Przewodnik

Linki-obrazki

Misje
I. Więzi przyjaźni
Spotykasz po latach kogoś, kto dawniej był ci bliski. Wplątuje cię on w jakąś historię, która nie dość, że z czasem się komplikuje, to w dodatku budzi w tobie wątpliwości co do intencji przyjaciela.

II. Linia frontu
Kerończy natarli na Prowincję Demarską. Oblegany jest sam Demar. Jedni ludzie stają do walki, inni uciekają ze spalonej ziemi. Napastnicy, obrońcy i cywile. Po której stronie staniesz?

Opcjonalnie: Udział w buncie niewolników w Wirginii bądź inne miejsca walk.

III. Rekonwalescencja
W nie najlepszej kondycji trafiasz do wioski lub klasztoru. Wydaje ci się, że trafiłeś w dobre ręce i że wkrótce będziesz mógł opuścić to miejsce. Okazuje się jednak, że z pozoru życzliwi i uprzejmi ludzie skrywają przed tobą jakąś tajemnicę.

IV. Zabij bestię
Coś napada, nęka mieszkańców. Zawierasz umowę z wójtem - dostarczysz głowę bestii za określoną cenę. Okazuje się jednak, że stworzenie nie działa bez powodu - jest w jakiś sposób prowokowane przez mieszkańców.

Opcjonalnie: Bestia jest wrażliwa na hałas z karczmy albo ludzie naruszyli w jakiś sposób jej rewir (weszli na jej teren, zajęli leże ze względu na drogie surowce itp.)

V. Nielegalne walki
Dochodzą cię słuchy o nielegalnych walkach prowadzonych w okolicy. Położysz im kres czy może postanowisz wziąć w nich udział dla własnego zysku? Pieniądze nie leżą na ulicy.

VI. Zlecone zabójstwo
Dochodzi do zamachu, w wyniku którego ginie ktoś ważny. Podejmujesz się odnalezienia zabójcy – albo jego zleceniodawcy. Od ciebie zależy, czy dojdzie do aresztowania winnych, czy pomożesz im uniknąć kary.

VII. Egzekucja
W mieście lub wiosce szykuje się egzekucja. Znasz sprawcę albo sam doprowadziłeś do jego schwytania. Realizacja wyroku coraz bliżej.

Opcjonalnie: Z czasem nabierasz wątpliwości, czy skazaniec faktycznie jest winny i chcesz go uwolnić lub dochodzą cię pogłoski, że ktoś może chcieć uwolnić kryminalistę.

zamknij
Spis kodów
Spis opowiadań
Baśń o wolności: Preludium (autor: Nefryt) Gdy demon odzyskuje człowieczeństwo, przypomina sobie jak być człowiekiem.(autor: Zombbiszon) Nikt nie zna prawdziwego bólu do czasu aż nie straci kogoś bliskiego sercu. (autor: Zombbiszon) Wendigo i Driada (autor: Zombbiszon) Domek, zupa, sukkub i historia (autor: Zombbiszon) Sen i niespodzianki (autor: Zombbiszon) Boląca strata i niepokojący gość! (autor: Zombbiszon) Cienie i nowy przyjaciel (autor: Zombbiszon) Kruki (autor: Zombbiszon) Cienie i Starsze Dusze (autor: Zombbiszon) Zło Kor'hu Dull (autor: Zombbiszon) Złodziej Twarzy i Koszmar (autor: Zombbiszon) Królewiec (autor: Zombbiszon) Przed świtem (autor: Nefryt) Król Żebraków i nowe drzwi (autor: Zombbiszon) Akceptacja (autor: Zombbiszon) Nostalgia (autor: Nefryt) Nowa droga i niespodziewane wyznanie? (autor: Zombbiszon) Biały i zielony daje czerwony! (autor: Zombbiszon) Nowe wyzwania w nowym życiu (autor: Zombbiszon) Krąg tajemnic (autor: Zombbiszon) Jack (autor: Zombbiszon) Czasami to mrok daje najwięcej światła (autor: Zombbiszon) Trzy sceny o szpiegowaniu (autor: Nefryt) Morze bólu. Promyk nadziei ... (autor: Zombbiszon) Sól (autor: Olżunia) Dyjanna Muirne: Miecz może być dowodem wszystkiego (autor: Zorana) Uszatek i Kwiatek na tropie przygody: Przypadłość parszywej gospody (autor: Paeonia i Szept) Gdy gasną świece (autor: Zombbiszon) ... Najjaśniej płoną gwiazdy nadziei. (autor: Zombbiszon) Elias cz. 1 (autor: Zombbiszon) Elias cz. 2 (autor: Zombbiszon) Historia (autor: Zombbiszon)
zamknij

