako o postaci komicznej. Coś troszkę jak Jaskier z Wieśka. Myślę, że mogłabym wykorzystać tutaj jedną ze swoich starych postaci, która nigdy nie miała zbyt wielkiego pola do popisu.]

Dobrawa

Potworna pisze...

[hej ;)
To jak Zo.? Wącimy coś? ;)]

Ysmay

Potworna pisze...

[ledwo.. to rozmawiam z zombie? ^_^ nie no żartuje. I jak było?
Cóż interesujący był ten powrót do przeszłości, wiec w sumie można spleść przeszłość obu pan, gdy np. Zo. walczyła by na jej terenie/uciekała/wędrowała ranna czy wyczerpana i padła po prostu gdzieś na pustkowiu. - lub coś w tym guście.
A klimaty? W sumie każde lubię mniej lub bardziej. Zależy od sytuacji.
btw. jedna z myśli, która mi się tu kojarzyła zanim do Was dołączyłam to była właśnie skrzydlata ;) Wiec w sumie aż tak bardzo opisówki nie są wymagane. Ja tam lubię trochę tajemnic do odkrycia.
Podobnie jest z założeniami - najpierw się umawiam na tyle detali ile zdołam przyswoić no ale potem wychodzi mi coś innego albo tez zbaczam z "kursu"]

Ysmay

Whinchat pisze...

[Teraz się będę bała, czy dam radę, ale zrobię wszystko co w mojej mocy, aby wyszło. No i uwielbiam wątki zaczynające się klasycznie w gospodzie <3]

Dobrawa

Potworna pisze...

[o rany.. musze sie przestawić zatem do twego "systemu" zombie ^_^ To trudne. A tak powaznie wow, brzmi ciekawie *oczy sie swieca*. Az zaluje, ze mnie nie bylo. Troche to i mnie ciekawi *wzdycha*. No moze nie insekty i inne takie bo to troche obrzydliwe. Pamietam kiedys sen, w ktorym wszystkie sciany, oprocz lozka byly pokryte robalami. Fuj, fuj i jeszcze raz fuj.
Sie nie przejmuj krwistoscia opisow. Zawsze to latwiej jest to "zobaczyc" w takiej oprawie niz w 2-3 zdaniach z suchymi faktami. Coz.. zobaczyłabym, ale we Wroclawiu nie mieszkam niestety.
No ale wracajmy do watka/zarysu czy jak to tam nazwac.
Mnie sie to nawet podoba (ja bym obila, ja bym obila! - wyrewa sie Ysmay ^_^)
Region.. to moj bardzo rozlegly temat. Musiałabym zajrzec do mapy (swoja droga mialam sama klopot z lokalizacja niedostepnych w miare gor.), chyba ze zdalabym sie na cb. Albo tez zaczniemy od gor Ifrit, gdzie mieszkała ]

Ysmay

Szept pisze...

- Mylisz się - odparła chłodno. - Esse et elien omna. Inaczej nie byłoby mnie tu.
Jeden z elfów prychnął w odpowiedzi. – Harissa – pogarda wkradła się w jego głos, a spojrzenie, z neutralnego stwardniało, zgoła wrogie.
- Emme imeúyo sinte tare.
- Nosirra. – Lonerin nadal spoglądał na nią podejrzliwie, mówił w obcym języku, wyszukanie, ale nie trzeba było znać mowę, by zrozumieć. Postawa ciała wyrażała wszystko: wrogość, dystans, brak zaufania, niechęć do współpracy. On nie chciał dowiadywać się więcej. Nie z nią.
Była dla nich obca. Nie wiadomo, skąd. Pojawiła się nagle. Ogłosiła, że zna ich kłopot. Oferowała pomoc. Pomoc była towarem deficytowym. Ludzie nie dawali jej ot tak obcym. Ludzie nie dawali jej ot tak elfom…
A elfy ludziom.
- Dosyć!
- Zmiłujcie!
- Będziesz odpowiadał za bezpieczeństwo naszych gości. Prowadź pod dach, nie będziemy strzępić języka na tym zimnie.
Goście wyglądali, jakby niewiele zrozumieli i wcale nie czuli się bezpieczni. Nie mieli zaszczutych spojrzeń, niemniej wciąż trzymali się razem. Eredin, z jego rozoranym policzkiem i znaczącą go krwią, do tego z tatuażami na twarzy, wyglądał nieco upiornie. Spojrzenia pozostałych wyrażały gniew, zwłaszcza gdy ich uwagę przyciągała krew na policzku Strażnika.
Dzieliła ich nie tylko bariera językowa. Dzieliła kultura. Strażnicy potrafili rozmawiać z elfami. Nie potrafili jednak zrozumieć ludzi, z ich pochopnym działaniem, pośpiechem, skłonnością do działania, już, teraz. Od razu.
Nawet rycerz. Przybyła, już mówiła o dowiadywaniu się – razem. O tym, że to także jej sprawa. A oni przecież wcale jeszcze nie doszli do wniosku, że powinni działać razem, że to dotyczy ich na równi. Przyszła im z pomocą, ale to jeszcze niczego nie dowodziło, nawet w oczach rozsądnego Dina.
- Zatrzymamy się dalej – wyjaśnił, wyraźnie nie pragnąc nocować we wiosce.
Niestety, to wzbudzało podejrzenia. Jeśli „przyczyna klątwy” nie chce tu zostać, jest źle, stanie się coś złego, a oni o tym wiedzą.
- Nie w wiosce. Poza – nieokreślonym gestem wskazał na las za nimi. Wiadomo. Elfy i natura. Zieleniejące za nimi drzewa były milej widziane niż zadaszone, ciepłe chaty ludzkich domostw. Biorąc pod uwagę serdeczne powitanie, nic dziwnego. Sami nie przyjęliby ludzi życzliwiej na swej ziemi, z łukami gotowymi do strzału i magami w pogotowiu.
- Z nami nie będą chcieli rozmawiać. Nie powiedzą – ściszył głos, czując się niekomfortowo. Mowa wspólna przychodziła mu niełatwo, czuł się obnażony, nie wiedząc, kto ze stojących obok go rozumie, nie mogąc przejść na elficki, bo wówczas nie zrozumiałaby go pani rycerz.

[O ten art Ci chodziło, co w kp? Myślę, że nie byłby zły na avka, gdyby go przyciąć.
To działa nie tylko do dzieci. Polecenia są lepiej wykonywane, jeśli wyznaczyć osobę odpowiedzialną, że tak powiem, wskazać ją palcem. Jeśli tego nie ma, ludzie oglądają się na innych, czasem coś zrobi kilku, czasem nikt.
Z buta… Zależy od twojej wizji postaci. Jeśli chcesz, by wchodziła z buta, bo taki jest jej charakter, nie ma się o co martwić. Chyba, że tego nie chciałaś i przenosisz niechcący. Wtedy inna sprawa.
Wydaje mi się, że pora roku… to nie była zima, nie? Bo inaczej elfy mi pozamarzają xD
Myślę nad przeniesieniem elfów do lasu i przeskoku, bo nie sądzę, by ludzie powiedzieli coś wartościowego. Ew mogę wcielić się w sołtysa i ludzi podczas wypytywania ich przez Zoranę, jak wolisz. Ale ostrzegam: to będzie mało konkretny bełkot, mieszanina zabobonów, pogłosek i b. mało prawdy]

Whinchat pisze...

