Przewodnik

Linki-obrazki

Misje
I. Więzi przyjaźni
Spotykasz po latach kogoś, kto dawniej był ci bliski. Wplątuje cię on w jakąś historię, która nie dość, że z czasem się komplikuje, to w dodatku budzi w tobie wątpliwości co do intencji przyjaciela.

II. Linia frontu
Kerończy natarli na Prowincję Demarską. Oblegany jest sam Demar. Jedni ludzie stają do walki, inni uciekają ze spalonej ziemi. Napastnicy, obrońcy i cywile. Po której stronie staniesz?

Opcjonalnie: Udział w buncie niewolników w Wirginii bądź inne miejsca walk.

III. Rekonwalescencja
W nie najlepszej kondycji trafiasz do wioski lub klasztoru. Wydaje ci się, że trafiłeś w dobre ręce i że wkrótce będziesz mógł opuścić to miejsce. Okazuje się jednak, że z pozoru życzliwi i uprzejmi ludzie skrywają przed tobą jakąś tajemnicę.

IV. Zabij bestię
Coś napada, nęka mieszkańców. Zawierasz umowę z wójtem - dostarczysz głowę bestii za określoną cenę. Okazuje się jednak, że stworzenie nie działa bez powodu - jest w jakiś sposób prowokowane przez mieszkańców.

Opcjonalnie: Bestia jest wrażliwa na hałas z karczmy albo ludzie naruszyli w jakiś sposób jej rewir (weszli na jej teren, zajęli leże ze względu na drogie surowce itp.)

V. Nielegalne walki
Dochodzą cię słuchy o nielegalnych walkach prowadzonych w okolicy. Położysz im kres czy może postanowisz wziąć w nich udział dla własnego zysku? Pieniądze nie leżą na ulicy.

VI. Zlecone zabójstwo
Dochodzi do zamachu, w wyniku którego ginie ktoś ważny. Podejmujesz się odnalezienia zabójcy – albo jego zleceniodawcy. Od ciebie zależy, czy dojdzie do aresztowania winnych, czy pomożesz im uniknąć kary.

VII. Egzekucja
W mieście lub wiosce szykuje się egzekucja. Znasz sprawcę albo sam doprowadziłeś do jego schwytania. Realizacja wyroku coraz bliżej.

Opcjonalnie: Z czasem nabierasz wątpliwości, czy skazaniec faktycznie jest winny i chcesz go uwolnić lub dochodzą cię pogłoski, że ktoś może chcieć uwolnić kryminalistę.

zamknij
Spis kodów
Spis opowiadań
Baśń o wolności: Preludium (autor: Nefryt) Gdy demon odzyskuje człowieczeństwo, przypomina sobie jak być człowiekiem.(autor: Zombbiszon) Nikt nie zna prawdziwego bólu do czasu aż nie straci kogoś bliskiego sercu. (autor: Zombbiszon) Wendigo i Driada (autor: Zombbiszon) Domek, zupa, sukkub i historia (autor: Zombbiszon) Sen i niespodzianki (autor: Zombbiszon) Boląca strata i niepokojący gość! (autor: Zombbiszon) Cienie i nowy przyjaciel (autor: Zombbiszon) Kruki (autor: Zombbiszon) Cienie i Starsze Dusze (autor: Zombbiszon) Zło Kor'hu Dull (autor: Zombbiszon) Złodziej Twarzy i Koszmar (autor: Zombbiszon) Królewiec (autor: Zombbiszon) Przed świtem (autor: Nefryt) Król Żebraków i nowe drzwi (autor: Zombbiszon) Akceptacja (autor: Zombbiszon) Nostalgia (autor: Nefryt) Nowa droga i niespodziewane wyznanie? (autor: Zombbiszon) Biały i zielony daje czerwony! (autor: Zombbiszon) Nowe wyzwania w nowym życiu (autor: Zombbiszon) Krąg tajemnic (autor: Zombbiszon) Jack (autor: Zombbiszon) Czasami to mrok daje najwięcej światła (autor: Zombbiszon) Trzy sceny o szpiegowaniu (autor: Nefryt) Morze bólu. Promyk nadziei ... (autor: Zombbiszon) Sól (autor: Olżunia) Dyjanna Muirne: Miecz może być dowodem wszystkiego (autor: Zorana) Uszatek i Kwiatek na tropie przygody: Przypadłość parszywej gospody (autor: Paeonia i Szept) Gdy gasną świece (autor: Zombbiszon) ... Najjaśniej płoną gwiazdy nadziei. (autor: Zombbiszon) Elias cz. 1 (autor: Zombbiszon) Elias cz. 2 (autor: Zombbiszon) Historia (autor: Zombbiszon)
zamknij