Chat

Salimir Orfis nie zdawał sobie sprawy, jak długo właściwie stał bez ruchu, jakby za sprawą niecnej klątwy obrócił się w kamień. Rozgrywająca się kilkadziesiąt metrów przed nim walka zakończyła się, a mężczyzna nadal tkwił na poboczu traktu, wbijając wzrok w pobojowisko, jakim stała się polana na skraju starej puszczy Larven.
Kto właściwie i z kim walczył? To był ten wirgiński oddział, na który czekali już dwa tygodnie i który jak na złość nie pojawiał się, zmuszając Salimira i resztę do niespokojnie przespanych nocy, spędzonych w wilgotnych jarach i wśród korzeni wiekowych drzew?
Dranie nie ułatwiają nam zadania, myślał z goryczą, spoglądając na sześć trupów. Albo siedem, bo ich dziwny przeciwnik także od jakiegoś czasu spoczywał nieruchomo wśród ciał poległych. W każdym razie Wirgińczyków Orfis naliczył sześciu co oznaczało, że grupa się rozdzieliła.
Albo nie żyją, powiedział w myślach sam do siebie i to ostatecznie skłoniło go do ruszenia się z miejsca. Bogowie jedni wiedzieli, co kryło się wśród tych wiekowych drzew, w pogrążonych w wiecznym półmroku jarach i rozpadlinach, osłonięte gęstwiną gałęzi i lepką siatką pajęczyn...
Ruszył sprężystym krokiem ku polanie, przecinając skosem wydeptany przez lata trakt, starając się nie skupiać na myśli, że dla działających w Larven sił narodowość intruza naruszającego spokój lasu jest zupełnie bez znaczenia. Jeżeli przyjąć zalożenie, że reszta oddziału, z pewnością liczniejszego niż sześciu żołdaków, przepadła bez wieści, za bardzo oddalając się od traktu...
Dość, przykazał sobie w myślach, dlaczego miał przyjąć akurat takie założenie?
Pozbawiony pana gniady wierzchowiec zarżał. Salimir machinalnie spojrzał w jego stronę, nie poświęcając mu jednak większej uwagi. Rżenie nie było ostrzegawcze czy gniewne, więc mężczyzna nie podejrzewał kłopotów ze strony zwierzęcia.
Zatrzymał się kilka stóp od ciała najbliższego wirgińskiego żołnierza. Trup miał siną twarz, na szyi pojawiły się ciemniejsze podskórne plamki, ale nie było ich zbyt wiele, Orfis domyślał się, że niewiele więcej powstanie ich z upływem czasu. Tamten nie żył już kilkanaście minut, krew nie krążyła w jego ciele. Kolejny był w podobnym stanie, leżał tuż obok towarzysza, między nimi spoczywały dwa miecze, które mężczyźni wypuścili z rąk. Na ciałach zabitych nie było ran, zginęli wskutek uduszenia, nie od miecza, bronią ich tajemniczego przeciwnika było coś w rodzaju liny.
Salimir przebiegł spojrzeniem po pobojowisku, próbując to znaleźć, ale jedynym, co chociaż trochę przypominało sznur, była wiązka czegoś, co przypominało wyschniete zielsko. Obok ciał zabitych i częściowo na nich, w niektórych miejscach oplatając ich nogi czy ramiona, poniewierało się tego co najmniej kilkanaście łokci, w większości w zaawansowanym stadium rozkładu.
- Co u licha? - mruknął, nachylając się nad martwym żołnierzem z pnączem na stopie. Ostrożnie dotknął palcem tego tworu, który ugiął się miękko pod naciskiem jak gruby zbutwiały liść. Salimir nieznacznie uniósł głowę, kierując w końcu wzrok ku istocie, która wywołała to zamieszanie... i po raz drugi zamarł, napotykając spojrzenie brązowych oczu.
Naga ciemnoskóra dziewczyna o kociej twarzy żyła i kiedy mężczyzna zajmował się oględzinami zwłok, bezszelestnie obróciła głowę w jego stronę. Pod wpływem jej wzroku Salimir poczuł się, jakby miażdżył go nieznośny ciężar.
Zerwał się z miejsca i szybko pokonał niewielką dzielącą ich odległość, przykucnął obok leżącej i po chwili wahania położył jej dłoń na ramieniu. Nie był pewien, jakiej spodziewać się reakcji, dziewczyna mogła wpaść w panikę albo przeciwnie, zaatakować go. Bardzo możliwe, że znajdowała się w stanie ciężkiego szoku. Nie doczekał się jednak żadnego najmniejszego ruchu.
- W porządku – powiedział powoli – Jestem Kerończykiem.
Ciemnoskóra wydała z siebie ciche westchnienie i na chwilę przymknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, jej twarz wydała się Orfisowi nieco bardziej ożywiona, po chwili dziewczyna podparła się na łokciach i powoli usiadła. Salimir nieznacznie się cofnął, a kiedy tamta podciągnęła kolana do klatki piersiowej, przesunął rękę wzdłuż jej ramienia i chwycił jej dłoń. Zdał sobie sprawę, że jej skóra jest chłodna, jak u nieboszczyka, który stygnąc przyjmuje temperaturę otoczenia, zauważył też, że poza brwiami i owłosieniem na głowie, ciało dziewczyny było całkiem gładkie. Od razu skrzywił się w duchu na to określenie. Jej skóra była w dotyku nie tyle sucha, co przypominała fakturą brzuch gada, tam, gdzie łuski są już praktycznie niewidoczne.
- Słuchaj... - Salimir zawahał się, spoglądając w kocią twarz tej istoty, która, jakby tego było mało, prezentowała nad czołem jak druidzki diadem połamane fragmenty gałęzi, najzwyczajniej w świecie wyrastających z jej czaszki – Nie wiem kim jesteś... I skąd się wzięłaś... Ale możesz uznać mnie za przyjaciela. Nic ci nie grozi. Jesteś ranna?
Dziewczyna gwałtownie szarpnęła się, uwalniając rękę. Z niezwykłą szybkością stanęła nad Salimirem, wskazała na najbliższego nieboszczyka i zaczęła coś mówić podniesionym głosem, tak szybko, że zaskoczony Orfis nie mógł zrozumieć ani słowa. Dopiero po chwili, kiedy tamta już umilkła, Salimir zdał sobie sprawę, że nieznajoma nie używała kerońskiego.