Przyglądał jej się długo, z nie malejącym, a wręcz przeciwnie, coraz bardziej rosnącym zainteresowaniem, które z czasem miało okazać się bardzo niezdrowe. Bez większego zainteresowania szarpał struny lutni, ignorując zafascynowane spojrzenia wiejskich dziewcząt. Na co mu jakieś pospolite, wiejskie dziewczęta, gdy przed oczami objawiło mu się prawdziwe dzieło sztuki?!
Był przystojnym młodzieńcem. Sięgające ramion, dłuższe, falujące włosy przewiązał ciemną, aksamitną wstążką na karku. Fikuśny kapelusik ozdabiały dwa barwne pióra, przyczepione do sztywnego filcu broszką z wielgachnym rubinem. Jego jaskrawy, mieniący się zieleniami i fioletami kubrak nie był mniej bogaty. Co jak co, powodziło mu się w życiu, w większości na kradzionej poezji. Był sławny, piękny, bogaty, poezja stanowiła sens życia, ale też swojego rodzaju kaprys. Pochodził z zamożnego rodu, a to, co teraz robił, wydawało mu się szalenie romantyczne i pociągające.
Czego, ach, czego kobiety mogły chcieć więcej? Bo on zdecydowanie chciał więcej kobiet.
A w tej chwili tę jedną, jedyną, wybraną, muzę jego serca, która teraz tkwiła tam, znudzona i zimna jak posąg. Wstał nagle z miejsca i podszedł bliżej.
- Caireann mego serca! - Zakrzyknął cicho, stając naprzeciw skrzydlatej. Chwilę później już klęczał, powalony blaskiem jej urody. Nie bez powodu przywołał imię jednej z najpiękniejszych kobiet, jaką widziała sztuka. Subtelną, nieuchwytną, kradnącą serca wszystkich młodzieńców, którzy choć raz na nią spojrzeli. - Jesteś cudem, który spadł niczym blask gwiazdy pośród maluczkich! Pozwól, ach, pozwól, bym ci zaśpiewał! - Jego zachwycone spojrzenie nie wydawało się udawane. Patrzył na nią teraz cielęcym wzrokiem, a z kolei cała reszta bywalców karczmy – z rozbawieniem. Tylko dziewczęta, które wcześniej przyglądały się mu z równym zachwytem jak teraz on patrzył na skrzydlatą, nie wiadomo dlaczego, miały sztylety w oczach.

[Przepraszam, że tak późno :x]

Dobrawa

Szept pisze...

Zalegli w lasach, za granicą, na elfich ziemiach. Decyzja była ostateczna. Tu działo się coś niedobrego. I póki siedziało po tamtej stronie granicy, im nic do tego. Gdy jednak niektóre symptomy przeszły do Królestwa, trzeba było sięgnąć do źródła.
Źródłem, miejscem, gdzie wszystko wydawało się mieć swój początek, była ludzka wioska, Helrad. Ta, z której właśnie wrócili, odrobinę nieopatrznie pojawiając się tam, nie spodziewając się miłego powitania, lecz nie oczekując aż tak wrogiego.
Szept wyjaśniła mu, że to normalne.
Przybyła przed dwiema godzinami. Za późno, by obserwować ich rozmowy z ludźmi, wystarczająco wcześnie, by zorientować się w sytuacji. Było niemal tak, jak kiedyś, jeszcze w Dolinie Ciszy, gdy razem przemierzali granicę, wtedy, gdy największym zagrożeniem wydawali się orkowie z Doliny Surany, a Ataxiar jeszcze nie istniało.
Wtedy nie był bratem królowej.
- Od granicy zbliża się jeździec.
Dłoń spoczęła na ramieniu strażnika. Szept rozległ się przy uchu. Elfy jak nikt inny potrafiły wtopić się w naturę. Ktokolwiek przekraczał granicę Królestwa prędzej czy później przekonywał się, że od dłuższego czasu śledzą go baczne oczy jego mieszkańców.
- Kto? – Elf nie zdradził niepokoju. Nadal siedział na kamieniu, z dłońmi splecionymi pod brodą.
- Nikt z naszych – brzmiała odpowiedź.
Nadal to on dowodził oddziałem strażników. Królowa była tutaj incognito. Magiczna konsultacja, jak wyjaśniła mu z uśmiechem, gdy chciał złożyć dowodzenie w jej dłonie.
- Ta twierdząca, że to jej sprawa. Ta z wioski. – Ton Lorelina pozostawał pogardliwy. Eredin mu się nie dziwił. Okazała się pomocna, ale też zdawała sztuczna. Twierdziła, że ledwie zna ich język, lecz rozumiała każde słowo, jakie padło. Twierdziła, że to jej sprawa, nie ich, lecz tak naprawdę nikt nie mówił jej, co tutaj robią. Mogła być prędzej zagrożeniem niż pomocą. Utrzymywała, pewnym, lekko zadufanym tonem, że wie… lecz co naprawdę wiedziała, jeśli oni gubili się w domysłach?
- Din?
- Pilnujcie jej. Jeśli zbyt się zbliży, pokażcie się i przyprowadźcie ją tutaj. – Chwila ciszy. – Broń miejcie w pogotowiu.
Teraz ona była intruzem. A elfy, jak nikt inny, nie lubiły intruzów.
- Popatrzę sobie na nią. – Szept podniosła się, ruszając za posłańcem.
Eredin uznał to za dobre posunięcie.
Las szumiał nad ich głowami. Zieleń i gołe gałęzie zakryły ich przed niepożądanym wzrokiem. I ujawniły ich, gdy wyłonili się z gęstwiny. Cienie lasu, przez niego wchłonięte i teraz oddane. Nie wydawali się grożący, lecz jednocześnie tacy byli, przez sam fakt, że śledzili ją i podążali jej śladem. Jedna celna strzała, tyle by wystarczyło.
- Pójdź. – Lorelin niechętnie wskazał jej drogę, prowadząc za sobą. Eredin chciał rozmawiać z obcą, niech porozmawia. Potem odstawią ją na granicę i niech lepiej jej nie przekracza bez zaproszenia. Obcy nie byli mile widziani.
Eredin nadal siedział na kamieniu, na którym go zostawił. Strażnik zapewne słyszał ich kroki, lecz nie obrócił głowy, zwracając twarz w stronę resztek ogniska. Jak statuetka, w której żyją tylko oczy, wodzące od jednej strony do drugiej.
- Ilna. Ta rocan – wyrzucił z siebie Lorelin, nie kryjąc pogardy.
- Ilna n’est Aszara elien. Ilna n’est magian.
Eredin podniósł się powoli, prawie zmęczonym ruchem. Obrócił się w stronę rycerza. Obojętność była najlepszym słowem na oddanie jego stosunku do nowo przyprowadzonej. Rzucił upewniające się spojrzenie na strażników skupionych za Zoraną, na Szept i wobec braku inicjatywy z jej strony, rozpoczął sam.
- Przybywasz z wioski. – Nie było to pytanie. – Z Helrad. Cóż mówią ludzie, co chcesz nam przekazać, rycerzu Zorano?

[*nie cofałam się tak daleko w opisie, bo tutaj byłoby tylko jedno konkretne zdanie
Pozamarzają, bo są takie temperatury, przy których nie ma mowy nocować na zewnątrz. I nie ma znaczenia, czy zna się zimy czy nie. Przynajmniej ja tak uważam. Chyba, że by się uciekli do magii albo lepszego czegoś do nocowania niż tylko posłanie albo namiot.
Nie wszystkie iglaki zielenieją cały rok, taka mała uwaga.]

Szept pisze...