Chat

 Dystans między lecącymi gryfami zwiększał się. W którymś momencie Shivan stracił z oczu Marion dosiadającą gryfa o złocistym umaszczeniu, z ciemnobrązową sierścią w dolnej części brzucha i na biodrach. Zauważył tylko, że Kiri kilka razy drgnęła, za którymś razem przez chwilę zastanawiał się, czy gryfy mają jakiś sposób porozumiewania się na odległość. Niekoniecznie od razu telepatycznie, ale może roztaczały wokół jakiś rodzaj nieuchwytnej dla ludzi woni? Niektórzy uczeni twierdzili, że owady robią coś takiego…
Chłopak otarł przedramieniem pot z czoła. Nie miał na sobie lekkiej skórzanej zbroi Jeźdźców Gryfów i teraz był z tego powodu bardzo zadowolony. Wyruszając do Devealanu, myślał o tym, że jako członek kerońskiego zakonu najemników, nie powinien od razu ujawniać swojej tożsamości, teraz zdał sobie sprawę, że nawet, gdyby życie jego i Marion nie było z tego powodu zagrożone, upał byłoby znacznie trudniej znieść w skórzanej zbroi.
Pochylił się. Nie potrzebował żadnych specjalnych gestów, po tylu latach Kiri była w stanie wyczuć jego najdrobniejsze, prawie nieświadome ruchy i natychmiast na nie reagować. Gryfica zaczęła nieznacznie obniżać lot. Drobne ręce zacisnęły się mocniej wokół talii Shivana. Chłopak nie był w stanie stwierdzić, czy zadziałał mimowolny odruch, co oznaczało, że dziewczynka chwilowo kontrolowała sytuację – o ile dało się to powiedzieć w momencie, kiedy znajdowali się setki stóp nad ziemią – czy to istota, mieszkająca od jakiegoś czasu w tym niepozornym ciele, stale zachowywała czujność.
- Możesz lecieć znacznie niżej – odezwał się za plecami Jeźdźca głos, który jednocześnie był głosem Arnory Tirs i jednocześnie nim nie był. Shivan potrafił już od razu wychwycić tę różnicę.
- Jasne – mruknął chłopak, ignorując nieprzyjemny dreszcz, który na krótką chwilę wywołał u niego gęsią skórkę. I tak za każdym razem trwało to coraz krócej. Może w końcu całkiem przywyknie, jeśli to było w ogóle możliwe.
Zniżał lot. Powoli, przez większość czasu obserwując połacie piachu na dole, pofalowane od wiatru łagodne wzgórza i doliny. Zerknął kilka razy także w górę. Na horyzoncie pojawił się ciemny kształt, potem chłopak musiał spuścić wzrok. Oczy porażone słońcem zaszły mu łzami.
Wracała Marion Delancey dosiadająca Kobo.
- Nikogo! - krzyknęła z oddali, kiedy uznała, że jest wystarczająco blisko, żeby zostać usłyszana – Jesteśmy za wcześnie!
- To co mamy zrobić? - spytał Shivan, stanowczo zbyt cicho – Lecieć na północ?
Może mówił do siebie? Nie był pewien, tak samo, jak nie wiedział, czego właściwie szukali. Odwrócił się do siedzącej za nim Arnory, obejmującej go w pasie.
- A ty czujesz coś? - spytał, po czym z wahaniem i niechętnie dodał – Książę Dandrinie…
Używając ciała dziewczynki, demon potrząsnął przecząco głową. Nadal nic. Albo byli jeszcze za wysoko.


