Przewodnik

Linki-obrazki

Misje
I. Więzi przyjaźni
Spotykasz po latach kogoś, kto dawniej był ci bliski. Wplątuje cię on w jakąś historię, która nie dość, że z czasem się komplikuje, to w dodatku budzi w tobie wątpliwości co do intencji przyjaciela.

II. Linia frontu
Kerończy natarli na Prowincję Demarską. Oblegany jest sam Demar. Jedni ludzie stają do walki, inni uciekają ze spalonej ziemi. Napastnicy, obrońcy i cywile. Po której stronie staniesz?

Opcjonalnie: Udział w buncie niewolników w Wirginii bądź inne miejsca walk.

III. Rekonwalescencja
W nie najlepszej kondycji trafiasz do wioski lub klasztoru. Wydaje ci się, że trafiłeś w dobre ręce i że wkrótce będziesz mógł opuścić to miejsce. Okazuje się jednak, że z pozoru życzliwi i uprzejmi ludzie skrywają przed tobą jakąś tajemnicę.

IV. Zabij bestię
Coś napada, nęka mieszkańców. Zawierasz umowę z wójtem - dostarczysz głowę bestii za określoną cenę. Okazuje się jednak, że stworzenie nie działa bez powodu - jest w jakiś sposób prowokowane przez mieszkańców.

Opcjonalnie: Bestia jest wrażliwa na hałas z karczmy albo ludzie naruszyli w jakiś sposób jej rewir (weszli na jej teren, zajęli leże ze względu na drogie surowce itp.)

V. Nielegalne walki
Dochodzą cię słuchy o nielegalnych walkach prowadzonych w okolicy. Położysz im kres czy może postanowisz wziąć w nich udział dla własnego zysku? Pieniądze nie leżą na ulicy.

VI. Zlecone zabójstwo
Dochodzi do zamachu, w wyniku którego ginie ktoś ważny. Podejmujesz się odnalezienia zabójcy – albo jego zleceniodawcy. Od ciebie zależy, czy dojdzie do aresztowania winnych, czy pomożesz im uniknąć kary.

VII. Egzekucja
W mieście lub wiosce szykuje się egzekucja. Znasz sprawcę albo sam doprowadziłeś do jego schwytania. Realizacja wyroku coraz bliżej.

Opcjonalnie: Z czasem nabierasz wątpliwości, czy skazaniec faktycznie jest winny i chcesz go uwolnić lub dochodzą cię pogłoski, że ktoś może chcieć uwolnić kryminalistę.

zamknij
Spis kodów
Spis opowiadań
Baśń o wolności: Preludium (autor: Nefryt) Gdy demon odzyskuje człowieczeństwo, przypomina sobie jak być człowiekiem.(autor: Zombbiszon) Nikt nie zna prawdziwego bólu do czasu aż nie straci kogoś bliskiego sercu. (autor: Zombbiszon) Wendigo i Driada (autor: Zombbiszon) Domek, zupa, sukkub i historia (autor: Zombbiszon) Sen i niespodzianki (autor: Zombbiszon) Boląca strata i niepokojący gość! (autor: Zombbiszon) Cienie i nowy przyjaciel (autor: Zombbiszon) Kruki (autor: Zombbiszon) Cienie i Starsze Dusze (autor: Zombbiszon) Zło Kor'hu Dull (autor: Zombbiszon) Złodziej Twarzy i Koszmar (autor: Zombbiszon) Królewiec (autor: Zombbiszon) Przed świtem (autor: Nefryt) Król Żebraków i nowe drzwi (autor: Zombbiszon) Akceptacja (autor: Zombbiszon) Nostalgia (autor: Nefryt) Nowa droga i niespodziewane wyznanie? (autor: Zombbiszon) Biały i zielony daje czerwony! (autor: Zombbiszon) Nowe wyzwania w nowym życiu (autor: Zombbiszon) Krąg tajemnic (autor: Zombbiszon) Jack (autor: Zombbiszon) Czasami to mrok daje najwięcej światła (autor: Zombbiszon) Trzy sceny o szpiegowaniu (autor: Nefryt) Morze bólu. Promyk nadziei ... (autor: Zombbiszon) Sól (autor: Olżunia) Dyjanna Muirne: Miecz może być dowodem wszystkiego (autor: Zorana) Uszatek i Kwiatek na tropie przygody: Przypadłość parszywej gospody (autor: Paeonia i Szept) Gdy gasną świece (autor: Zombbiszon) ... Najjaśniej płoną gwiazdy nadziei. (autor: Zombbiszon) Elias cz. 1 (autor: Zombbiszon) Elias cz. 2 (autor: Zombbiszon) Historia (autor: Zombbiszon)
zamknij