Dziewczyna przeniosła spojrzenie na Orfisa i wyrzuciła z siebie kilka zdań, tym razem Salimir wyczytał z jej twarzy coś w rodzaju paniki zmieszanej z wyrzutami sumienia. Nieoczekiwanie dotarło do niego, że nieznajoma uznała go za towarzysza martwych żołnierzy, dla niej, najprawdopodobniej należącej do jakiegoś prymitywnego plemienia żyjącego w tym niedostępnym przeklętym lesie, różnice między Wirgińczykami i Kerończykami nie istniały. W jej oczach był po prostu kolejnym obcym, co dla takich jak ona oznaczało zagrożenie.
Czy powinien przyjąć, że niezdolna do dalszej walki, próbowała wytłumaczyć się z zabójstwa i błagać go o oszczędzenie jej życia?
Salimir uniósł w górę otwarte dłonie. Po kerońsku najwyraźniej nie rozumiała, ale taki gest powinien ją uspokoić.
- Jest dobrze – odezwał się, w ostatniej chwili powstrzymując westchnienie – Nie winię cię za to co zrobiłaś... Właściwie to ja i moi towarzysze winniśmy ci podziękowanie. Znacznie ułatwiłaś nam życie.
Nie łudził się już, że znaczenie tych słów do niej dotrze, ale przynajmniej teraz dziewczyna zdawała się bardziej panować nad sobą. Powiedziała coś jeszcze w swoim języku, niepodobnym do żadnego, które Salimir kiedykolwiek usłyszał, niepodobnym właściwie do ludzkiej mowy z tymi wszystkimi dzwiękami, raz wysokimi do granicy nieprzyjemności, innym razem przechodzącymi w warkot albo mruczenie, aby natychmiast upodobnić się do śpiewu ptaków, prychnięć albo szelestu. Prawdę mówiąc, Salimir lepiej nie mógłby sobie wyobrazić języka, w jakim mogłyby przemawiać ponure bestie o tysiącach oczu i chwytnych odnóży, zamieszkujące niedostępne od wieków mroczne serce Larven.
- Witaj w Keronii, kobieto z lasu – Salimir mimowolnie się uśmiechnął i wyciągnął rękę, przerywając potok dźwięków, które w większości zdawały się nawet nie układać w słowa. Dziewczyna po chwili wahania uścisnęła jego dłoń. Orfis zauważył kolejny szczegół, od którego poczuł się nieswojo – ciemnoskóra nie miała paznokci, w ich miejscu było coś, co przypominało zygzakowate stwardniałe blizny po nierównym zeszyciu skóry. Kto jej to zrobił?
Szybko puścił jej rękę i na chwilę odwrócił wzrok. Nie chciał znów wzbudzić w niej poczucia osaczenia. W tym momencie zdał sobie sprawę, że ma przed sobą całkowicie nagą młodą dziewczynę, która zdawała się nie odczuwać z tego powodu żadnego zażenowania. Mężczyzna nie mógł już dłużej nad sobą zapanować, nienormalność tej sytuacji właśnie go przerosła, zmuszając do parsknięcia śmiechem.
Salimir odpiął ozdobną broszę spinającą pod szyją ciemną pelerynę, zdjął z ramion płaszcz i powoli podał go dziewczynie. Kiedy nie doczekał się żadnej reakcji, sam okrył ją płaszczem. Ciemnoskóra ku jego zadowoleniu nie zaprotestowała.
- Chodź do naszego obozu – zaproponował, sam trochę zaskoczony własnymi słowami. Po prostu poczuł, że nie może zostawić tutaj tej istoty, która wydawała mu się tak zagubiona i bezbronna. Znów miał ochotę roześmiać się z własnych myśli. Ta drobna dziewczyna właśnie zabiła sześciu uzbrojonych Wirgińczyków i najwyraźniej wyszła z tego starcia bez najmniejszego zadrapania.
Z westchnieniem Salimir odwrócił się w stronę konia, który zdążył przekroczyć trakt i przejść kawałek wzdłuż niego, skubiąc trawę. Najwyraźniej kiedy zgiełk walki ucichł a dwie ocalałe osoby nie zwracały na niego uwagi, zwierzak całkowicie się uspokoił. Gdyby jeszcze pozwolił się do siebie zbliżyć...
- Zaczekaj tu – polecił dziewczynie, jednocześnie zatrzymując ją gestem. Postanowił spróbować.
Dziewczyna, mimo że nie rozumiała go, musiała domyślić się, co planował, bo uśmiechnęła się i wyminęła go, powoli idąc w stronę porzuconego wierzchowca. Chociaż w tej sytuacji podobne przypuszczenie było absurdalne, wyglądało to jakby umyślnie zignorowała jego polecenie.
Orfis obserwował z zaciekawieniem jak ciemnoskóra bez poprzedniego lęku podchodzi do konia, kładzie mu rękę na szyi i delikatnie gładząc, przemawia do zwierzaka w tym dziwnym języku składającym się z pohukiwania, syków i zbitków śpiewnych sylab. Salimirowi wydało się, że rżenie, którym odpowiedział jej ogier także układa się w podobne dźwięki, potem łeb konia przyjaźnie spoczął na ramieniu dziewczyny, która nie przestawała szeptać mu do ucha, coraz bardziej zniżając głos.
Orfis z wahaniem zbliżył się do tej dziwnej pary, zwierzęcia i istoty podobnej do człowieka.
- Jakkolwiek to zrobiłaś, dzięki za pomoc – mruknął do nieznajomej – Władczyni i zaklinaczko zwierząt...
Poklepał konia po boku i odczekał chwilę, a nie doczekawszy się agresywnej reakcji, chwycił całkowicie zignorowane przez nieznajomą lejce, wsunął stopę w strzemię i wskoczył na siodło. Patrząc z góry na okrytą jego płaszczem istotę, uświadomił sobie, że nawet nie zna jej imienia.
- Jestem Salimir Orfis – przedstawił się, dotykając otwartą dłonią klatki piersiowej i kilkakrotnie powtarzając ten gest – Salimir.
Dziewczyna tym razem chyba go zrozumiała, bo pokiwała zwieńczoną odłamkami gałęzi głową, po czym powtórzyła jego ruch.
- Ð¥µ°Ŋℓ»πə.