...*…


Assir Deynon siedział na wyplatanym fotelu na dziedzińcu swojego domostwa. Od ścian ciągnęły się zadaszenia i markizy, dające cień, ponadto dziadek mężczyzny zasadził na dziedzińcu kilka rozłożystych drzew. Mieli szczęście, bo o tej godzinie słońce zdawało się palić ciało żywym ogniem.
- Usiądziesz? - zapytał Assir, gestem ramienia wskazując na drugi taki sam fotel ustawiony obok niskiego stolika, chociaż był prawie pewien, że Tiamuuri nie zauważy tego gestu. Dziewczyna nie patrzyła na niego, była w tej chwili odwrócona plecami i pochylała się nad niewielkim zbiornikiem wodnym pośrodku dziedzińca. Zbiornik był głęboki na ledwie dwie i pół stopy, przez warstwę czystej wody dało się zauważyć jasny, prawie biały piasek na jego dnie. Trawa sięgała do brzegów, porośniętych przez jakieś kwitnące na żółto wodne rośliny, dalej nic nie rosło. Przy dnie pływało kilkanaście obłych stworzeń, stanowczo zbyt małych jak na ryby.
Tiamuuri leniwie bawiła się, mącąc ręką powierzchnię wody, albo dotykając ją palcem, aby wzbudzić kręgi. Czasami nabierała wody, aby się napić i obmyć twarz. Cały czas chciało jej się pić.
- Zaraz idę – mruknęła. Czas zdawał się rozciągać jak lepka smuga żywicy. Zanim wstała, minęły chyba całe wieki. Tyle samo zajęło jej obejście niskiej, ozdobnej balustrady, ustawionej wzdłuż jednego z boków niewielkiego kwadratu trawnika, otoczonego przez ozdobne płytki z błękitno-czerwono-różową mozaiką. Przy tej barierce, po drugiej stał niski stolik z rzeźbieniami i złoceniami na nóżkach oraz dwa plecione fotele. Assir zadbał o to, żeby na stoliku znalazły się dzbany z wodą i rozcieńczonym cytrusowym sokiem oraz dwa szklane pucharki.
Mężczyzna siedział rozparty w fotelu, zsuwając się do przodu. Ręce trzymał splecione na kolanach, w miejscu, gdzie przez środek jego purpurowej szaty ciągnął się szeroki pionowy biały pas, z zawiłymi wzorami wyszywanymi złotą nicią i najbardziej jaskrawymi barwami. Nie był stary, ale skóra na dłoniach i szyi lekko się marszczyła, sprawiała wrażenie, jakby słońce wytopiło spod niej cały tłuszcz. Typowy wygląd dojrzałego człowieka, który od urodzenia żył w gorącym klimacie. Na serdecznym palcu lewej ręki miał prosty, szeroki złoty pierścień, na prawej dłoni dwa pierścienie, jeden najprawdopodobniej z rubinem, drugi z nieprzezroczystym kamieniem barwy jasno turkusowej.
- Masz jakieś szczególne życzenia? - spytał Assir, kiedy Tiamuuri zajmowała miejsce naprzeciwko – Mogę poprosić służbę i zaraz…
- Nie, dziękuję – przerwała Tiamuuri, widząc, jak mężczyzna unosi rękę, gotów zawołać kogoś z służących. Sama, w przeciwieństwie do niego usiała na krawędzi fotela, pochylona, z rękami opartymi na kolanach. Przyglądała się Assirowi nieufnie. Nie była dokładnie pewna, co takiego w tym alchemiku budzi jej niechęć… To znaczy, ściśle rzecz biorąc Deynon nie był do końca alchemikiem, prędzej uczonym. Badaczem. Trochę eksperymentował, owszem, ale skupiał się raczej na poznawaniu natury rzeczywistości niż na wprowadzaniu zmian.
Assir po raz kolejny spojrzał na nią w ten sposób. Jak na rzadki okaz egzotycznego stworzenia na chwilę przed pokrojeniem go na swoim badawczym stole. Może chodziło o to? Czy raczej o uczucia, które odbierała od niego? Nie czytała mu w myślach i do tego wcale tego nie potrzebowała. I dlaczego tak bardzo się tym przejmowała? W końcu był zamożnym Wirgińczykiem a pewnie każdy zamożny Wirgińczyk miał przerośnięte ego i dystans do świata zabarwiony lekką chłodną pogardą.
Tiamuuri sięgnęła po jeden z pucharków, ale gospodarz był szybszy. Napełnił go wodą, zanim Drzewna dotknęła chłodnego szkła. Patrzył potem, jak dziewczyna uniosła naczynie, w zadumie przyglądał się jej dłoni.
- Nad czym się zastanawiasz? - spytała Tiamuuri. Assir potrząsnął głową i potarł dłońmi twarz. Wyglądał na zmęczonego.
- Nad badaniami, do których wieczorem w końcu przystąpię – odpowiedział spokojnie – Nad osobistymi sprawami. Nad bezkrólewiem w Wirginii. I kiedy u licha spadnie deszcz, bo już wytrzymać się nie da,..
Tiamuuri skinęła głową. Prawie go nie słuchała.
Po drugiej stronie wysokich wąskich okien, we wnętrzu środkowego skrzydła domu Deynona, ktoś przeszedł, najprawdopodobniej służący. Z tego, co Tiamuuri wiedziała, tego dnia w posiadłości przebywali dwaj najstarsi synowie gospodarza. Z opowieści Assira wynikało, że ten młodszy, Kedin, poszedł w ślady ojca. Miał dwadzieścia cztery lata, był nadal kawalerem i większość czasu spędzał w bogato wyposażonej bibliotece ojca. Niedawno zaczął próbować sił w dziedzinie alchemii.
Służący, szczupły mężczyzna o śniadej skórze i gładko przylegających do głowy czarnych włosach wyszedł z domu na dziedziniec i przyniósł kolejny dzban wody, który postawił na stoliku obok reszty naczyń. Lekko skłonił głowę, informując Assira, że wkrótce będzie mógł zasiąść do obiadu. Assir zmarszczył czoło i westchnął.