Chat

Zakon Wśród Wzgórz. Czarci Ogon, Góry Przodków
997 rok Ery Uschłych Drzew

Czerwone słońce wyzierało zza wzgórza. Wzniesienie rzucało długi cień na trakt biegnący ku zamkowej bramie. Było chłodno; lekki wiatr rozwiewał strzępki porannej mgły.
Nad leżącą w pyle drogi kobietą pochylało się czterech mężczyzn. Patrzących jak sroka w gnaty.
- Kto to jest? – zapytał cicho jeden z wartowników, raczej sam siebie niż swoich towarzyszy. Ci zgodnie wzruszyli ramionami. Nie spodziewano się tego dnia nikogo.
- Nie wiem – odrzekł ich dowódca. – Ale wygląda na to, że się mu nie poszczęściło.
Wachtowy przyklęknął obok poturbowanego ciała. Odgarnął splątane, posklejane krwią włosy koloru słomy, wyplątał z nich dłoń. Przyłożył do szyi złączone palce. I ściągnął brwi.
- Cholera, ledwo dycha, ale żyje… – mruknął. Szybko powziął decyzję, o której głośno poinformował pozostałych: – Niech jeden z was pomoże mi ją przenieść. A drugi niech biegnie po medyka, byle żywo.
- Ale… – wyrwało się któremuś z podkomendnych.
- Kurwa, zaraz będziemy tu mieli trupa przez twoje „ale”! – wściekł się dowódca. Często się wściekał i jeszcze częściej klął. Tym razem jednak jego gniew był uzasadniony – wolał pochwałę za dobre wykonywanie obowiązków niźli kopanie dołu. Głębokiego dołu. – Roth, bierz ją za nogi. Do wartowni z nią. Ty, jak ci tam… poszukaj jakiegoś opatrunku. Niech ktoś, do licha ciężkiego, uspokoi tego konia, bo nas pozabija!
Dopiero w wartowni zlokalizowano ranę. W klatce piersiowej, głęboką. Zbyt głęboką, by ktokolwiek utrzymał się na grzbiecie konia dłużej niż parę sekund. Pozostali na posterunku zbrojni zrobili tyle, ile mogli zrobić – rozpięli i rozcięli odzienie, przycisnęli do rany kawałek złożonego płótna i czekali.
Po trwających wieczność pięciu minutach, odliczanych miarowym biciem skrajnie osłabionego serca, gdy poddenerwowani wartownicy myśleli już, że obca kobieta umrze na ich zmianie – w progu pojawił się mistrz medycyny ze swoim czeladnikiem. Lekarz nakazał jednemu z wartowników przygotować nosze. Dokonał szybkich oględzin. Przemył ranę, po czym mocno okręcił bandażem klatkę piersiową rannej. Z pomocą swojego ucznia oraz wartowników delikatnie przeniósł kobietę na nosze. Tylko tyle mógł zrobić w ciemnym pomieszczeniu, bez narzędzi.
- Alaryk, biegnij po siostrę. Sami nie damy rady.
Czeladnik skinął głową. Pobiegł.