***

Nad obozowiskiem, rozbitym w pewnej odległości zarówno od traktu jak i płynącej w okolicy rzeki unosił się sinawy dym, przesycony zapachem ziół. W zawieszonym nad ogniskiem kociołku gotowała się szarawa zupa z rozmiękłymi kawałkami mięsa, doprawiona mieszanką wszystkiego, co znalazło się w zapasach stacjonującej tu od kilkunastu dni grupki. Kilka stóp od ognia siedziała młoda czarnowłosa elfka w luźnych barwnych szatach, dzierżąca w dłoni dużą drewnianą chochlę. Co jakiś czas sięgała nią do kociołka, aby przemieszać zupę od dna, uwalniając jeszcze gęstsze obłoki pary.
- Savardi, pospiesz się! - zawołał keroński młodzieniec, do tej pory z wyraźnym znudzeniem polerujący miecz poszarpanym gałgankiem. Jednak kiedy tylko kątem oka dostrzegł wyłaniającą się zza ściany drzew na zakręcie traktu postać, zerwał się z ziemi, niemal wyskakując w górę.
- Salimir wraca!
- Konno? - spytała elfka sceptycznie.
- Zdobył rumaka na jakimś wirgińskim draniu – odparł chłopak z wyraźnym zadowoleniem – Myrmidia pozwoliła nam wreszcie ich dopaść.
- I jeńca dostał gratis – mruknął zgryźliwie Alavar Marmillon, brat Savardi, spoczywający nieopodal na trawie ze splecionymi pod glową rękoma – I nie gorączkuj się tak, Shivan, nie uwierzę, że ten człowieczek sam wyrżnął ich wszystkich. Dopadł zwiadowcę, który tu badał okolicę, co najwyżej dwóch wojowników...
Shivan nie pozwolił tak łatwo odebrać sobie entuzjazmu, chwilowo porzucając broń, ruszył na spotkanie nadjeżdżającemu ku obozowi towarzyszowi.
Salimir Orfis zboczył z traktu, ruszył, kierując się wprost na obozowisko, minął je i zatoczył łuk wokół ogniska i naprędce skleconych szałasów z gałęzi i skór. Shivan, Savardi i Alavar mogli wyraźnie zobaczyć siedzącą za przyjacielem dziewczynę o długich czarnych włosach, okrytą jego płaszczem, która przy gwałtowniejszych ruchach wierzchowca mocniej ściskała w pasie Salimira.
- To twoja branka wojenna? - spytał Alavar, tonem niepozbawionym pewnej ironii.
- Nawet z niej nie żartuj! - huknął Salimir z udawanym gniewem, zepsutym przez błysk w oczach, zawierający w sobie jednocześnie zadowolenie i rozbawienie – To bohaterka, której zdrowie uczciwość nakazuje nam wypić tego wieczora! Sama, gołymi rękami położyła sześciu, w tym jednego jeźdźca!
- Jestem pełen podziwu, panienko – odezwał się elf, tym razem już z powagą, podając rękę siedzącej za Salimirem dziewczynie i pomagając jej zejść na ziemię.
- Ona nie rozumie kerońskiego – wyjaśnił Orfis spokojnie – Po wirgińsku też pewnie nie. Odniosłem wrażenie, że jest jej obca jakakolwiek ludzka czy elfia mowa... Tyle zrozumiałem, że nazywa się Tiamuuri, czy jakoś tak. I nie odróżnia naszych od Wirgińczyków.
Alavar przybrał stropiony wyraz twarzy, Shivan spróbował prychnąć z oburzeniem, ale ostatecznie parsknął śmiechem. Savardi natomiast ze ściągniętymi brwiami wstała i poprawiła szatę. Dała kilka kroków w stronę Salimira, Alavara i nieznajomej.
- Nie jestem pewna, jakie jest prawdopodobieństwo... - odezwała się niepewnie – Ale chyba udało ci się znaleźć drzewożyta.
- Znaczy, że co? - Salimir zdezorientowany podrapał się po głowie, na co elfka prychnęła.
- Drzewożyty – powiedziała z naciskiem – Drzewni. Mówi ci to coś?
Po minie przyjaciela, niewiele w tym momencie różniącej się zresztą od pytającego wyrazu twarzy Shivana, zorientowała się, że takie określenia są mu zupełnie obce.
- To przedwieczne istoty, o różnym pochodzeniu, które połączyła wielka, obsesyjna miłość do natury – wyjaśniła niecierpliwie – Na tyle silna, że pozwoliła im pod wpływem kontemplacji zmieniać umysły i ciała. Ukryci w puszczach takich jak Dzika Knieja, Medreth czy Larven mogli zintegrować się z całym żyjącym światem, czego ostatecznym wyrazem było zdrewnienie i zapuszczenie korzeni.
Salimir podrapał się po głowie, jakby próbując przetrawić to, co właśnie usłyszał.
- Czyli to roślinka? - zapytał bez zastanowienia, stukając palcem w ramię Tiamuuri, która nie zareagowała w żaden sposób – Dlatego nie jest ciepła?
Savardi westchnęła.
- Jak zapewne rozumiesz, w co coraz bardziej zaczynam wątpić, rośliny nie posiadają krwi.
- A oni... Drzewni czy jak im tam... Mogą wrócić do poprzedniej postaci? - zdziwił się Shivan. Tym razem brat wyręczył Savardi w odpowiedzi.
- Jak sam widzisz, już nie do końca.
- I mówisz, że zjednoczenie z lasem pozwala im rozwijać umysł... - mruknął Salimar w zamyśleniu, bezwiednie pocierając policzek.
- Przynajmniej w postaci drzew... - zaczęła Savardi, po czym wydała z siebie głośne westchnienie frustracji – Na bogów, przestańcie zadawć mi takie pytania! Wiem tylko tyle, ile zdążyłam wyczytać w starych księgach elfickich bibliotek! Pisanych nie wiem kiedy przez nie wiadomo kogo... i czy autorzy w ogóle mieli kontakt z drzewożytami. Drzewni zwykle nie wracają do postaci humanoidalnej, wydaje mi się, że wyzbywanie się indywidualności ma dla nich szczególne znaczenie. A z drzewem nie pogadasz i nie spytasz, jak się czuje. Może jak zdołamy nauczyć tę tutaj kerońskiego, powie nam to i owo. Może. A jeśli przez was spalę obiad, pretensje będziecie mogli mieć tylko do siebie.
Gwałtownie odwróciła się i wróciła do porzuconego kociołka z zupą. Mężczyźni spojrzeli po sobie nawzajem. Stojąca między nimi Tiamuuri, czy jak ona miała na imię, wydawała się zaskakująco spokojna. Shivan, czując się coraz bardziej nieswojo, chwycił jej rękę. Zauważył, że poza płaszczem Orfisa, dziewczyna jest całkiem naga.
- Chodź – powiedział, lekko pociągając ją w stronę swojego szałasu – Znajdę ci jakieś ubranie.
Spojrzał groźnie na dwóch starszych mężczyzn.
- A wy macie się nie gapić.
Salimir parsknął śmiechem, Alavar ironicznie uniósł lewy kącik ust. Shivan, delikatnie obejmując dziewczynę, poprowadził ją za szałas. Pochylił się nad stosem juków i tobołków, próbując dostać się do ich zawartości. Dziewczyna obserwowała go w milczeniu, ale o dziwo, chłopak nie poczuł irytacji, jaką zwykle wywoływało u niego uczucie, że ktoś spogląda mu przez ramię. Wyprostował się, trzymając w rękach lużną białą koszulę i brązowe spodnie.
- Może być trochę za luźne, ale to chyba nie szkodzi – odezwał się po chwili mierzenia towarzyszki wzrokiem – Zaraz znajdę jeszcze jakieś sandały. Ale najpierw obetnę te gałęzie, nie będą już tak przeszkadzać. Jak zaboli to krzycz.
Właściwie nie sądził, żeby miało to być bardziej bolesne niż obcinanie paznokci.
Jakiś czas później, kiedy na przyciągniętym przez siebie siedmiostopowym pniu drzewa Salimir i Alavar zasiadali do posiłku, a Savardi niecierpliwie rozlewała zupę do glinianych misek, do ogniska zbliżyli się Shivan i Tiamuuri. Drzewna wyglądała już znacznie mniej dziko w prostym stroju Shivana, przewiązanym w pasie rzemieniem, z gałęzi nad czołem pozostały odcinki niewiele dłuższe od palca, a splątane po walce włosy dziewczyna w jakimś stopniu doprowadziła do porządku.
Salimai i Alavar jak na komendę rozsunęli się, robiąc między sobą wolne miejsce, Salimir zrobił zapraszający gest. Tiamuuri uśmiechnęła się i usiadła na środku pnia. Zbliżająca się do siedzących z dwiema miskami Savardi spojrzała na nią z troską.
- Wy nie jecie, prawda? - spytała cicho. Mimowolnie spuściła wzrok na miski z parującą zupą, co tamta od razu zrozumiała.
- Ɯґ∂ - westchnęła Tiamuuri, wskazując palcem od góry wnętrze miski. W jej głosie zabrzmiała rezygnacja.
- Myślisz, że co to oznacza? - Savardi skonsternowana spojrzała na brata, który wzruszył ramionami. On również nie miał pojęcia.
- Może po prostu dam jej wodę – zaproponował Shivan – Rośliny się podlewa.
Chociaż przykucnął już w poblizu ognia, z miską i drewniana łyżką, bez żalu wstał i znów poszedł do juków, szukając manierki z wodą. Wszystko w końcu dawało się znaleźć, czasami wystarczyło bardziej uparcie poszukać...
Wrócił, triumfalnie przerzucając z ręki do ręki manierkę z rzemiennym paskiem. Podał ją Tiamuuri, która z aprobatą skinęła głową.
- Ť⊍ꝋђ«ǂ°... ꜿϞꝼΛ•ə⌅ - powiedziała Drzewna cicho i zaczęła pić. Shivan rozłożył ręce, ale kiedy przeniósł wzrok na Alavara, nie mógł powstrzymać triumfalnego uśmiechu. Tamten spojrzał na młodzieńca podejrzliwie.
- Od kiedy rozumiesz święty język natury?
Shivan parsknął śmiechem. Nie potrzebował znajomości jakichś pradawnych, legendarnych języków, żeby czasem umieć logicznie pomyśleć. W końcu człowiek, który w wieku dziewięciu lat został uznany za wystarczająco dojrzałego do podebrania gryfiego jaja z pieczary pod ośnieżonym górskim szczytem, nie mógł być skończonym idiotą.
Uznał, że chwilowo będzie najlepiej pozostawić pytanie elfa bez odpowiedzi i zająć się swoim posiłkiem. Usiadł na ziemi krzyżując nogi i podniósł miskę. Czuł na sobie spojrzenie Tiamuuri, co nawet przyniosło mu swego rodzaju satysfakcję. Jeżeli Savardi zamierzała traktować Drzewną jak obiekt do zbadania a tamci dwaj mieli dalej gapić się na nią jak na egzotyczne zwierzątko przywiezione ku rozrywce na arystokratyczny dwór, żadne z nich jeszcze przez długi czas nie zdoła pojąć podstawowych rzeczy.