[Wiesz, to trochę jak Dar i pośladki, Wilk i zakatarzony jasnowidz, Lu i kaczki. Przylgnęło i łatwo się nie odczepi. Do tego to elfy. Inna kultura. Dla nich Zorana jest rycerzem. I bo ja tak myślę czasem za dużo. Nawet czytając opka. Już się ze mnie Darrusowa śmieje, że by nie chciała takiego recenzenta, bom surowa :P Hmm… może coś w tym jest, bo nie każda przeczytana książka dostępuje zaszczytu znalezienia się na moich półkach xD]

- Ludzie, jak wiecie, mówią różne rzeczy. Jednak zanim do tego… Obie… oboje… ech, wszyscy wiemy o… klątwie. Jesteście tu… więc problem to nie tylko Helrad? Bo to zmienia postać rzeczy.
- Czemu tak sądzisz? - zapytał Eredin. Teraz z kolei to elf przyglądał jej się dziwnie, zielonymi, ciepłymi oczyma przywodzącymi na myśl intensywną barwę koron drzew i późnowiosennej trawy.
- Ludzkie… - Lorelin parsknął.
- Nie mówiliśmy o klątwie. Powiedzieli to ludzie - sprostował, pochmurniejąc, Eredin.
- Ludzie pozbawieni daru - wtrąciła dotąd milcząca elfka. - Nazywam się Szept. - W przeciwieństwie do pozostałych zdawała się nie mieć problemu podczas rozmowy i porzucenia sztywnych form grzecznościowych. - I jeśli, podkreślam, jeśli to naprawdę klątwa, jesteśmy tutaj po to, by to stwierdzić.
Eredin uśmiechnął się.
- Lecz jak dotąd nikt z nas takiej informacji nie potwierdził. Mieszkańcy też nie mają takiego potwierdzenia. - Ton elfki był zdecydowany, nie było w nim jednak wrogości. - Moi towarzysze są Strażnikami Medrethu. Pilnują granic królestwa. To, co dzieje się tutaj, może dotknąć nas - ciągnęła poważnie. - Zwłaszcza, jeśli pogłoski o klątwie okazałyby się prawdą. Eredin jest dowódcą tego oddziału. Ja jestem tutaj w roli łącznika. Miałam kontakt z Kerończykami wcześniej.
Nic nie zataiła. Tylko kilka rzeczy przemilczała. Wśród elfów rola kobiety nie była tak stłamszona jak w Wirgini. Bardziej przypominała kerońskie równouprawnienie. Elfki były uzdrowicielkami, wojowniczkami, magami. Głowami rodów. Zasiadały w radzie, pośrodku Starszych. Były dowódcami, kurierami na równi z męskimi przedstawicielami rasy. Jedynie tron dawał tym ostatnim przewagę. Korona królestwa dziedziczyła się bowiem w męskiej linii rodu Raa’sheal. Nawet jednak patrząc na strukturę społeczną nie dało się nie zauważyć, że dowódca liczy się z opiniami wyrażanymi przez długouchą kobietę.
- Tamta kobieta w wiosce mówiła o śmierci - przypomniał sobie Eredin, wysłuchawszy opinii rycerza Zorany, jak nadal ją nazywał. .
- Mówili też o dwugłowym cielaku - Szept dobrze przyswoiła sobie informacje. - To nie magia, to biologia. Czasem się zdarza. Wada dziedziczna. Nie żyją długo. - Ostrożnie odnosiła się do uzyskanych informacji. Nagromadzenie takich wypadków mogło mieć przyczynę w magii. Wystarczyła dzika, uwolniona moc, niekontrolowana przez nikogo, by obudzić zmarłego. Ta sama moc mogła wywołać zmiany w ciele ludzi, zwierząt… czy w pogodzie. Ta sama albo ukierunkowana przez kogoś.
- Mówiła o śmierci swojej córki - poprawił Strażnik. Z jakiegoś powodu zdawał się przejęty szczególnie tą rewelacją. - A skoro mają wiedźmę i kapłana we wiosce…
- To będzie trzeba z nimi porozmawiać - wtrąciła Szept, taktownie przemilczawszy opinię, jaką miała o wiedźmach i ich kompetencjach w magicznych dziedzinach. - Tylko nie wszyscy na raz. Cały oddział elfów, nawet tak nieliczny, to więcej niż mogą znieść wieśniacy.
- Zbezczeszczenie świętego miejsca mogłoby rozgniewać waszych bogów? - zaciekawił się Eredin, wyraźnie zdziwiony. Nieznacznie przechylił głowę, chciwie wpijając wzrok w twarz rycerza. Coś niby wiedział o ludziach, lecz ich bóstw nie potrafił nawet nazwać, cóż dopiero powiedzieć więcej o ich naturze. - Na tyle, by zaczęli was karać plagami?
Teraz nawet Szept patrzyła pytająco na Zoranę, w myśli odnotowując, że to święte miejsce też wypadałoby zobaczyć.

Whinchat pisze...

Twarz mężczyzny pojaśniała, gdy wybranka jego serca raczyła na niego spojrzeć. W tej chwili wydawała mu się jeszcze piękniejsza niż chwilę wcześniej, gdy wypatrzył ją w tłumie. Wszak nie było to trudne. Jaśniała niczym gwiazda wśród tego motłochu. Zawsze gdy sięgał po swoją lutnię, robił to, aby zarobić. Każda dama, która stała się tematem jego i nie jego ballad, miała przynieść mu nic więcej niż trochę grosza i upojną noc z adresatką utworu. Teraz jednak przepadł zupełnie. Nie zależało mu ani na pieniądzach, ani na spędzeniu nocy z przepiękną Caireann. Chciał spędzić z nią resztę swoich dni! Całować ślady jej stóp! Ach, to przecież musiała być miłość!
Trącił zgrabnymi palcami struny lutni, a chwilę później zaczął śpiewać. Wokół zebrali się ludzie. Rozmowy umilkły, zamarła pięść, która lada moment miała znaleźć się na nosie nieuczciwego hazardzisty. Trzeba było przyznać, że trubadur, równie co był irytujący, tak miał niezwykle piękny, melodyjny głos. Wpatrzony w swoją wybrankę właściwie nie mrugał, aby nie spuścić jej nawet przez chwilę z oczu. Z prawdziwym natchnieniem, donośnym głosem, śpiewał:

Jej lico białe, długi włos
Tak piękna, wolna była
Na wietrze lekki był jej krok
Jak lot lipowych listków...


Jego głos nie załamał się nawet przez chwilę, gdy sam dostrzegł i zrozumiał, że jego wybranka szuka drogi ucieczki. O nie! Dośpiewa jej pieśń do końca, choćby miał paść trupem!

[Od razu się przyznam, że fragment ballady, zgodnie z charakterem naszego śpiewaka, jest kradziony :< Ja jestem poetycko upośledzona, jak się okazuje, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe... Jakbyś chciała przesłuchać całość, to jest to fragment z "Pieśń o Nimrodel" GreenWood
Co do Nocy Kupały, to kurde blaszka, jasne, że napiszemy! :D Noc Kupały i Czarodzielnica to takie wdzięczne tematy do wszelkich grupowców. Ja się piszę, bardzo bardzo baaardzo! <3]

Dobrawa

Anonimowy pisze...

[Wybacz "olanie" ale wtedy się trochę działo w życiu prywatnym. Teraz też się trochę dzieje ale może uda mi się znaleźć trochę czasu na jakiś wątek. Po za tym długo czekałem na odpis w sprawie "zaproszenia na piwo" czy co tam mieliśmy :D Masz jakieś pomysły na watek?]

Ząbek

Olżunia pisze...