- Siostra Izuria! – Alaryk wpadł do kapitularza. Zwróciły się ku niemu oczy kilkunastu sióstr, które nie zdążyły – jak nakazywała ich reguła – zasłonić twarzy. Intruz wtargnął niespodziewanie. – Gdzie ona jest?
- W wirydarzu, w ogrodzie – odburknęła niechętnie starsza zakonnica. – Cichaj, młody człowieku, uszanujże…
Młodzieniec nie uszanował. 
- Siostro? – krzyknął, wybiegając z klasztornego pomieszczenia. Wypadł na krużganek, przesadził niską balustradkę i puścił się pędem przez wewnętrzny dziedziniec. – Siostro! Proszę ze mną!
Izuria podniosła się z kolan, pospiesznie otrzepując dłonie z ziemi i zarzucając na twarz chustę.
- Co się dzieje? – zapytała.
- Mamy pchnięcie w klatkę piersiową. – Alaryk nie czekał na nią. Kierował się już w stronę infirmerii, ponaglając mniszkę gestem. – Trzeba zmniejszyć krwawienie, inaczej będziemy mieli trupa.
Siostra otrzepała dłonie z ziemi, zebrała granatowy habit w garście i pobiegła za młodym medykiem. Po drodze zrzuciła ze stóp patynki, by za nim nadążyć. Odrzuciła także welon. Zbytnio przeszkadzał.