***

Lokalny oddział Ruchu Oporu od kilkunastu dni pozostawał w okolicy pierwotnego miejsca obozowania, jedynie nieznacznie przemieszczali się przy pograniczu lasu Larven. Jak Tiamuuri zauważyła dość szybko, w skład grupy wchodziło jeszcze co najmniej kilka osób, dwóch mężczyzn i jedną kobietę dziewczyna poznała osobiście, o większej liczbie chwilowo tylko słyszała. Reszta oddziału chwilowo była rozproszona wzdłuż okolicznych traktów, a w chwili, gdyby konieczne było zebranie sił, władzę nad nimi przejąłby w pierwszej kolejności niejaki Joram Corrobar, od wielu lat zawodowy żołnierz, następni w kolejce byli Alavar Marmillon i Salimir. Chwilowo jednak nie było takiej potrzeby, a Corrobar pozostawał niedostępny, zapewne patrolując w pojedynkę okoliczne wioski.
Tiamuuri na czas nieokreślony wolała pozostać w bliskim otoczeniu Savardi, z czego tamta również wydawała się bardzo zadowolona. W wolnych chwilach Savardi uczyła Drzewną kerońskiego i wspólnej mowy, szybko też przekonała się, że zyskała bardzo pojętną uczennicę. Tiamuuri niezwykle szybko przyswajała i zapamiętyała kolejne słowa, zwroty i zawiłości gramtyki. Shivan z kolei podejmował kilka prób opanowania prastarego języka natury, za każdym razem rezygnował, kiedy uświadamiał sobie, że zwyczajnie nie jest w stanie wydobyć z siebie wszystkich tych nieludzkich dźwięków, ostatecznie odłożył niewdzięczną naukę na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Wirgińczycy chwilowo nie dawali żadnych znaków swojej obecności, co uspokoiło Salimira, Alavar z kolei uparł się, aby zakończyć tę sprawę definitywnie, w rezultacie obaj mężczyźni oddzielili się od pozostałych z zamiarem przeczesania obrzeży lasu. Od tego dnia ognisko płonęło przez całe noce, nie tyle po to, aby w razie potrzeby wskazać towarzyszom drogę powrotną do obozu, ale bardziej miało to uspokoić Savardi, od początku nastawioną do tego pomysłu sceptycznie. Niewiele to jednak pomagało, z upływem dni dziewczyna miała coraz większe problemy ze spokojnym przespaniem nocy. Nie była pewna, czy bardziej męczy ją wizja rannego lub martwego brata albo przyjaciela pozostawionego w lesie na pastwę losu, czy może raczej możliwość, iż w każdej chwili grupka wirgińskich żołdaków mogła wynurzyć się spomiędzy drzew i wysłać ją wraz z dwójką towarzyszy w rzekomo lepszą rzeczywistość.
Po raz kolejny rzucała się niespokojnie w posłaniu ze skór, do chwili kiedy jej umysł osiągnął stan względnej przytomności, wtedy cicho jęknęła.
- Coś nie tak? - odezwał się w pobliżu głos Tiamuuri. Savardi potrząsnęła głową i obróciła się na brzuch, podpierając głowę na łokciach. Przed sobą miała teraz ognisko, za nim widziała przygotowany wcześniej zapas chrustu i gałęzi, nieco dalej, po lewej stronie znajdował się szałas Shivana, w którym chłopak spał w najlepsze otulony skórami, po prawej stronie, przy ukośnej ścianie naprędce wzniesionego nocnego schronienia Savardi, leżała Tiamuuri. Drzewna nie dała się namówić na postawienie podobnego szałasu składającego się z dwóch złączonych u góry pochyłych ścian z chrustu i wikliny, nocowała na trawie pod gołym niebem, nie odczuwając najwyraźniej podświadomej potrzeby osłaniania miejsca, w którym spała, ani swojego ciała.
- W porządku, to tylko zły sen – westchnęła Savardi, naciągając skórzane okrycie na ramiona – Przepraszam, jeśli cię obudziłam.
- Nie obudziłaś. Ja nigdy nie jestem nieprzytomna do końca. Kiedy spię, mogę obserwować otoczenie.
- To znaczy, że obserwujesz mnie od kilku dni?
Tiamuuri przymknęła oczy i skinęła głową.
- Jasne – odparła – I chyba coś cię męczy.
Savardi westchnęła, kryjąc twarz w dłoniach.
- Nie jesteśmy tu sami, ja to wiem. Ty zabiłaś wtedy sześciu, tak?
- Pięciu. ⊑ҙ« ∂⌘Λꙓ zabił jednego, próbując mnie dosięgnąć...
- Nieważne. Sześciu nie żyje. A z pewnością było ich więcej. Możliwe, że Alavar i Salimir natknęli się na pozostałych. Albo którejś nocy my...
- ђ◊˘ - przerwała jej Tiamuuri – Nie zabiją nas.
Gestem podbródka wskazała na śpiącego Shivana.
- On śpi z Ỡιþ«џ'æι, widziałam jak kładzie broń przy posłaniu.
Savardi nie odpowiadała. Myśl, że obok śpiącego przjaciela spoczywa pochwa z mieczem wcale jej nie uspokajała. Zanim chłopak zdążyłby dobyć oręża, upadłby z poderżniętym gardłem pomiędzy skóry, którymi na noc się okrywał.
Nikt jednak nie zagroził im tej nocy, cała trójka doczekała kolejnego ranka, a przed południem w pobliżu obrzeży puszczy Larven znaleźli dwóch martwych Wirgińczyków.
Shivan i Tiamuuri natknęli się na nich przypadkiem. Po śniadaniu, kiedy Savardi przy pomocy Tiamuuri doprowadziła obozowisko do porządku, Shivan polerował swój miecz, bezmyślnie wpatrując się w ścianę drzew w miejscu, gdzie trakt najbardziej zbliżał się do lasu. Chłopak nie potrafił długo wytrzymać bezczynności, kolejne dni oczekiwania na nagły atak wroga albo wieści od rozproszonych towarzyszy broni, doprowadzały go do szału. Gdyby był sam, on także zacząłby przeczesywać las, w obecnej sytuacji nie mógł jednak zostawić Savardi samej. Nie widział jednak nic złego w małej przechadzce po najbliższej okolicy. Kiedy mimochodem wspomniał o tym Savardi, elfka tylko prychnęła z wyraźną dezaprobatą, ale Tiamuuri od razu się ożywiła.