Cz. I

Tarcza słońca powoli wyzierało zza wzgórza. Wzniesienie rzucało długi cień na trakt, biegnący pod zamkową bramą. Było chłodno, lekki wiatr rozwiewał strzępki mgły. Nad leżącą w pyle drogi kobietą pochylało się czterech mężczyzn.
- Kto to jest? – zapytał cicho jeden z wartowników, raczej sam siebie niż swoich towarzyszy. Towarzysze zgodnie wzruszyli ramionami. Nie spodziewano się tego dnia nikogo.
- Nie wiem – odrzekł ich dowódca. – Ale wygląda na to, że się mu nie poszczęściło.
Mężczyzna przyklęknął obok poturbowanego ciała. Odgarnął splątane, posklejane krwią włosy koloru słomy. Przyłożył do szyi złączone palce. I skrzywił się.
- Cholera, ledwo dycha, ale żyje… – mruknął. Szybko powziął decyzję, o której głośno poinformował pozostałych: – Niech jeden z was pomoże mi ją przenieść. A drugi niech biegnie po medyka, byle żywo.
- Ale… – wyrwało się któremuś.
- Kurwa, zaraz będziemy tu mieli trupa przez twoje „ale”! – wściekł się wachtowy. Często się wściekał. Nie żeby nie miał powodu, bo wolał premię albo chociaż pochwałę za dobre wykonywanie obowiązków niźli kopanie dołu. Głębokiego dołu. – Roth, bierz ją za nogi. Do wartowni z nią. Ty, jak ci tam… poszukaj jakiegoś opatrunku. Kurwa, niech ktoś uspokoi tego konia, bo nas pozabija!
Dopiero w wartowni zlokalizowano ranę. O dziwo, tylko jedną. W klatce piersiowej, głęboką. Zbyt głęboką, by ktokolwiek przeżył jazdę na oklep. Pozostali na posterunku zrobili tyle, ile mogli zrobić – rozpięli i rozcięli odzienie, przycisnęli do rany kawałek złożonego płótna i czekali.
Po blisko kwadransie, gdy podenerwowani wartownicy myśleli już, że obca kobieta umrze na ich zmianie, w progu pojawił się mistrz medycyny ze swoim czeladnikiem. Naczelny Zakonny Konował obejrzał znajdę, kazał jednemu z wartowników przynieść nosze, po czym z pomocą ucznia mocno okręcił bandażem klatkę piersiową rannej. Tylko tyle mógł zrobić w ciemnym pomieszczeniu, bez narzędzi i bez wody.
- Alaryk, biegnij po siostrę. Sami nie damy rady.
Czeladnik skinął głową. Pobiegł.
***
- Siostra Izuria! – Alaryk wpadł do kapitularza. Zwróciło się ku niemu oczy kilkunastu sióstr, które nie zdążyły zgodnie z regułą zasłonić twarzy. Intruz wtargnął niespodziewanie. – Gdzie ona jest?
- W wirydarzu, w ogrodzie – odburknęła niechętnie starsza zakonnica. – Cichaj, młody człowieku, uszanujże…
- Siostro? – Młodzieniec nie uszanował. – Siostro! Proszę ze mną.
Izuria podniosła się z kolan, pospiesznie zarzucając na twarz chustę.
- Co się dzieje? – zapytała.
- Mamy pchnięcie w klatkę piersiową. – Alaryk nie czekał na nią. Kierował się w stronę infirmerii, ponaglając mniszkę gestem. – Trzeba zmniejszyć krwawienie, inaczej będziemy mieli trupa.
Siostra otrzepała dłonie z ziemi, zebrała granatowy habit w garście i pobiegła za młodym medykiem. Po drodze zrzuciła ze stóp patynki, by za nim nadążyć. Odrzuciła także welon. Zbytnio przeszkadzał.
***
Przypadek był beznadziejny. Gdyby znajda była skatowanym kotem albo psem, pewnie skręciliby jej kark, żeby się nie męczyła. Ale traf chciał, że była człowiekiem. A przynajmniej człowieka przypominała.
Krótka, wąska rana pulsowała gorącą, jasnoczerwoną cieczą, co niemal uniemożliwiało ocenę odniesionych obrażeń. Serce zdawało się być nieuszkodzone, główne aorty także, inaczej kobieta nie przeżyłaby minuty. Z pewnością odbyło się to jednak kosztem innych narządów. Płuca i pomniejszych tętnic, bo krew była spieniona, a krwioobieg wyrzucał ją z siebie rytmicznie. Być może także kosztem wątroby lub żołądka.
Nad powalanym krwią łożem w infirmerii przewinęło się wiele osób. Jako pierwsza do dzieła przystąpiła młodziutka siostra; tylko ona zdolna była ustabilizować stan rannej. Starannie obmyła ręce z ziemi, delikatnie położyła opuszki palców na prowizorycznym opatrunku i skórze wokół rany, po czym zamknęła oczy. Czas wlókł się i chwilę trwało, nim dało się dostrzec pierwsze rezultaty. Starszy medyk rozważał, czy nie powinien był odtrącić jej magicznej pomocy i zająć się problemem po swojemu. Po paru minutach jednak krwawienie wyraźnie się zmniejszyło.

Olżunia pisze...

Cz. II

Medycy spieszyli się. Rozkładali narzędzia, starannie posegregowane w skórzanych przybornikach, raz po raz odrywając się od przygotowań. Przykładali opuszki palców do szyi kobiety, by sprawdzić, czy jej serce nadal bije.
Siostra odjęła ręce od pacjentki i zatoczyła się. Nogi się pod nią ugieły i wpadłaby na rozłożone na ławie narzędzia chirurgiczne, gdyby jeden z mężczyzn jej nie podtrzymał. Była wyczerpana.
Dzięki jej pomocy medycy mogli operować ranę zamiast zapchać ją wygotowanymi szmatami i zabandażować. Spróbowali zszyć jedną z przerwanych aort, najłatwiej dostępną, która jakimś cudem trzymała się na fragmencie swojej ścianki. W ruch poszły zakrzywione srebrne, cieniutkie igły, katgut, okular – zazwyczaj używany przez złotników do wykonywania precyzyjnych zdobień, teraz znalazł nowe zastosowanie – szczypce oraz opatrunki, bardzo dużo opatrunków. Szył młodszy z nich, czeladnik jeszcze, bardzo przejęty swoją rolą. Miał lepsze oko i pewniejszą rękę niż jego nauczyciel, a w dodatku wykazywał się dobrą intuicją. Pomagały mu dwie okutane granatowymi habitami nowicjuszki, po które posłano. Jedna z nich podawała i myła narzędzia. Druga trzymała nad łożem emanujący chłodnym, intensywnym światłem flakon. To dzięki niemu czeladnik mógł połączyć rozcięte ścianki. Także dzięki niemu dokładnie obejrzał ranę i odkrył, że aorta brzuszna zasklepiła się samoczynnie. To, że została uszkodzona wcześniej, nie ulegało wątpliwości. Jakim sposobem teraz wyglądała na nietkniętą – tu wątpliwości były nad wyraz liczne.
Flakonu użyczyła im na czas zabiegu Matka Przełożona. Matka Przełożona stała w drzwiach infirmerii i wszystkiemu się przyglądała. Kilka kroków za nią stał pomocnik Mistrza Zakonu Myrmidii, Reinm.
***
- Czy ona ma w ogóle jakieś szanse? – zapytał czeladnik. Starał się tuszować to, że się denerwuje i że jest bardzo zmęczony. Nie wychodziło mu to zbyt przekonująco i z pewnością nie doceniał swoich dokonań sprzed pół godziny.
- Ty mi powiedz – odrzekł medyk, sędziwego już wieku mężczyzna, w Zakonie sprawujący pieczę nad swym rzemiosłem.
Siedzieli na ławie, postawionej nieopodal szpitalnego łóżka, i przyglądali się kobiecie. Jej skóra była bardzo, bardzo blada, oczy miała obrysowane sinym fioletem. Oddychała płytko, ale regularnie.
Mężczyźni sączyli z kubków rozcieńczone wino i rozmawiali. Rozmawiali po raz pierwszy od paru godzin, bo podczas zabiegu wymieniali jedynie pojedyncze słowa, spojrzenia i gesty.
- Kanał rany wydaje się być czystym – stwierdził czeladnik. – Jedyne zabrudzenia to pył z drogi, na której ją znaleziono i który udało mi się w większości usunąć. Krwotok wewnętrzny mniejszy niż należałoby się spodziewać, ale nadal groźny. Uszkodzone płuco, ryzyko zapalenia otrzewnej. Ostrze ominęło wątrobę i żołądek. Maść z krwawnika zmniejszy ryzyko zakażenia. Zapewne uszkodzone chrząstki żebrowe, być może pogruchotane żebra, co zapewne zmniejszyło impet…
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie – wszedł mu w słowo medyk. – I przestań powtarzać „zapewne”.
Czeladnik odetchnął głęboko i zebrał się w sobie.
- Przeżyje. Nie można dopuścić do zakażenia, trzeba zastosować maść sporządzoną z Achillea millefolium oraz…
- Jak nie umiesz jednocześnie gadać i robić, to zamknij jadaczkę – warknął starszy mężczyzna. – Trzeba jej zmienić opatrunek, ten niedługo przesiąknie. Zróbże tę maść zamiast o niej gadać.