Gdy ją przynieśli, miała na sobie masę krwi. Laik mógłby powątpiewać, czy posoka należy do jednej osoby, było jej tak wiele. Medyk stwierdziłby jednak, że pochodzi ona z jednego miejsca: głębokiej, wąskiej rany,  znajdującej się co najwyżej dwa cale poniżej serca, powstałej najprawdopodobniej w wyniku pchnięcia nożem,. Nie było ono przypadkowe, niedbałe. Nie. Ktoś wiedział co robi, a ofiara, jeśli w ogóle się broniła, robiła to krótko. Trudno było stwierdzić czy sińce był skutkiem walki... czy może ktoś się nad nią znęcał. Obrażenia nie dotykały głowy: ofiara musiała być przytomna, gdy oprawca postanowił dokonać na niej egzekucji. Bo ktoś, kto tego dokonał, musiał być pewien, że pozbędzie się jej na zawsze. Krew, która wypłynęła z przerwanej aorty musiała tryskać jak fontanna, bo oblała nie tylko dół koszuli, ale również spodnie i buty, prawdopodobnie wtedy, gdy jej właścicielka stała jeszcze o własnych siłach. Plamy na plecach wskazywały na to, że ranna leżała na ziemi znacznie dłużej niż stała, w dodatku w kałuży własnej krwi.
Z medycznego punktu widzenia znaleziona pod bramami kobieta nie miała prawa przeżyć.
Znajda na pewno była kobietą. Może jej rysy były zbyt ostre, ramiona zbyt rozbudowane, ale bez najmniejszych wątpliwości była płci żeńskiej. Tym, co budziło zaniepokojenie – nie tylko samego medyka, ale i mężczyzn, którzy przynieśli ją tu na noszach – była jej niewielka waga. “Jest lekka jak dziecko”, powiedział jeden ze strażników. A nie wyglądała ani na niedożywioną, ani tym bardziej jak dziecko. I choć niedługo po znalezieniu jej serce zatrzymało się na krótko, uparcie trzymała się życia. Co przestawało zadziwiać w momencie, gdy jej krew okazała się mieć kolor rtęci.
Nie miało to miejsca od razu. Strażnicy znaleźli kobietę w kałuży zwyczajnej, brunatnoczerwonej krwi. Dopiero na niedługo przed jej obudzeniem się, w trakcie zmiany opatrunków okazało się, że coś jest nie tak. Jak się okazało, późniejsze wydarzenia były zwieńczeniem tego dziwnego odkrycia.
Póki co jednak medycy zakończyli oględziny. I, wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, zgodnie pokręcili głowami.
Przypadek był beznadziejny. Gdyby znajda była skatowanym kotem albo psem, pewnie skręciliby jej kark, żeby się nie męczyła. Ale traf chciał, że była człowiekiem. A przynajmniej człowieka przypominała.
Wąska rana pulsowała gorącą, jasnoczerwoną cieczą, co niemal uniemożliwiało ocenę odniesionych obrażeń. Serce zdawało się być nieuszkodzone, główne aorty także, inaczej kobieta nie przeżyłaby minuty. Z pewnością odbyło się to jednak kosztem innych narządów. Płuca i pomniejszych tętnic, bo krew była spieniona, a krwioobieg wyrzucał ją z siebie rytmicznie. Być może także wątroby lub żołądka.
Nad powalanym krwią łożem w infirmerii przewinęło się wiele osób. Jako pierwsza do dzieła przystąpiła młodziutka siostra; tylko ona zdolna była ustabilizować stan rannej. Obmyła ręce z ziemi, delikatnie położyła opuszki palców na prowizorycznym opatrunku i skórze wokół rany, po czym zamknęła oczy. Czas wlókł się i chwilę trwało, nim dało się dostrzec pierwsze rezultaty. Starszy medyk rozważał, czy nie powinien był odtrącić jej magicznej pomocy i zająć się problemem po swojemu. Po paru minutach jednak krwawienie wyraźnie się zmniejszyło.
Medycy spieszyli się. Rozkładali narzędzia, starannie posegregowane w skórzanych przybornikach, raz po raz odrywając się od przygotowań, by zlustrować poczynania siostry oraz stan rannej.
Siostra odjęła ręce od pacjentki i zatoczyła się. Nogi się pod nią ugieły i wpadłaby na rozłożone na ławie narzędzia chirurgiczne, gdyby jeden z mężczyzn jej nie podtrzymał. Była wyczerpana.
Dzięki jej pomocy medycy mogli operować ranę zamiast zapchać ją wygotowanymi szmatami i zabandażować. W ruch poszły zakrzywione srebrne, cieniutkie igły, katgut, okular – zazwyczaj używany przez złotników do wykonywania precyzyjnych zdobień, teraz znalazł nowe zastosowanie – szczypce oraz opatrunki, bardzo dużo opatrunków. Szył młodszy z nich, czeladnik jeszcze, bardzo przejęty swoją rolą. Miał lepsze oko i pewniejszą rękę niż jego nauczyciel, a w dodatku wykazywał się dobrą intuicją. Pomagały mu dwie okutane granatowymi habitami nowicjuszki, po które w międzyczasie posłano. Jedna z nich podawała, odbierała i myła narzędzia. Druga trzymała nad łożem emanujący chłodnym, intensywnym światłem flakon, który użyczyła im na czas zabiegu Matka Przełożona. To dzięki niemu czeladnik mógł połączyć rozcięte tkanki. Także dzięki niemu dokładnie obejrzał ranę i odkrył, że aorta brzuszna zasklepiła się samoczynnie. To, że została uszkodzona wcześniej, nie ulegało wątpliwości. Niemożliwym było, by tak gwałtowne pchnięcie sztychem zatrzymało się przed ścianą naczynia krwionośnego, nie uszkadzając go. Jakim sposobem teraz wyglądało na nietkniętą – tu wątpliwości były nad wyraz liczne.
Matka Przełożona, opiekunka kultu Myrmidii, stała w drzwiach infirmerii i wszystkiemu się przyglądała. Kilka kroków za nią stał justycjariusz, pomocnik Mistrza Zakonu Myrmidii, Reinm.