- Idę z tobą – powiedziała od razu, nie czekając na ewentualny sprzeciw. Potrzebowała tego, czuła, że musi znów wkroczyć pomiędzy smukłe sosny, zanurzyć się w zielonkawy wilgotny cień starej puszczy.
Ruszyli prostą drogą w stronę traktu, przecięli go prostopadle i przeskoczyli wykopany w pobliżu płytki rów, obecnie porośnięty gęstą trawą. Kilka metrów dalej ziemię stale pokrywała warstwa suchych liści, igieł i patyków. Shivan i Tiamuuri mijali młode sosny i leszczyny, okrążali krzewy jeżyn, zdradliwie chwytające się kolacami ubrań, w końcu dotarli do kolejnego zagłębienia w ziemi, za którym drzewa były już nieco starsze.
Młody Kerończyk poczuł przelotny dreszcz. Nerwowo zerknął na towarzyszkę, ale ta nie zdradzała żadnych objawów niepokoju, Shivan uznał więc, że mogą spokojnie iść dalej. Mimowolnie przesunął ręką wzdłuż boku i biodra. Oboje mieli tylko luźne płócienne stroje i rzemienne pasy a ich jedyną broń stanowił przypięty u boku Shivana sztylet. Chłopak nie zabierał ze sobą miecza, raczej nie spodziewał się, że przyjdzie mu stoczyć walkę. Gdyby wróg był w pobliżu, z pewnością dałoby się usłyszeć coś więcej niż szelest wiatru w koronach drzew czy odgłosy owadów i ptactwa.
Tiamuuri dostrzegła jego gest i lekko się uśmiechnęła.
- Szukasz Ỡιþ«џ'æι? - spytała. Nie czuła żadnego zagrożenia, dziwił ją strach jaki w ludziach budził las wraz z wypełniającym go życiem. Drapieżniki? Były daleko, podobnie jak większość zwierzyny, którą zwykle się żywiły i która przezornie trzymała się z daleka od traktu. Mogli się zgubić... Tak, to się zdarzało, ale najcześciej z ich własnej winy, te niezrównoważone istoty nie potrafiły należycie zwracać uwagi na otoczenie, gdy uznawały, że nie ma takiej potrzeby.
Shivan również się uśmiechnął.
- Taki odruch – wyjaśnił – Wiesz, przyzwyczaiłem się, że prawie zawsze w pobliżu czai się jakiś sukinsyn, który najchętniej od razu skróciłby mnie o głowę. W końcu stale mamy wojnę.
Shivan widział, że dziewczyna pokiwała głową, ale wcale nie miał pewności, czy zrozumiała. Zwolnił, pozwalając, by Tiamuuri go wyprzedziła, przyglądał jej się, marszcząc czoło. Dziewczyna była od niego niższa, z pewnością nie wynikało to tylko z grubości podeszwy jej sandałów i, co pozwalał dostrzec otaczający jej talię pas, smukłej budowy ciała. Poruszała się z naturalną lekkością, pewnie stawiała stopy, nie obawiała się potknięcia na nierównościach terenu.
Tiamuuri. Tak nazwał ją Salimir, chociaż w prawidłowej wymowie jej imię było bardziej skomplikowane, zawierało nieznane w ludzkiej i elfiej mowie dźwięki. Była też jeszcze jedna rzecz i to najbardziej nie dawało Shivanowi spokoju, podobne do uwierającego ziarenka piasku, przypominając o swojej obecności.
Drzewni byli istotami mieszanego pochodzenia, które przed wiekami odeszły do lasu, aby oddać się kontemplacji i zrozumieniu natury. Przed wiekami, co oznaczało...
- Mogę cię o coś zapytać? - zawołał do dziewczyny, która zdążyła oddalić się od niego na znaczną odległość, klucząc między pokrytymi łuszczącą się korą, prostymi pniami sosen. Tiamuuri nie odwracając się, pokiwała głową.
- Co tylko zechcesz, ꜿϞꝼΛ•ə⌅.
- Ile właściwie masz lat? - spytał Shivan, przyspieszając, próbując się z nią zrównać – To znaczy nie od... powrotu do żywych, tylko tak w ogóle... I tak, wiem, że kobiet się o to nie pyta. Ale kiedy myślę sobie, że masz z tysiąc lat...
Umilkł, kiedy prawie potknął się, wpadając w zagłębienie zakryte grubą warstwą gałęzi i miękkiej ściółki. Wyciągnął w bok ręce, próbując się czegoś uchwycić, prawą dłonią wsparł się o pień jakiegoś drzewa, przy okazji oblepiając rękę pajęczyną. Tiamuuri nie zatrzymywała się.
- Co najmniej tysiąc pięćset dziesięć – odpowiedziała spokojnie, najwyraźniej nie rozważając kobiecych dylematów dotyczących taktu – Przynajmniej do tego momentu sięgają moje wspomnienia.
Shivan stanął jak wryty, przez chwilę niezdolny do poruszenia się, czy wydania jakiegokolwiek dźwięku. Gdyby ktoś spojrzał na niego z boku, stwierdziłby, że młodzieniec ów otrzymał właśnie silny cios obuchem w głowę, zresztą tak właśnie w tym momencie poczuł się młody Kerończyk. Zdołał wyjść z szoku dopiero wtedy, kiedy kilkadziesiąt stóp przed nim rozległ się głos Tiamuuri
- Słyszysz muchy, Shivan? I... czujesz to?
Shivan nic nie czuł ani nie słyszał, przynajmniej do momentu, w którym pokonał dystans o połowę większy niż ten, który przeszła dziewczyna. Niepokój, który na jakiś czas go opuścił, gwałtownie powrócił.
Zapach, o którym najprawdopodobniej mówiła Drzewna, był odorem psującego się mięsa, a brzęczenie much wydawało się nienaturalnie głośne. Musiały wydawać je setki, jeśli nie tysiące owadów.