Olżunia pisze...

Cz. III

***
- … zastosowaliśmy odpowiednie medykamenty – dokończył relację medyk. – Nie zaobserwowaliśmy objawów gangreny, ale najtrudniejsze przed nami. Wydaje mi się… – mężczyzna zawiesił głos.
Reinm oderwał wzrok od przeglądanych listów i spojrzał na niego.
- Mów śmiało – zachęcił. Wstał od zasłanego papierami stołu, przeciągnął się. Ze stojącej na parapecie szkatułki wyjął świecę, zapalił ją od dogasającego ogarka, po czym zatknął na świeczniku.
- Gdyby była człowiekiem, nie przeżyłaby – odparł medyk.
Zastępca Wielkiego Mistrza skinął głową, zamyślił się, po czym skinął głową ponownie na znak, że rozumie, że przyjmuje to do wiadomości i że nie zaniedba tego szczegółu.
- Kiedy się obudzi?
- Wybudzimy ją za trzy dni.
Reinm ponownie skinął głową.
- Dziękuję ci, Sagires.
***
Obudziłaś się po dniach dwóch, przed południem.
… nie czujesz. Nie pamiętasz. Nie myślisz w żadnym ze znanych ci języków.
Gdzieś na brzegu świadomości pojawia się ból. Pulsuje w rytmie, w którym bije twoje serce. Zastanawiasz się, skąd pochodzi, ale nie pamiętasz.
Napływa jeszcze więcej bólu. Więcej i więcej, i bez końca, niczym morska woda podmywająca brze. Ale nie skarżysz się, nie krzyczysz, nie jęczysz nawet. Nie masz siły. Nie ruszasz się, bo każde, najdrobniejsze choćby drgnięcie mięśni promieniuje falami gorąca w klatce piersiowej i jamie brzusznej.
Potem czujesz ciepło. Ciepło promieni słońca na twojej twarzy i gorąco, bijące z wnętrza twojego ciała. Twój organizm walczy. Zaraz, zaraz…
Organizm? Ciało? Jakie ciało?
Potem zalewa cię światło. Najpierw ostra biel, drażniąca oczy i zwężająca źrenice. Z tej bieli zaczynają powoli wyłaniać się kształty, w płótno tej bieli wplatają się dźwięki. Drewniane belki. Biały prostokąt po lewej. Biały prostokąt po prawej. Dźwięk przyciszonej rozmowy. Śpiew ptaka. Nie, śpiew to za dużo powiedziane. Czego ta sroka się tak drze?
Mrużysz oczy. Przytępione zmysły przez dłuższą chwilę badają otoczenie, ale go nie rozumieją. Skąd sroka? Skąd te białe prostokąty? Dlaczego oni rozmawiają? Kto rozmawia?
Udaje ci się rozejrzeć dookoła.
Leżysz w łóżku. W jego nogach, na brzegu siennika siedzi nieznany ci mężczyzna. Ma ciemne włosy, oczy o ciemnobrązowych tęczówkach, ubrany jest w ciemną tunikę i w ogóle cała jego postać odcina się od rozmazanego, jasnego tła.
Twój wzrok powoli zaczyna koncentrować się także na dalszych obszarach. Na łóżku obok leży inny mężczyzna. Rękę podwieszoną ma na temblaku, a oko podbite tak paskudnie, że nie może go otwierać. Usztywnioną kończynę podwiązuje młoda kobieta, ubrana w granatową, nieco zbyt obszerną suknię, z chustą zarzuconą na twarz. Rozmawiają o czymś, ranny mężczyzna się uśmiecha.
Biała pościel, białe parawany i świeżo pobielane ściany raz po raz zlewają się w jedną jasną plamę.
Mężczyzna w czerni przygląda ci się nadal. Jego wzrok jest czujny, ale i ciekawski. Niczym u polującego zwierzęcia.
Najpierw docierają do ciebie barwa i ton jego głosu, dopiero potem sens wypowiedzianych słów.
- Jak ci na imię?

Olżunia pisze...

Słysząc pytanie, mężczyzna uśmiechnął się lekko. Kobieta miała prawo wiedzieć, kto i gdzie ją przetrzymuje, zanim odpowie na jakiekolwiek pytania. Racja i prawo gościny były po jej stronie. W ogóle miała prawo wiedzieć, przesłuchiwana czy też nie. I czymkolwiek by nie była.
- Jesteś w Twierdzy Myrmidii, posadowionej na Czarcim Ogonie w Górach Przodków, w siedzibie Zakonu Sióstr Miecza, kapłanek bogini - odpowiedział mężczyzna w czerni. - Zajmujemy się Tobą za zgodą matki przełożonej, Ishoye. Mam na imię Reinm.
To, że zastępuje Wielkiego Mistrza Zakonu Wśród Wzgórz, że tenże Wielki Mistrz zdaje sprawę przed parą królewską Keronii i że wbrew woli tegoż Wielkiego Mistrza z Twierdzy nikt nie wyjdzie, mężczyzna na razie przemilczał. Podczas przesłuchań wskazanym było wszak to, by przesłuchiwany nie wiedział, kto go przesłuchuje i przez to nie mógł przewidzieć, które kłamstwo sprzedawać powinien, a którego sobie oszczędzić. Oczywiście znajda mogła wszystkich tych informacji mieć świadomość. Reinmowi chodziło jednak raczej o wykorzystanie jej obecnej kondycji i dezorientacji. On po prostu nie chciał jej przedwcześnie o czymkolwiek ostrzegać.
- Teraz twoja kolej - zachęcił.
Szczerość za szczerość. A raczej odrobina szczerości za odrobinę szczerości.
Obserwował ją uważnie przez cały czas. Można by rzec, że studiował pieczołowicie najbardziej intrygujące elementy jej fizjonomii, tak jakby chciał je za chwilę naszkicować.
Oczy niczym płynne złoto. Zaostrzone kły. Oraz skrzydła, wcześniej imponujących rozmiarów, teraz niewidoczne, jeśli nie liczyć piór wytatuowanych na obojczykach. SKRZYDŁA.
Bardzo, ale to bardzo chciał dowiedzieć się, kim była ta kobieta.

Olżunia pisze...