- Czy ona ma w ogóle jakieś szanse? – zapytał czeladnik. Nieudolnie tuszował to, że się denerwował i że był bardzo zmęczony.
- Ty mi powiedz – odrzekł medyk, sędziwego już wieku mężczyzna, w Zakonie sprawujący pieczę nad swym rzemiosłem.
Siedzieli na ławie, postawionej nieopodal szpitalnego łóżka, i przyglądali się kobiecie. Jej skóra była bardzo, bardzo blada, oczy miała obrysowane sinym fioletem. Oddychała płytko, ale regularnie.
Mężczyźni sączyli z kubków rozcieńczone wino i rozmawiali. Rozmawiali po raz pierwszy od paru godzin, bo podczas zabiegu wymieniali jedynie pojedyncze słowa, spojrzenia i gesty.
- Kanał rany wydaje się być czystym – stwierdził czeladnik. – Jedyne zabrudzenia to pył z drogi, na której ją znaleziono i który udało mi się w większości usunąć. Krwotok wewnętrzny mniejszy niż należałoby się spodziewać, ale nadal groźny. Uszkodzone płuco, ryzyko zapalenia otrzewnej. Ostrze ominęło wątrobę i żołądek. Maść z krwawnika zmniejszy ryzyko zakażenia. Zapewne uszkodzone chrząstki żebrowe, być może pogruchotane żebra, co zapewne zmniejszyło impet…
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie – wszedł mu w słowo medyk. – I przestań powtarzać „zapewne”.
Czeladnik odetchnął głęboko i zebrał się w sobie.
- Przeżyje. Nie można dopuścić do zakażenia, trzeba zastosować maść sporządzoną z Achillea millefolium oraz…
- Jak nie umiesz jednocześnie gadać i robić, to zamknij jadaczkę – warknął starszy mężczyzna. – Trzeba jej zmienić opatrunek, ten niedługo przesiąknie. I przygotujże tę maść zamiast mi o niej opowiadać.


- …zastosowaliśmy odpowiednie medykamenty – dokończył relację medyk. – Najtrudniejsze przed nami, bo jeśli wda się gangrena, nici z naszych wysiłków. Wydaje mi się… – mężczyzna zawiesił głos.
Reinm oderwał wzrok od przeglądanych listów i spojrzał na niego.
- Mów śmiało – zachęcił. Wstał od zasłanego papierami stołu, odwrócił się w stronę okna, przeciągnął się. Ze stojącej na parapecie szkatułki wyjął świecę, zapalił ją od dogasającego ogarka, po czym zatknął na świeczniku.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem – powiedział medyk. – Gdyby była człowiekiem, nie przeżyłaby.
Zastępca Wielkiego Mistrza skinął głową, zamyślił się, po czym skinął głową ponownie na znak, że rozumie, że przyjmuje to do wiadomości i że nie zaniedba tego szczegółu.
- Kiedy się obudzi?
- Wybudzimy ją za trzy dni.
Reinm ponownie skinął głową.
- Dziękuję ci, Sagires.


Kobieta obudziła się po dniach dwóch, przed południem. Szczęściem – czy też nieszczęściem – tylko na chwilę, bo gdyby Mistrz Oniromancji siłą nie pozbawił jej przytomności, całe dotychczasowe starania medyków poszłyby w niwecz.