- Coś zdechło – powiedział Shivan bez przekonania. Znów sięgnął do boku, odruchowo szukając miecza z rękojeścią rzeźbioną w kształt głowy gryfa. Wiedział, że miecza nadal tam nie będzie, czubkami palców namacał tylko pochwę z cienkiej skóry, kryjącą krótki sztylet. Nie był pewien, co czeka ich kolejne kilka kroków dalej.
Tiamuuri wydała z siebie zduszony okrzyk.
W miejscu, gdzie pomiędzy drzewami przestrzeń była nieco większa i gdzie znajdowały się częściowo zagrzebane w ziemi skalne odłamki pokryte gęstwiną mchów, porostów i drobnych grzybków, spoczywały doczesne szczątki mężczyzny w średnim wieku, sądząc po herbach na jego lekkim skórzanym pancerzu, Wirgińskiego żołnierza. Ciało było potwornie zdeformowane przez obrzęk, a nieosłonięte fragmenty ciała, dłonie i twarz, zdradzały, że przed śmiercią skóra nieszczęśnika stała się purpurowa. Na pobliskim drzewie wisiał drugi Wirgińczyk, powiesiwszy się na pętli z własnego pasa, co wskazywało, iż najprawdopodoniej było to samobójstwo. Jego zwłoki wyglądały znacznie lepiej niż obrzmiały trup jego towarzysza, jedynie prawa noga, odsłonięta przez rozciętą do połowy długości nogawicę była spuchnięta i pokryta ciemnymi plamami. Nad ciałami, podobnie jak nad skórzaną torbą, kryjącą przypuszczalnie prowiant i zapasy wody pechowych żołnierzy, unosiły się czarne chmary much.
- Co im się stało? - spytał w końcu Shivan. Starał się płytko oddychać, jakby podświadomie obawiał się, że przez powietrze do jego ciała wniknie trupi jad i być może to, co spowodowało w ciałach Wirgińczyków te okropne zmiany.
- ҩ₫ Ϟµ – odparła Tiamuuri natychmiast, bez wahania. Shivan spojrzał na nią zdumiony.
- Co to znaczy?
- Nie znam na to kerońskiej nazwy – westchnęła Drzewna – To taki czarny owad, wielkości mniej więcej połowy dłoni.
Mówiąc to, wyciągnęła przed siebie rękę.
- Sześć par odnóży, owalny pancerzyk, w tylnej części ostro zakończony – ciągnęła, wymijając obrzmiałe zwłoki i podchodząc do największego omszałego kamienia, który z uwagą zaczęła badać – Dwie pary krótkich odnóży gębowych zakończonych cienkimi kolcami jadowymi. A ich toksyna to wyjątkowo silne paskudztwo.
Pochyliła się, opierając lewą dłoń o kamień, prawę sięgnęła po coś za nim. Kiedy się wyprostowała, Shivan dostrzegł w jej dłoni coś czarnego. Właściwie domyślał się, co to jest, zanim Tiamuuri podeszła do niego z triumfalną miną, zbliżając rękę do jego twarzy.
Owad miał czarny pancerzyk, błyszczący jak polakierowany, w kształcie zbliżonym do szerokiego liścia – okrągły z przodu i po bokach, zaostrzony z tyłu. W miejscu, gdzie miał coś w rodzaju małej główki, szybko poruszały się cztery krótkie i wąskie odnóża gębowe.
- Chcesz potrzymać? - spytała Tiamuuri, na co Shivan gwałtownie odskoczył. Dziewczyna parsknęła krótkim śmiechem.
- Nie ukąsi bez powodu – wyjaśniła cierpliwie – Są jak pszczoły. Żeby zaatakowały, trzeba je do tego zmusić, na przykład przydepnąć, albo usiąść na nich. Widocznie ci dwaj mieli tego pecha...
Shivan poczuł skurcz żołądka, na razie lekki, ostrzegawczy. Z łatwością mógł sobie wyobrazić jak podczas układania się do snu na wilgotnej ziemi zdradliwej puszczy jeden z Wirgińczyków poczuł twardy, ruchomy obiekt, a potem ukłucie... Nie miał pojęcia jak szybko działał ten jad, ale przyjął, że ciała znajdowały się w tym miejscu od czterech, najwyżej pięciu dni. Ukąszony Wirgińczyk wraz z towarzyszem mogli przez kilka dni przemieszczać się po lesie, może obawiając się wyjść spomiędzy drzew, ochraniających ich przed wzrokiem kerońskich patroli. Ciało mężczyzny puchło coraz bardziej, może miał gorączkę albo problemy z oddychaniem. Shivan nie wiedział czy i jak bardzo proces ten był dla chorego bolesny i miał wrażenie, że nie chce się dowiedzieć. Przypuszczał, że w którymś momencie drugi z mężczyzn również miał nieprzyjemny kontakt z tym czarnym stworzeniem, doznał pierwszych objawów działania toksyny i nie chcąc podzielić losu kompana, może już wtedy konającego, sam zakończył życie, przyspieszając nieuniknione.
Shivan przymknął oczy. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może należałoby pogrzebać ciała, wróg czy nie, po śmierci każdemu należał się godny pochówek. Z drugiej strony samo wyobrażenie zbliżania się do purpurowych od opuchlizny zwłok wywoływało w nim kolejne skurcze żołądka. Nie sądził, że się zarazi, raczej to nie było możliwe, ale...
- Chodźmy stąd – polecił, bardziej ostro niż zamierzał. Odwrócił się od odrażającego widoku, dał kilka kroków przed siebie. Chciał jak najszybciej zaczerpnąć świeżego powietrza, zanim zwymiotuje albo zemdleje.
- Chodzi ci bardziej o ciebie czy Savardi? - spytała Tiamuuri spokojnie, co jednak też wzbudziło w Shivanie lekką irytację.
- O nas wszystkich. Chodźmy.
Właściwie nie miało chyba większego znaczenia, czy dusze niepogrzebanych zmarłych mogły nawiedzać ziemię i ukazywać się podczas księżycowych nocy. Zapewne w tej przeklętej puszczy straszyły znacznie gorsze upiory.