- Zama… Zorana.
Reinma bardzo zaciekawiło to zawahanie. Nie, nie było to krętactwo. Reinm był bowiem bardzo głęboko przekonany o tym, że szczerości nie da się udawać. Można udawać jej prawdziwie przekonujące udawanie, ale nigdy udawać dobrze. A teraz patrzył na potwierdzenie swojej tezy w przyrodzie.
Nie, tu chodziło o coś innego niż zwykłe kłamstwo. Ale o to postanowił zapytać w swoim czasie.
- Bogini. Bogini Myrmidia? Znaczy, jesteśmy w klasztorze?
- Tak, Myrmidia – odpowiedział zdawkowo. Nie ględził o tym, co patronat Myrmidii nad obydwoma zakonami wnosi do życia tychże zakonów, bo byłoby to zwyczajnie bez sensu. Nie zamierzał przeciążać swojej rozmówczyni zbytecznymi informacjami. Zwłaszcza że wspomniane przeciążenie zdawało się nadchodzić szybciej niźli się spodziewał. – Jesteśmy w klasztorze, który mieści się w zamku.
- Skąd się tu wzięłam?
To dopiero było szczere.
- Przyjechałaś na czarnym ogierze, ranna – odrzekł powoli Reinm, starannie rekonstruując historię ze strzępów opowieści jej świadków. – Było źle. Do tego stopnia, iż wartownicy sądzili, że nie żyjesz. Albo że żyjesz, ale wkrótce się to zmieni. – Tu mężczyzna pozwolił sobie na mniej urzędowy wtręt. Reszta relacji nie była już tak swobodna. – Wydawało im się, że tuż za grzbietem sąsiedniego wzgórza ktoś ci jeszcze towarzyszył, ale panował półmrok, mogli się więc mylić. Do bram podjechałaś sama. Spadłaś z konia, który spłoszył się, gdy chciano chwycić go za uzdę, i stanął dęba. Strażnicy przenieśli cię do wartowni, gdzie założono ci opatrunek. Następnie przeniesiono cię do infirmerii. – Mężczyzna zawahał się, nie wiedząc, na czym winien był się koncentrować. Uznał jednak, że aspekt medyczny całego zajścia powinien kobietę interesować. – Tam zmniejszono krwawienie, zszyto niektóre naczynia oraz częściowo brzegi rany, zaaplikowano maści i podano leki. W tym czasie wartownicy starali się zaprowadzić karosza do zamkowej stajni – Reinm zajął się teraz innym aspektem tej historii, z pozoru prozaicznym, a w rzeczywistości o wiele bardziej skomplikowanym niż by się zdawać mogło. – W skrócie starania te zakończyły się fiaskiem, poturbowaniem jednego z nich i ucieczką konia. Potem widziano zwierzę z blanków kilkakrotnie, jak pokazywało się na brzegu okolicznych lasów i zaraz do nich wracało. – Tu celowo użył słowa „zwierzę”. Liczył, że uda się mu sprowokować nieznajomą, by to określenie zanegowała. Koniec końców, żadne normalne zwierzę nie chłepcze ludzkiej krwi, zebranej w zagłębieniu drogi. – Nie sądzę, by próbował uciec, raczej na coś czeka. Na kogoś.
Na razie nie pytał o nic. Chciał dać jej coś, o co mogła zaczepić myśl, by tę myśl rozwijać. A także dać jej czas, by poukładała sobie wszystko w głowie. Wydawała się tego czasu bardzo potrzebować.
Przypomniał sobie wyjątkowo obrazowy i obfity w szczegóły opis Sagiresa. Ktoś, kto zadał to pchnięcie, chciał się jej pozbyć. W klatkę piersiową nie celuje się, by ranić, ale by zabić.
Przygarnęli czyjąś ofiarę. Musieli wiedzieć, przed kim przyjdzie im się bronić, gdy dadzą tej ofierze schronienie. Musieli wiedzieć, czy wolno im dawać jej schronienie.
- Opowiesz mi, co się wydarzyło? – zapytał Reinm po dłuższej chwili błądzenia wzrokiem po stropie. – Byłaby to pełniejsza odpowiedź na pytanie, jak ci na imię.

Olżunia pisze...

Nie naciskał. Raz poruszone tematy porzucał, by móc wrócić do nich potem. Gdy nadejdzie właściwa pora.
- Gdy mnie znaleźliście, czy miałam coś na szyi?
Wzrok Reinma powędrował ku skrzynce z jasnego drewna, która stała na przysuniętym do szpitalnego łóżka stoliku. Urzędnik położył ją sobie na kolanach. Z noszonej u pasa sakwy wydobył kluczyk, którym otworzył zamek. Uchylił wieko.
W środku nie było nic cennego. Jedynie kilka drobiazgów które miała przy sobie Zorana, gdy ją znaleziono. Nic cennego, poza…
- Gdzie on jest? – zastanowił się głośno Reinm. Ściągnął brwi. – Był tu naszyjnik, sam go tu włożyłem.
***
Zeszłej nocy

Mężczyzna w czarnym płaszczu przyklęknął obok łoża, na którym spała młoda dziewczyna. Przypatrywał jej się przez dłuższą chwilę. Sen zmorzył dziewkę ciężki, męczący i znać było po niej, że była wyczerpa. Głowę miała krótko ostrzyżoną. Mężczyzna położył dłoń na jej czole.
Jednym okiem obserwował dziewczynę, a drugim jej sny. Zupełnie jakby patrzył w gwiazdy przez teleskop, drugą powiekę mając otwartą. A potem zesłał na nią utkany przez siebie sen.
Dziewczyna – która jeszcze przed chwilą biegła długim, zbyt długim korytarzem, będącym zlepkiem różnych ciasnych pomieszczeń – teraz zatrzymała się. Tam, gdzie przed chwilą była ściana, teraz ziała aksamitna ciemność, rozdzierana światłem jednej świecy. Świeca stała na stoliku, przy którym siedzieli kobieta i mężczyzna. Kobieta miała na sobie męską koszulę i nogawice. Twarz mężczyzny skrywał kaptur. Grali w kości.
- Zabrałaś mi ją – powiedział nieznajomy, gładząc dziewczynę po głowie. W jego głosie nie pobrzmiewał choćby cień żalu czy pretensji. – To nie tak, że to tylko twoja zasługa. To głównie ich wina, bo oni mi ją darowali i oni mi ją zabrali. – Do tej pory radosny, teraz mężczyzna jakby posmutniał. – Ale moje relacje z nimi są, cóż… skomplikowane. A z tobą mogę porozmawiać – dodał, a na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech.
To mówiąc, powiesił jej na szyi kamień oprawiony w srebro.
- Proszę, przyjmij go – powiedział, uderzając teraz w ton uroczysty. – Zwą go świątynią gwiazd. Niektórzy twierdzą, że przynosi ulgę i zsyła jasność myśli.
Gdy wychodził, zatrzymał się jeszcze w progu.
- Kici, kici? Idziemy!
***
Tego ranka

Siostra Izuria ocknęła się, a ocknąwszy, usiadła na łóżku. Zasnęła. Ocknęła się o świcie, ale sen ją musiał zmorzyć. Która mogła być godzina? Późna, zbyt późna. Z całą pewnością przespała poranne modły.
Zerwała się z siennika, by czym prędzej ubrać się i dołączyć do reszty mniszek. Wciąż była wyczerpana po udzieleniu pomocy rannej kobiecie. Najwyraźniej matka przełożona wiedziała o tym, skoro zabroniła pozostałym siostrom budzić ją. W innym wypadku jej nieobecność zostałaby zauważona i posłanoby kogoś po nią.
Przez pośpiech nie zauważyła, że coś kołysze jej się u szyi. Zdjęła to coś czym prędzej, by móc się temu przyjrzeć.
Oprawiony w srebro kamień mienił się kolorami, od brązów, poprzez zielenie, aż do błękitów. Zieleni było najwięcej, jarzyła się niczym przygaszony płomień.
Izuria pospiesznie schowała znalezisko do skrzyni, troskliwie zawijając je w rąbek grubej, wełnianej sukni. Wybiegła z celi, by dołączyć do reszty mniszek.
***
- Znajdę go – zobowiązał się Reinm. – Jest tylko parę osób, które mogą go mieć.
Zamilkł. W dłoniach cały czas obracał muszelkę. Niewielką, białą, karbowaną muszelkę, taką, jakie morze wyrzucało na brzeg.
- Ale przedtem muszę coś wiedzieć – zastrzegł. Mówił spokojnie, pewnie, cały czas patrząc kobiecie w oczy. – Muszę wiedzieć, kto ci to zrobił. Inaczej udzielenie ci schronienia będzie zbyt ryzykowne, skoro nie wiemy, jakie to pociąga za sobą konsekwencje.

Olżunia pisze...

[Z zawstydzeniem przyznaję, że to raczej szkic, bo nie chciało mi się pisać reakcji Reinma. Potem je dopiszę. Bo składamy to w opko, prawda?]