- Obudziłaś się. To dobrze.
… nie czuła. Nie pamiętała. Nie myślała w żadnym ze znanych języków.
Gdzieś na brzegu świadomości pojawił się ból. Pulsował w rytmie, w którym biło serce. Zastanawiała się, skąd pochodzi, ale nie mogła sobie przypomnieć.
Napłynęło jeszcze więcej bólu. Więcej i więcej, i bez końca, niczym morska woda podmywająca brzegi. Ale nie skarżyła się, nie krzyczała, nie jęczała nawet. Nie miała siły. Nie ruszała się, bo każde, najdrobniejsze choćby drgnięcie mięśni promieniowało falami gorąca w klatce piersiowej i jamie brzusznej.
Potem poczuła ciepło. Ciepło promieni słońca na twarzy oraz gorąco bijące z wnętrza ciała. Organizm walczył. Zaraz, zaraz…
Organizm? Ciało? Jakie ciało?
Zalało ją światło. Najpierw ostra biel, drażniąca oczy i zwężająca źrenice. Z tej bieli zaczęły powoli wyłaniać się kształty, w płótno tej bieli poczęły wplatać się dźwięki. Drewniane belki. Biały prostokąt po lewej. Biały prostokąt po prawej. Dźwięk przyciszonej rozmowy. Śpiew ptaka. Nie, śpiew to za dużo powiedziane. Czego ta sroka się tak drze?
Zmrużyła oczy. Przytępione zmysły przez dłuższą chwilę badały otoczenie, ale go nie rozumiały. Skąd sroka? Skąd te białe prostokąty? Dlaczego oni rozmawiają? Kto rozmawia?
Udało jej się rozejrzeć dookoła.
Leżała w łóżku. W jego nogach, na brzegu siennika siedział nieznany jej mężczyzna. Miał ciemne włosy, oczy o ciemnobrązowych tęczówkach, ubrany był w ciemną tunikę i w ogóle cała jego postać odcinała się od jasnego, nieokreślonego tła.
- Znaczy się, że nasz mag nie uszkodził cię za bardzo.
Jej wzrok powoli zaczynał koncentrować się także na dalszych obszarach. Na łóżku obok leżał inny mężczyzna. Miał rękę podwieszoną ma na temblaku, a oko podbite tak paskudnie, że nie mógł go otwierać. Usztywnioną kończynę podwiązywała mu młoda kobieta ubrana w granatową, nieco zbyt obszerną suknię, z półprzezroczystą chustą zarzuconą na twarz. Rozmawiali o czymś, ranny mężczyzna się uśmiechnął.
Biała pościel, białe parawany i świeżo pobielane ściany raz po raz zlewały się w jedną jasną plamę.
Mężczyzna w czerni przyglądał się nadal. Jego wzrok był czujny, ale i ciekawski. Niczym u polującego zwierzęcia.
Najpierw dotarły do niej barwa i ton jego głosu. Słowa zostały wypowiedziane w manierze typowej dla ludzi uprzejmych. Gdzieś pod ich powierzchnią pobrzmiewała jednak stanowczość sugerująca, że pytanie nie było prośbą, a rozkazem. Dopiero potem przyszło zrozumienie tychże słów. Mimo to nie mogła skupić na nich swojej uwagi. W głowie, która zdawała się być wypełniona watą, kołatało się jedno pytanie. Gdzie skrzydła?
Miała je, pamiętała o tym. Uwolniły się przypadkiem, gdy… no właśnie, kiedy? Ktoś chciał się na nią rzucić, ale kto? Jej myśli znów natrafiły na pustkę. Irytujące uczucie. Czy to ważne?
- Jak ci na imię?
A jednak ważne.
Tym razem wiedziała jednak, że pomysł zerwania się na nogi jest co najmniej nietrafiony i skrajnie awykonalny. Tego nauczyła się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu sekund przytomności – jedynych, jakie wyryły się w jej pamięci. Żadnych innych zwyczajnie nie pamiętała.
- Gdzie… gdzie ja jestem?
Skrzydła były na miejscu, pod skórą. Czuła to. Pulsowały tępo, choć ból ten nijak nie mógł równać się lawie palącej trzewia. Jednak wcześniej nie było tego przytłumionego bólu przewiercającego czaszkę. Chyba jednak nie zemdlała sama z siebie. To przynajmniej tłumaczyłoby tępy ból potylicy, zaostrzony piskliwym, by nie rzec skrzekliwym, głosem kobiety przy sąsiednim łóżku.
Oczy skrzydlatej, mimo iż przymrużone, zdawały się wręcz jaskrawo złote. Obwódki jej tęczówek odcinały się wyrazistą, ciemną linią. W spojrzeniu kobiety widać było dezorientację i nieufność.