- To już ta godzina? Powinni już być w mieście…
Służący rozłożył ręce. Na niektóre rzeczy zwyczajnie nie miał wpływu i jego pan musiał zapewne o tym wiedzieć. Tiamuuri, która poczucie czasu straciła już dawno, znów wyprostowała się na swoim siedzeniu i pochyliła do przodu, gotowa wstać, jeśli gospodarz postanowi zaraz wejść do wnętrza domostwa.
- Możesz dać im dwie albo trzy godziny – odezwała się prawie pogodnym głosem – Ciężko wędrować w taki upał.
Służący wycofał się, zachowując dystans, kiedy Assir Deynon przeciągał się i wstawał. Przeniósł wzrok na Tiamuuri, która od razu wyczuła, co chodzi mu po głowie. A było tego sporo. Po pierwsze sługa podejrzewał, że dziewczyna była Keronijką. W rozmowie z Assirem używała wspólnej mowy, w jakimś stopniu zadowolona z tego, że miała zupełnie obcy akcent, niepodobny do kerońskiego. Oczywiście przyjaciołom nigdy nie przyznałaby się do tego. Chyba większe znaczenie miał fakt, że nie była uległa i nie spuszczała wzroku jak potulne wirgińskie kobiety. No i zdecydowanie nie była człowiekiem. Czy w jego oczach bliżej jej było do rzadkiego zwierzęcia, czy raczej do rodzaju demona albo chochlika?
Assir ociężałym krokiem ruszył w stronę szerokich drzwi, do których prowadziła główna ścieżka tworzona przez barwne wzory mozaiki. Szerokim gestem zachęcił Tiamuuri, żeby szła za nim. Nie spieszył się, wyraźnie nie miał na to najmniejszej ochoty. Może i nie był jeszcze starcem, ale lata młodości miał już zdecydowanie za sobą.
Weszli do zacienionej sieni. Od środka parter wydawał się znacznie wyższy, niż kiedy spoglądało się na dom od zewnątrz. Posadzka nie była może zbyt barwna, gładkie, lśniące płytki były jedynie białe i czarne, ale ściany stanowiły już arcydzieło. Szaleństwo soczystych barw okładało się w motywy o wielu osiach symetrii, zbudowane z niezliczonych małych regularnych kształtów – kółek, okręgów, kwadratów i sześciokątów, pomiędzy nimi wciśnięto elipsy, fale i zgrupowane po kilka długie pionowe linie, zawsze czarne lub ciemno granatowe, biegnące od samego dołu do sufitu, gdzie przy zmianie płaszczyzny przechodziły w pozornie chaotyczne krzywe, które razem tworzyły na jasnozielonej płaszczyźnie sufitu złożoną kompozycję. Pomieszczenie, w którym się znaleźli wydawało się wielkie także przez to, że niewiele było w nim mebli, jedynie kilka niskich stolików pod przeciwległą ścianą, podobnych do tego na dziedzińcu, ale z jaśniejszego drewna i z czarnymi wzorami na blatach, w kątach dwie wysokie wąskie szafy o rzeźbionych drzwiach, na prawo roślina doniczkowa, przypominająca miniaturowe drzewo o cienkich gałęziach.
Służący, który znacząco ich wyprzedził, skierował się w lewo, tam też ruszył gospodarz. Przeszli do jadalni. Podobnie jak w kerońskich posiadłościach, sala była przestronna i centralną część stanowił długi stół, tutaj jednak cała posadzka została szczelnie pokryta barwnymi kobiercami. Od misternych wzorów w jaskrawych mimo lekkiego zużycia barwach mogła rozboleć głowa. Ozdobniki na jasno beżowych ścianach były tu przynajmniej stonowane i mniej liczne. Poza wkomponowaną w ścianę nad drzwiami płaskorzeźbą, nie było tu herbów ani innych symboli rodowych, nigdzie nie było też portretów szanownych przodków gospodarza.
Assir zajął miejsce u szczytu stołu. Miejsca obok niego zarezerwowane były dla dwóch najstarszych synów, którzy pojawili się w jadalni wkrótce po nim. Byli do siebie podobni, wysocy, smukli, o ciemnych twarzach z kilkudniowym zarostem i krótko przystrzyżonych falujących czarnych włosach. Asaf, pierworodny, nosił biało-brązowe szaty z połyskującej tkaniny, strój młodszego był w kilku odcieniach niebieskiego. Po prawej stronie Asafa usiadła młoda kobieta o poważnej twarzy, przypuszczalnie jego małżonka, dalej był jeszcze jeden młody człowiek, dwie starsze kobiety i czworo dzieci w wieku od ośmiu do czternastu lat. Kiedy wszyscy znaleźli się na swoich miejscach, służba otworzyła inne drzwi do jadalni i wokół stołu pojawili się pierwsi młodzi mężczyźni niosący złote tace.
Niewolnicy, pomyślała Tiamuuri z jakimś żalem i poczuciem dziwnej bezsilności. W Wirginii to normalne. Nie dała nic po sobie poznać, utrzymała obojętny wyraz twarzy. Co mogła poradzić na to, że niektóre rzeczy na tym świecie wyglądały tak, nie inaczej?
Dziewczyna zauważyła, że starsze kobiety rozmawiały półgłosem między sobą, gospodarz rozmawiał ze swoimi synami i tym trzecim młodym człowiekiem, żona Asafa odzywała się tylko czasami do męża, po czym szybko milkła, spuszczając wzrok. Dzieci były tak spokojne, że Tiamuuri wydało się to nienaturalne, dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że gdy tylko któreś z młodzieży się zapomniało, zostało natychmiast zbesztane przez jedną ze starszych dam.