Reinm zamilkł wreszcie. Przestał pytać.
Wystarczy, powiedział sobie w myślach. Wystarczy. Dość usłyszałeś.
Zastępca Mistrza zamknął więc szkatułę i odstawił ją na miejsce. Zamknął ją, ale klucz – zamiast schować do kieszeni – położył obok niej. Wstał i splótł dłonie za plecami. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale w tym samym momencie ktoś zamaszyście otworzył drzwi. Ów ktoś w ostatnim momencie chwycił je za klamkę, nim wyrżnęły o świeżutko pobieloną, nieobłupaną jeszcze i nieokopconą ścianę. Tym kimś był Alaryk.
Młody medyk przemierzył infirmerię kilkoma wydłużonymi, zamaszystymi krokami. Zatrzymał się dopiero przy łożu rannej, nieomal napierając ciałem na jego oparcie.
Szybko ocenił sytuację. W mig doszukał się wszystkich elementów układanki, których potrzebował.
- Kiedy następnym razem będziesz wykradał mi medykamenty – wycedził przez zaciśnięte ze złości zęby czeladnik – upewnij się, że potrafisz je stosować. To nie jest pierwszy raz, kiedy przedwcześnie wybudzasz mi pacjenta. – Kiedy mówił, okrążył łóżko i podszedł do stolika, na którym stała szkatuła. Przyklęknął. Podniósł niewielką, glinianą butelkę, do tej pory ukrytą za nogą stołu. – Ale zazwyczaj masz na tyle przyzwoitości, by nie kraść.
Był wściekły, niemalże krzyczał. Gdy wyrzucił z siebie, co mu na sercu leżało, ochłonął nieco. Obejrzał się na rozmawiającą parę, siedzącą na łóżku obok. Ani pokiereszowany jeździec, ani mniszka nie zwracali na nich najmniejszej uwagi.
Wzrok Alaryka powędrował ku muszelce, którą wciąż obracał w dłoniach Reinm.
- I przestań bawić się tymi cholernymi szpiegowskimi amuletami!
Reinm uśmiechnął się łagodnie. Ukłonił im się lekko, najpierw Zoranie, potem Alarykowi.
- Zostawię was.
I poszedł.
Alaryka ten pokaz grzeczności rozwścieczył jeszcze bardziej, ale nie pozwolił sobie na kolejny wybuch gniewu. Przysiadł na krawędzi łóżka i przyjrzał się Zoranie.
- Jak się czujesz?

Olżunia pisze...

- Między innymi. Choć twoje ocalenie przypisywałbym raczej boskiej opatrzności, bo naprawdę źle z tobą było.
Alaryk był bezpośredni. Zawsze taki był, co przejawiało się na rozmaite sposoby. Mówił to, co myślał. Pytał o to, co chciał wiedzieć, a nie o co zapytać wypadało. Zastanawiał się na głos, a jego myśli wyprzedzały nieskładne, chaotyczne wypowiedzi. Kłamca i krętacz był z niego kiepski, nie potrafił nawet porządnie ściągać na uczelnianych egzaminach.
Wyglądał na lat dwadzieścia parę. Czarne, niesfornie kręcące się włosy luźno wiązał rzemieniem. Ogolony był owszem, gładko, ale ostatnio tak ze trzy, cztery dni temu. Koszulę nosił wymiętą, z dyndającymi, niezawiązanymi trokami i upapranymi czymś mankietami, i w ogóle nie wyglądał na kogoś, kto przejmuje się swoim wyglądem. Najdobitniej świadczyło o tym paradowanie bez tuniki, z gaciami błyskającymi spod przydługiej koszuli i nogawic.
- Mogę? - zapytał medyk, by grzeczności uczynić zadość, po czym, wcale nie czekając na odpowiedź, ujął nadgarstek kobiety. Opuszkiem kciuka odnalazł słabo pulsującą tętnicę.
- Przepraszam za niego. Długo ci się narzucał? - zapytał znów, chyba dla zabicia czasu rozmową.
Kłamca był z niego kiepski, toteż trudno mu było ukryć, że przyglądał się swojej pacjentce z nieskrywaną, natarczywą wręcz ciekawością. Owszem, i tak spojrzałby jej w oczy, obserwując, jak źrenice reagują na światło. Ale nie patrzyłby na nie w taki sposób.
Wstał z łóżka i sięgnął po stojącą pod stolikiem butelkę. Przeczytał etykietę, marszcząc przy tym czoło. Potrząsnął nią, odkorkował i nieznacznie przechylił, zaglądając do środka.
- To słaba substancja - powiedział cicho, na wpół do Zorany, na wpół do siebie - a Reinm nie użył jej wiele. Nie powinna była ci znacząco zaszkodzić. Jak się czujesz? - powtórzył, oprzytomniawszy nieco.

[Reakcję Reinma dorzucę do wątku zebranego w dokumencie. Skróciłam nieco tę pierwszą wypowiedź, ale ja widzę Alaryka jako takiego wyszczekanego smarkacza, co za dużo gada. :3]

Olżunia pisze...

- Alaryk – przedstawił się mężczyzna, lekko się przy tym uśmiechając. A może po prostu zmrużył oczy od intensywnego światła? – Terminuję w tutejszej infirmerii.
Położył dłoń na czole kobiety, potem na policzku, w końcu na szyi, robiąc to niemalże płynnym ruchem. Tym razem bez pytania.
- Gorączka nie jest wysoka – stwierdził fakt. – To dobrze rokuje.
W jego głosie cały czas słychać było odległą nutę zawahania, jakby… powątpiewania?
Młody czeladnik bał się. Bał się fatalnej w skutkach pomyłki. Albo nawet i nie pomyłki, ale tego, że w najmniej oczekiwanym momencie wszystko wyrwie mu się spod kontroli.
- Co chciałbym usłyszeć? – powtórzył niczym echo. – Zawroty głowy, dreszcze, uczucie zimna, mdłości? Wszystko.
Na usta cisnęło mu się mnóstwo pytań. Nawet teraz, kiedy ujął rękę kobiety, czuł, jak lekkie jest jej ciało. Widział, jaki kolor mają jej oczy. Pozostałe cechy fizyczne także nie uszły jego uwadze. Słyszał o incydencie, który nieopatrznie spowodował Mistrz Oniromancji.
Powstrzymał jednak ciekawość. Wciąż był wściekły na Reinma, że ryzykował życie tej kobiety, by czegoś się od niej dowiedzieć. Na Mistrza Oniromancji także. Pytania każdego z panów winny były poczekać na odpowiedni moment.

Olżunia pisze...