Zmrużyła oczy, bo otaczająca ją biel raziła źrenice. Rozwieszone płótna musiały stać w słońcu bardzo długo, len rzadko kiedy był tak biały. Albo strój oficjała był tak czarny. Zresztą, było jej wszystko jedno. Myślenie i wnioskowanie przychodziło jej z niemałym trudem. Skrzydlata czuła, że ciągnie ją do tej bieli, świata, pustki i czystej energii zarazem… Odcinająca się ostro sylwetka ściągnęła ją na ziemię.
Nawet przywołanie w umyśle odpowiedniego języka było trudnością.
Na zadane pytanie mężczyzna w czerni odpowiedział z łagodnym uśmiechem.
- Jesteś w Twierdzy Myrmidii, posadowionej na Czarcim Ogonie w Górach Przodków, w siedzibie Zakonu Sióstr Miecza, kapłanek bogini – rzekł. – Zajmujemy się Tobą za zgodą matki przełożonej, Ishoye. Mam na imię Reinm.
Kobieta miała prawo wiedzieć, kto i gdzie ją przetrzymuje, zanim odpowie na jakiekolwiek pytania. Racja i prawo gościny były po jej stronie. W ogóle miała prawo wiedzieć, przesłuchiwana czy też nie. I czymkolwiek by nie była.
To, że zastępuje Wielkiego Mistrza Zakonu Wśród Wzgórz, że tenże Wielki Mistrz zdaje sprawę przed parą królewską Keronii i że wbrew woli tegoż Wielkiego Mistrza z Twierdzy nikt nie wyjdzie, mężczyzna na razie przemilczał. Podczas przesłuchań wskazanym było wszak to, by przesłuchiwany nie wiedział, kto go przesłuchuje i przez to nie mógł przewidzieć, które kłamstwo sprzedawać powinien, a którego sobie oszczędzić. Oczywiście znajda mogła wszystkich tych informacji mieć świadomość. Reinmowi chodziło jednak raczej o wykorzystanie jej obecnej kondycji i dezorientacji. On po prostu nie chciał jej przedwcześnie o czymkolwiek ostrzegać.
- Teraz twoja kolej – zachęcił.
Szczerość za szczerość. A raczej odrobina szczerości za odrobinę szczerości.
Obserwował ją uważnie przez cały czas. Można by rzec, że studiował pieczołowicie najbardziej intrygujące elementy jej fizjonomii, tak jakby chciał je za chwilę naszkicować.
Oczy niczym płynne złoto. Zaostrzone kły. Oraz skrzydła, wcześniej imponujących rozmiarów, teraz niewidoczne, jeśli nie liczyć piór wytatuowanych na obojczykach. SKRZYDŁA.
Bardzo, ale to bardzo chciał dowiedzieć się, kim była ta kobieta.
Skrzydlata przymknęła na chwilę powieki. Ta chwila przeciągała się tak długo, że można by się zastanawiać, czy przypadkiem nie zasnęła.
Czarci ogon... Kurwa, gdzie to w ogóle jest?
Trochę trwało, nim znowu na niego spojrzała. Wyglądała na zmęczoną… i podirytowaną. W zasadzie miała ochotę zapytać o coś jeszcze – na przykład w jakim kraju leży ta siedziba – ale na razie była to wiedza może nie tyle zbędna, co bezużyteczna. Równie dobrze mogła dociekać, co znajduje się za drzwiami komnaty – a i tak nie byłaby w stanie tam podejść.
- Zama… – zawahała się, nie wiedząc, jak właściwie miałoby to imię brzmieć w danym języku. Zapatrzyła się na Reinma przez chwilę, jak gdyby szukając odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie. Na przykład „jak to przetłumaczyć”. – Zorana. Mam na imię Zorana. – Smakowała przez chwilę brzmienie znalezionego w umyśle słowa, jakby upewniając się, czy na pewno jest tym, czym jej się wydawało. Nadal nie była tego pewna, ale miano brzmiało nie najgorzej i w jakiś sposób znajomo, tak więc postanowiła przy nim pozostać.

Koniec części pierwszej
______________________
Zorana: Olżuniu, ale wiesz, że takie operacje były wtedy niemożliwe?
Olżunia: Aj tam, dałam im środek tamujący krwawienie i odpowiednik lampy naftowej.
Zorana: Ta, chyba żarówkę energooszczędną.
Olżunia: Tak! I to wypełnioną światłem gwiazd, a więc z odnawialnego źródła energii!

Brak komentarzy:

Prawa autorskie

© Zastrzegamy sobie prawa autorskie do umieszczanych na blogu tekstów, wymyślonego na jego potrzeby świata oraz postaci.
Nie rościmy sobie natomiast praw autorskich do tych artów, które nie są naszego autorstwa.

Szukaj

˅ ^
+ postacie
Rinne Lasair