Z westchnieniem Drzewna spoglądała na zawartość kolejnych półmisków. Nie miała właściwie pojęcia, jak smakuje normalne jedzenie. Jak to było w odległej przeszłości, kiedy była człowiekiem… albo elfem, w końcu nawet tego nie mogła być pewna… Teraz pozostawały jej wyostrzone do granic niemożliwości zmysły. Oddychała głęboko, chłonąc woń, ale to nie było to samo. Aromaty wszystkiego, co znajdowało się na stole, mieszały się ze sobą, tworząc jeden obłok pachnący mięsem, owocami, naparami z ziół i ostrymi przyprawami. Tiamuuri zauważyła, że dzieci obserwują ją uważnie. Najmłodszy chłopiec mruknął coś pod nosem, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Mówił po wirgińsku, zresztą i tak wymamrotał to dość niewyraźnie, by nie dało się go zrozumieć. Kedin, syn Assira o nieco łagodniejszych rysach twarzy, też spojrzał w jej stronę. Najpierw na twarz, potem na dłonie dziewczyny, spoczywające nieruchomo na obrusie.  Patrzył w ten sposób. Młody alchemik, na razie w cieniu ojca… Z pewnością fantazjował o krojeniu jej ostrym lancetem.
Po posiłku, kiedy większość biesiadników oddaliła się a niewolnicy zabrali się za sprzątanie, Assir Deynon przywołał synów do siebie. Stanęli w kącie, młodzi mężczyźni ramię w ramię przed obliczem ojca.
Jak żołnierze przed dowódcą, pomyślała Tiamuuri, obserwując to z przeciwległego końca jadalni. Stali praktycznie na baczność. Ale czy w rodach wysokiej arystokracji kerońskiej nie wyglądało to właściwie tak samo?
Okazało się, że zniecierpliwiony Assir postanowił wysłać swoich synów do północnej bramy Devealanu. Nie był w stanie dłużej bezczynnie czekać na przybycie karawany do miasta i dostawę towaru. Tiamuuri natychmiast zapragnęła przejść się wraz z nimi.
- Ale po co? - zdziwił się Assir. Nie próbował jednak zbyt zdecydowanie jej zatrzymać, tylko machnął ręką. Na jego prawie retoryczne pytanie Tiamuuri potrafiła na ten moment znaleźć tylko jedną odpowiedź. Ciekawiło ją, jakie to towary zamawiał Deynon, że jak najszybciej pragnął je dostać.
Na zewnątrz niewiele się zmieniło, jak zauważyła Tiamuuri, kiedy po krótkich przygotowaniach znaleźli się na trakcie. Póki szli przez miasto, od biedy dawało się wytrzymać. Mijane budynki rzucały cień i najczęściej dało się iść pod ich ścianami. Blisko bramy, gdzie stały wieże strażnicze, a wokół budynków ciągnął się mur, dało się ukryć przed słońcem. Stali tam przez dłuższą chwilę, oparci o gładką ścianę jakiejś budowli przy głównej drodze, upewniając się, że żadna grupa nie wkracza do miasta. Tiamuuri zauważyła, że nie byli jedyni, przy bramie, zarówno po zacienionej stronie miasta, jak i na zewnątrz, na pylistej drodze, zgromadziły się niewielkie grupy. Większość stanowili posłańcy kupców, lekko zdenerwowanych opóźnieniem wpływającym na ich interesy, resztę stanowili mieszczanie, po części po prostu ciekawi wieści.
- Spóźniają się – mruknął Asaf, którego Tiamuuri w myślach zaczęła nazywać Przykładnym Wirgińczykiem. Była prawie pewna, że to jest właśnie ten typ, który w domu pomiata żoną, a od dzieci wymaga bezwzględnego posłuszeństwa odkąd te nauczą się chodzić i mówić. Nie chodziło tu o pochopne wnioski i uleganie stereotypom, od tego Drzewna była daleka. Wnioski wyciągnęła na podstawie tonu, jakim mówił, mowy ciała i emanujących od niego uczuć. Większą sympatię budził w Tiamuuri młodszy z braci, który w towarzystwie pierworodnego także był wyraźnie onieśmielony i znużony. Tiamuuri jak dotąd zamieniła kilka zdań z Kedinem, do Asafa wolała nie odzywać się bez potrzeby.
- Możliwe, że droga jest ciężka – westchnął Kedin, ocierając pot z twarzy otwartą dłonią – Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś z nich zasłabł.
Asaf z ponurą miną bawił się przytroczonym do ozdobnego, krzykliwego pasa sztyletem. Krótkie, zakrzywione ostrze w pokrytej zdobieniami pochwie było raczej ozdobą niż bronią, takim czymś dało się zranić albo zabić chyba tylko kompletnie nieruchomego przeciwnika.
Po dłuższej chwili mężczyzna rzucił pozostałym ponure spojrzenie, z wyraźnym cynizmem pytając, czy nie mają może ochoty wyjść poza miasto i iść wzdłuż drogi przynajmniej do mostu. Tiamuuri zgodziła się machinalnie, po chwili wahania dołączył do niej Kedin. Przez chwilę w zmęczonych oczach młodszego z braci błysnęło ożywienie. Sama wyprawa jednak dość szybko zabiła w nich entuzjazm. Żar lał się na nich z bezchmurnego nieba, w powietrzu unosił się piaskowy pył. Po przejściu paru stajań przekonali się, że dalszy marsz ma niewiele sensu. Gdyby ktokolwiek zbliżał się do miasta, już by go zobaczyli.
- Gdzie ta cholerna karawana?! - warknął Asaf w bezsilnej złości. Nawet Tiamuuri przy swojej słabej znajomości wirgińskiego mogła go zrozumieć.
- Trudno – powiedział Kedin spokojnie, tonem człowieka pogodzonego z losem – Nie dzisiaj, przybędzie jutro rano. A jak nie, znowu możemy się przejść.