- Siostro. – Alaryk nieco zbyt głośno wypowiedzianym słowem przeciął przyciszoną rozmowę, prowadzoną przez mniszkę oraz rannego mężczyznę. – Niech siostra przyniesie dzban wody i kubek – czeladnik nie spuszczał z tonu. – A kiedy siostra wróci, niech przyniesie z kuchni coś do jedzenia. Coś lekkiego.
Mniszce, ma się rozumieć, nie spodobało się takie traktowanie i nie bardzo wiedziała nawet, czym sobie na nie zasłużyła. Otworzyła usta i, zdało się, chciała coś powiedzieć, ale w końcu zaniechała i tego, i dalszej konwersacji. Poświęciła mężczyźnie z sąsiedniego łóżka ostatnie spojrzenie przenikliwie jasnych oczu, nim zarzuciła na twarz woal. Splotła dłonie, zaczepiając kciuki o pasek, i oddaliła się pospiesznie.
Wróciła po chwili, niosąca dzban wody. Nalała jej do kubka, postawiła naczynie obok łoża i napoiła ranną.
- Dziękuję, siostro.
Z nanizanej na pasek kalety Alaryk wydobył czystą chustkę. Złożył ją w podłużny prostokąt i zwilżył. Położył kompres na czole kobiety.
Nie mówił już nic. Pozwolił swojej pacjentce odpoczywać. Utkwił wzrok w czubkach swoich butów i nad czymś się zamyślił.
***
Matka Przełożona opuściła złożone do modlitwy dłonie i otworzyła oczy.
Nie, nie bała się, a przynajmniej bardzo nie chciała się bać. Ale problemem nie był umysł. Opór stawiało ciało, które – czując zbliżającą się śmierć – rwało się do szaleńczej ucieczki. Serce kobiety trzepotało niczym wróbel w sidłach, dłonie drżały, choć Matka Przełożona klęczała na mozaikowej posadzce kaplicy niewzruszona niczym słup pokutny.
Czarny uśmiechnął się ujmująco.
- Chciałaś widzieć się ze mną.
Ishoye skinęła głową. Minę miała niewzruszenie zaciętą; jej wąskie, zaciśnięte usta tworzyły cienką linię, wyglądającą niczym muśnięcie precyzyjnym pędzelkiem, umoczonym w rozwodnionym karminie. Biła od niej pewność siebie, nawet teraz, gdy z trudem panowała nad dygotaniem całego ciała.
Może to dlatego się nie odezwała? Może bała się, że załamie się jej głos?
- Wiesz, mam słabość do tej dziewczyny – powiedział mężczyzna, gdy nie doczekał się odpowiedzi ni zadanego pytania. – Do Izurii. Pewnego dnia uroniłem łzę, widząc umierające słoneczniki – zaczął snuć opowieść. Spojrzenie jasnych oczu utkwił gdzieś w dali, w czasie i przestrzeni, których Ishoye nie mogła teraz widzieć. – Tu, w przyklasztornym ogrodzie. Miały poskręcane płatki, ich nasiona były puste, a łodygi obrzmiałe… – Mężczyzna wyrzucił z siebie te słowa jedne po drugich, beznamiętnie, aż nie drgnął mu głos. Umilkł na chwilę. – Tylko jedną łzę – podjął po chwili, kiwając przy tym głową. – A ta wpadła do oka ślicznej Izurii, która tylko bogów się od tej pory boi. Zaczął wtedy padać deszcz, a ona spojrzała w niebo. – I wtedy się to stało. Pewnie nawet nie zauważyła. – W głosie Tego, Który Przywdziewa Czerń pobrzmiało echo smutku. Tak jakby mężczyzna chciał powiedzieć: “Chciałem, by zapamiętała tę chwilę, ale nie mogłem postąpić inaczej, musiałem ściągnąć chmurę nad ogród i teraz bardzo tego żałuję.” – Ale od tej pory jest moją...
- ... oblubienicą – dokończyła Matka Przełożona. – Jest twoją oblubienicą.
Czarny uśmiechnął się ładnie. Spuścił przy tym wzrok, jakby nieco się zawstydził.
- A ja jestem jej oblubieńcem – dodał po chwili, ale w jego głosie nie dało się już usłyszeć czułości, która do tej pory przepełniała każde jego słowo. Słowa – które nie odbiły się echem od ścian wspartej na kolumnach kaplicy bogini Myrmidii, które wpadły w pustkę niczym wrzucony do suchej studni kamień – zdawały się być ciężkimi niczym ołów. Zwiastowały to, co nieodwracalne. To, co zapisane, z czego ani jedna litera nie może zostać odjęta i do czego żadnej litery dodać nie wolno.
W tym czasie Izuria czekała w swojej celi. Miała tam pozostać, aż nie wezwie jej Matka Przełożona.
Z początku nie wspominała jej ani o śnie, ani o znalezionym na szyi amulecie. Ale gdy podczas porannych modłów straciła przytomność i spłynęły na nią wizje, i zaczęły nią targać dreszcze, i zaczęła krzyczeć, krzyczeć, krzyczeć...
Nie mogło to w żaden sposób ujść uwadze Matki, która modły te prowadziła i która była owego zdarzenia naocznym świadkiem.

Olżunia pisze...

- Tajemnica lekarska. Wiesz, co to?
Alaryk podniósł na nią wzrok. Przyglądał jej się badawczo, w zamyśleniu skubiąc rąbek koszuli.
- Wiem – odrzekł, przerywając milczenie. – Ale wiążą mnie śluby posłuszeństwa wobec Wielkiego Mistrza – dodał płynnie, jakby powtarzał utartą formułkę, która w jego ustach zatraciła już swoje znaczenie. – Gdy Mistrz zapyta mnie o coś, co dotyczy moich pacjentów, muszę udzielić mu odpowiedzi. Szczerej – dookreślił, by wątpliwości nie zmąciły tego, co usiłował przekazać. – Bez obaw, nie będę niczego rozgadywał na prawo i lewo. Sagires także. Medyk, mój nauczyciel – dodał.
Czeladnik zerknął ukradkiem na rannego z sąsiedniego łoża. Mężczyzna miał zamknięte oczy, ale czy na pewno spał? Tego nie wiedzieli, toteż Alaryk nie wyrywał się, by powiedzieć, że będzie w rozmowie z Mistrzem unikał jakiegoś tematu. Preferował oględniejsze słowa.
***
- Matko.
Ishoye podniosła na mężczyznę wzrok osoby psychicznie wyczerpanej; osoby, która rzuciła wyzwanie, wiedząc, że nie dotrzyma kroku swojemu przeciwnikowi. I nie dotrzymała, zgodnie z przewidywaniami, ale przewidywania nie złagodziły goryczy porażki.
- Już idę – odpowiedziała, a nienaturalnie wysoki, wątły ton jej głosu zaskoczył ją. Przełknęła suchość w ustach. – Poczekaj na mnie w korytarzu.
Ujęła pulpit klęcznika oburącz i wsparła się nad nim, by wstać. Pociemniało jej przed oczyma, przytrzymała się kurczowo mebla, odczekała chwilę. Otuliła ją miękka bezdźwięczność. Poczuła, że ktoś bierze ją pod rękę. Oparła się na justycjariuszu i pozwoliła się mu poprowadzić.
Podziemną kaplicę, wspartą na kolumnach z malowanej na biało i niebiesko cegły, przez chwilę wypełniało jedynie szuranie obuwia i towarzyszący mu cichy odgłos sunącej po posadzce sukni. Reinm nie pytał. Ishoye milczała także.
Mężczyzna – okutany czarnym płaszczem, wtopiony w cień osnuwający róg kaplicy – również nic nie mówił. Pożegnał Matkę Przełożoną pełnym szacunku skinieniem głowy, ale ona nie mogła już tego widzieć.

Olżunia pisze...

- Gojenie przebiega prawidłowo. – Mając do wyboru dobre i złe wiadomości, Alaryk zaczął od tej dobrej. – Naruszone płuco, ale pozostałe narządy wewnętrzne całe. Żebra… – medyk zawahał się przez krótką chwilę, ale szybko zreflektował się i podjął przerwaną wypowiedź. – Żebra mogą być złamane, jedno lub dwa, ale bez przemieszczenia. Być może są po prostu mocno obtłuczone. Przez opuchliznę nie da się tego jednoznacznie stwierdzić – dodał.
Najważniejszą informację zostawił sobie na koniec.
- Aha, i najważniejsze. Przez najbliższy tydzień nie ma mowy o wstawaniu z łóżka.
Spojrzał jej prosto w oczy i nie spuścił wzroku, póki nie upewnił się, że zrozumiała.
Wstał z jej siennika i przyniósł sobie skrzypiące krzesło o rozchwianych nogach.
- Odpoczywaj – powiedział. Wyjął z kalety plik papierów, obustronnie i równomiernie pokrytych pochyłym pismem, i zaczął je przeglądać. – Posiedzę przy tobie.
***
- Co ci powiedziała?
Ishoye znała swojego podopiecznego, była świadoma jego dociekliwości i obsesyjnej niemalże skrupulatności. Domyślała się, że przepytał już nieznajomą.
Patynki postukiwały, przywodząc na myśl kołatki pokutników.
- I o co ją zapytałeś, a na co odpowiedzi ci nie dała?
Przeorysza była wyczerpana. Ale chciała wiedzieć. To mogło być ważne.

Dominika Starańska pisze...

Bardzo ciekawie napisane. Gratuluję i pozdrawiam serdecznie !!!

Prawa autorskie

© Zastrzegamy sobie prawa autorskie do umieszczanych na blogu tekstów, wymyślonego na jego potrzeby świata oraz postaci.
Nie rościmy sobie natomiast praw autorskich do tych artów, które nie są naszego autorstwa.

Szukaj

˅ ^
+ postacie
Rinne Lasair