[Dalszy ciąg jest, proszę bardzo. Opis jadowitych stworzonek z Larven do Bestiariusza robi się. W przerwach między czytaniem artykułów o analogach kwasów nukleinowych ;-)
Poszukałam błędów i poprawiam, czego nie zauważyłam, to moja nieuwaga. Biję się w piersi.]


5 komentarzy:

Nefryt pisze...

Zwlekałam z przeczytaniem pierwszej części, bo ciągle czegoś brakowało - czasu, nastroju. Teraz, po lekturze całości mogę powiedzieć: ciekawe. Podobają mi się twoje opisy. Tak jak wspominała Szept pod poprzednią twoją notką - można oczyma wyobraźni zobaczyć każdą scenę. Czy zamierzasz napisać ciąg dalszy?

Tiamuuri pisze...

[Ciąg dalszy to znaczy..? Jeśli chodzi o pisanie opowiadań z Tiamuuri w roli głównej - owszem. Mam już wizję następnej notki i jej tytuł. Shivana "ADHD" Fertnera mam zamiar jeszcze wielokrotnie wysyłać do Larven, dalej w głąb lasu niż by sobie życzył ;-) Niech się chłopaczyna stresuje. Bardziej lub mniej groźne stworzenia z Larven namnożę z miłą chęcią.
Dzięki za zachętę do dalszego podążania za natchnieniem ;-) Zawsze miło myśleć, że pisze się dla kogoś, kto przeczyta.]

Szept pisze...

[ja przeczytam. Tylko muszę znaleźć chwilkę wolniejszego czasu, a o to trudniej u mnie ostatnio]

Nefryt pisze...

[Hah, Tiamuuri, tu zawsze ktoś przeczyta. Jedyne pytanie to: kiedy, przynajmniej u mnie tak bywa, że notorycznie z czymś zalegam ;). Co do ciągu dalszego - chodziło mi ogólnie o ich dalsze losy.

Szept pisze...

Odpowiedź na pytanie kiedy przeczytam właśnie powstała. Teraz.
I muszę już na wstępnie powiedzieć, że podobało mi się zwrócenie uwagi na stan zwłok i oględziny Salimira. Takie zboczenie prawie zawodowe.
I znów te cudowne opisy. Nie wiem, jak ty to robisz, ale są zachwycające. Proste, a tak barwne i zrozumiałe dla wyobraźni. Czytasz, a choć opowiadanie króciutkie przecież nie jest, to nawet nie wiesz kiedy i jak dochodzisz do końca. I chcesz więcej. Znacznie więcej.
Na marginesie:
W końcu człowiek, który w wieku dziewięciu lat został uznany za wystarczająco dojrzałego do podebrania gryfiego jaja z pieczary pod ośnieżonym górskim szczytem, nie mógł być skończonym idiotą. Nie wiem czemu, ale kocham to zdanie i mnie bawi.
I naprawdę uwielbiam twoje wzmianki o Larvenie, dodatki do niego i... cieszy mnie, że wybrałaś akurat ten las.
Cudo.

Prawa autorskie

© Zastrzegamy sobie prawa autorskie do umieszczanych na blogu tekstów, wymyślonego na jego potrzeby świata oraz postaci.
Nie rościmy sobie natomiast praw autorskich do tych artów, które nie są naszego autorstwa.

Szukaj

˅ ^
+ postacie
Rinne Lasair