...*…


Shirraine napięła się, próbując szarpnąć ciałem, mocno przywiązanym do wyschniętego, karłowatego drzewa. Gruby sznur krępował jej ramiona i łydki, ręce znajdowały się prawie z tyłu pnia. Przy szarfie opasującej talię wisiały dwa krótkie sztylety rakui, ale w tym momencie były one bezużyteczne. Zapewne dlatego Wirgińczycy ich jej nie zabrali, nie próbowali też przeszukiwać Jennubi, teraz na klęczkach przywiązanej do głęboko wbitego w grunt drewnianego słupa. Młode kobiety mogły widzieć siebie nawzajem, były zwrócone do siebie przodem, ale Jennubi od dłuższego czasu miała opuszczoną głowę. Ciało nie zwisało bezwładnie, stąd Shirraine mogła podejrzewać, że towarzyszka nie straciła przytomności. Shirraine nie zdziwiłaby się zbytnio, gdyby było inaczej.
Zostały schwytane. Jeszcze nie zabite jak trzej towarzyszący im mężczyźni, którzy teraz leżeli na piasku twarzą w dół, ale nic nie wskazywało na to, że Wirgińczycy mieli zamiar puścić je wolno. Ich gwałtowne gesty, gniewne okrzyki i twarze wykrzywione nienawiścią wskazywały na to, że mieli inne plany. Jeden z nich wymachiwał mieczem, wykrzykując na pozostałych.
Wydawał polecenia, pomyślała Shirraine. Możliwe, że dlatego ona i Jennubi jeszcze żyły, bo tamta piątka wyraźnie miała ochotę posiekać jeszcze te dwie „dzikuski”. Ale i ten najbardziej opanowany mimo wszystko był wściekły. I zdecydowanie nie życzył im dobrze.
Dwaj spośród nich oddalili się, zniknęli z pola widzenia pośród łagodnych pustynnych wzgórz. Któryś z pozostałych, w stroju postrzępionym jeszcze przed tą krótką nierówną walką, zatrzymał się na chwilę przy jednym z martwych ciał. Chyba przy L’la Thanie. Wyglądało to tak, jakby Wirgińczyk zastanawiał się, czy nie zrobić czegoś z tymi zwłokami, ale dość szybko się rozmyślił. Inny usiadł pod drzewem, opierając się o pień i przytykał właśnie do ust manierkę otrzymaną od towarzysza. Jego krótki miecz stał wbity w piach dwie stopy od niego. Ten, który zdawał się utrzymywać kompanów w ryzach, podszedł do Shirraine. Zbliżył do niej twarz, tak, że kobieta mogła z bliska zobaczyć jego popękane od suchości wargi, ciemne włoski krótkiego zarostu i szeroko rozwarte przekrwione oczy.
- Dzikuska rozumie, co do niej mówię?! - spytał, prawie pryskając na twarz Shirraine kropelkami śliny. Używał wspólnej mowy z koszmarnym akcentem i wyraźnym wahaniem, jak człowiek nieprzywykły do korzystania z tego języka. Przynajmniej mówił powoli, próbując dotrzeć do Shirraine.
Kobieta nerwowo skinęła głową. Nie chciała dodatkowo wzbudzać gniewu oprawcy. To ten zaatakował pierwszy, rzucając komendy swoim kamratom. L’la Than miał co prawda w gotowości broń, ale nie zaatakowaliby pierwsi. To tamci zaczęli i Vesi musieli się bronić. L’la Than pierwszy padł na ziemię, Garhir widząc przewagę przeciwników, próbował się poddać. Stał z rękami do góry, osłaniając ciałem kobiety, dopóki któryś z Wirgińczyków nie wbił mu ostrza miecza pod obojczyk.
Wirgińczyk chrząknął i cofnął się o krok. Na białej koszuli miał drobne ciemne plamki, ślady krwi. Nie swojej, któregoś z zabitych Vesi.
- Wiecie, dlaczego was trzymamy, hę?
Spojrzał na Shirraine z wyczekiwaniem. Kobieta nerwowo przełknęła ślinę. Próbowała patrzeć na jego twarz, ale tak, żeby nie odebrał tego jako wyzwania. W tej sytuacji uderzenie było najmniej groźną rzeczą, jaka mogła ją spotkać.
- Nie – odparła, także we wspólnej mowie, podobnie jak jej oprawca kalecząc język – Zaatakowaliście pierwsi.
Oczy Wirgińczyka rozszerzyły się, a któryś z jego kompanów, który najwyraźniej usłyszał Shirraine i zrozumiał ją, zaczął nieprzyjemnie rechotać.
- My? - spytał tamten – Pierwsi? Po tym jak wy sabotowaliście nasz handel? Jak nasi ludzie ginęli na pustyni?
Shirraine usiłowała odwrócić się, żeby lepiej go widzieć, ale sznury trzymały ją przy drzewie zbyt mocno.
- Co… my mamy do waszego... handlu? - spytała, z wysiłkiem szukając w pamięci odpowiednich słów – Nasz lud… też…
Stojący przed nią Wirgińczyk znów się zbliżył, położył jej rękę na ramieniu i gwałtownie szarpnął.
- Ze mną rozmawiaj! - warknął. Shirraine wbiła głowę w ramiona, oczekując ciosu, ale nic takiego się nie stało. Przynajmniej na razie.
Spróbowała się skoncentrować na tym, co powiedział tamten inny. Ludzie… ich ludzie… ginęli na pustyni. Nie wracali z wypraw? Ktoś… lub coś bez powodu zaczęło ich zabijać?
- Co nam zarzucacie? - spytała. Oczekiwała, że znów mężczyzna wybuchnie gniewem, ale raczej na razie nie zamierzał zrobić jej krzywdy. Strach częściowo ustąpił, kiedy do Shirraine dotarło, że być może tamci mieli ten sam problem, który jakiś czas temu dotknął ich lud. I który skłonił ich grupkę do podjęcia tej wyprawy.
- Nie wykręcisz się tak… łatwo, dzikusko! - Wirgińczyk wycelował w nią palcem ręki, w której trzymał miecz. Tylko palcem, broń trzymał w ten sposób, że nie mógł celować czubkiem ostrza w związaną kobietę.
- To już nie pierwszy raz, kiedy wasze bestie zbliżyły się do traktów. Pożerają ludzi. Atakują wędrowców i kupców. Już trzecia karawana nie dotarła do Devealanu. Raz znaleźliśmy szczątki ludzi, wielbłądów i koni. I część zniszczonego towaru.
- To nie my! - wykrzyknęła gwałtownie Shirraine, zanim zdążyła się opanować. Nie wytrzymała. Miała rację, nie myliła się, Wirgińczycy także byli ofiarami, podobnie jak Vesi. Tyle, że tamci widzieli to inaczej.
Wirgińczyk rozciągnął usta w nieprzyjemnym uśmiechu. Był to uśmiech drapieżnika, kata, czerpiącego rozkosz z bólu ofiary, gotowego rozpocząć swoje rzemiosło. Obnażył zęby, dość zdrowe, miał jeszcze wszystkie. Przez chwilę prawie się zaśmiał.
- Nie myśl, że jesteśmy głupi, dzikusko – odburknął – Wiemy, że macie swoje sposoby na zapanowanie nad piaskalami. Nie wiem, z jakimi pustynnymi diabłami się układacie i nie obchodzi mnie to. Żyliście wśród swoich bestii wedle woli. Ale teraz przekroczyliście granicę. Wasze piaskale zaatakowały szlaki. Nieprzypadkowo jak sądzę. Co chyba oznacza, że z jakiegoś powodu chcecie wypowiedzieć nam wojnę.
- To nie… - zaczęła znów Shirraine, tym razem o wiele spokojniej, ale urwała. Zamrugała, patrząc na niebo ponad ramieniem oprawcy. Na nieskalanym błękicie pojawiły się dwa ciemne kształty. I rosły, zbliżały się do nich. Zdecydowanie zbyt duże jak na ptaki, nawet drapieżne.
Wirgińczyk wyczuł, że coś jest nie tak, kiedy jego ofiara zamarła, wpatrując się w coś za nim. Zirytowany, chciał już o coś spytać, ale wśród jego towarzyszy także zapanowało nagłe poruszenie. Mężczyźni zerwali się z miejsc, siedzący wstali, wszyscy chwycili miecze, albo zaczęli szukać ich wzrokiem wokół siebie. Nad nimi w powietrzu wisiały dwa gryfy, jeden złoty, z ciemnobrązowymi udami i ciemnym pasem na brzuchu, drugi płowobrązowy, biało umaszczony na brzuchu i szyi do nasady dzioba. Oba niosły na grzbiecie postacie w luźnych białych szatach, z chustami zasłaniającymi dolną część twarzy. Jeden z Wirgińczyków z krzykiem wzniósł miecz, tak, jakby chciał w ten sposób powstrzymać latające wierzchowce. Chwilę później leżał na ziemi, przyciskając ręce do przeoranej szponami twarzy. Krew zaczęła tworzyć wokół jego głowy ciemną kałużę. Złocisty gryf, jakby ośmielony krzykami i wonią krwi, sięgał szponami ku kolejnemu mężczyźnie. Kiedy bestie jeszcze zniżyły lot, Jeźdźcy wyciągnęli miecze. Skrzyżowali ostrza z Wirgińczykami, szczęknęło żelazo. Czubek wirgińskiego miecza dosięgnął łapy Kobo. To było niegroźne draśnięcie, ale wzbudziło w gryficy dziką furię. Stworzenie spadło na przeciwnika, potężnym dziobem uderzając w czaszkę, pazury rozrywały ramiona i kark. Dosiadająca Kobo biała postać wykonała szeroki ruch mieczem, zmuszając w ten sposób Wirgińczyków do cofnięcia się. Druga z postaci, korzystając z tego, że znajdowali się już nisko nad ziemią, zeskoczyła zwinnie z grzbietu swojego gryfa. Ostrze błysnęło w słońcu. Odziani na biało napastnicy mieli dłuższe miecze, dlatego drugi Wirgińczyk upadł martwy na ziemię z rozpłatanym gardłem. Kobo zostawiła w końcu poszarpane szczątki swojej ofiary i majestatycznie wylądowała na spękanej skorupie pustynnego piachu. Jeden z przeciwników przez odwagę, czy może raczej głupotę, znalazł się za blisko… Ruch bestii na ziemi również był szybki i może Wirgińczyk tego nie przewidział. W końcu w tych rejonach nie spotykano gryfów. W powietrzu rozprysnęła się struga krwi.
Shivan Fertner dopiero teraz zwrócił większą uwagę na ciała trzech mężczyzn, wcześniej już leżące na ziemi. Walcząc, starał się je omijać, jego przeciwnicy nie mieli większych oporów przed trącaniem ich przypadkowo stopami. Jeden z dwóch mężczyzn w złości wyrwał się do przodu, cofnął się jeszcze szybciej, kiedy koniec miecza Shivana minął o cal jego twarz. Przez chwilę młody Jeździec mierzył się z nim wzrokiem, potem wysunął lewą nogę i szybkim zamachnięciem ciął drugiego Wirgińczyka. Strój tamtego natychmiast pokrył się ciemną czerwienią, chociaż przeciwnik, czując być może, że nie ma nic do stracenia, spróbował uderzyć od góry.  Zanim dosięgnął Shivana, między jego żebrami wysunęło się ostrze, które zaraz cofnęło się, pozwalając mu upaść na kolana, potem na twarz.
- Nie potrzebowałeś czasem wsparcia? - spytała ze śmiechem Marion. Twarz, z której w czasie walki zsunęła się chusta, była zarumieniona, oczy dziewczyny lśniły.
Ostatni z przeciwników zawahał się. Normalnie zaatakowałby Shivana, ale teraz przekonał się, że ma przeciwko sobie dwóch Jeźdźców. Przed sobą i po swojej prawej stronie. W dodatku niewykluczone, że to z ręki kobiety przyjdzie mu zginąć… Ze wściekłym rykiem rzucił się ku Marion. Miecz Shivana i szpony Kobo dosięgnęły go jednocześnie.
Shivan, mijając trupy, skierował się ku jednej ze związanych kobiet, tej przy niskim słupku. Pochylił się, rejestrując fakt, że na ubraniu uwięzionej nie było krwi. Bardzo dobrze. Możliwe, że im jeszcze nie zdążyli zrobić krzywdy. Druga z kobiet zawołała coś do niego w nieznanym języku.
- To nie wirgiński – zauważył Shivan. Uwolnił klęczącą kobietę i spróbował pomóc jej wstać, ale ta cofnęła się gwałtownie.
- Spokojnie – powiedział cicho młody Jeździec – Nie mam złych zamiarów. Chcę wam tylko pomóc.
Marion, chwilowo zaabsorbowana badaniem, czy jej gryf nie ucierpiał zbyt mocno, uniosła głowę.
- One są chyba z jakiegoś pustynnego plemienia – rzekła w zadumie – Prawdopodobnie Vesi, ich tereny są najbliżej.
Uwolniona Jennubi usiadła na ziemi i ukryła twarz w dłoniach. Shivan na wszelki wypadek nie próbował już jej dotknąć i zajął się związaną Shirraine. Marion, spokojna już o Kobo, wstała i otrzepała szaty.
- Powinniśmy zabrać je do gospody – odezwała się, tak niepewnie, jakby zadawała pytanie.
- Jeśli się zgodzą – westchnął Shivan – Ale tak byłoby najlepiej. Spróbowalibyśmy ustalić, o co chodziło. Przydałoby się też zrobić coś z ciałami.
- Zabitych Vesi należałoby chyba oddać plemieniu. Wirgińczyków można zakopać chociażby w tym piachu, byle tylko trupy nie leżały na widoku.
Uwolniona Shirraine skinęła głową, jakby w podziękowaniu. Wymruczała przy tym pod nosem coś w swoim dialekcie. Wydawała się spokojna, kiedy minęła Shivana i zaczęła rozglądać się po pobojowisku. Minęła dwa ciała swoich, przez chwilę zawahała się, przechodząc obok zabitego Wirgińczyka. Poszła jednak dalej, zatrzymała się przy zwłokach tego, który wydawał rozkazy. Kopnęła ciało, po czym splunęła na nie. Kiedy odwróciła się w stronę Jeźdźców, w oczach miała nienawiść, złość i zaciętą determinację.


...*…


Słońce powoli przesuwało się na zachodnią stronę nieba. Cienie zaczynały się wydłużać. W oddali za plecami Tiamuuri pyszniły się rezydencje możnych mieszkańców wirgińskiej stolicy. Tu, gdzie dziewczyna znajdowała się w tej chwili, zabudowa była o wiele mniej barwna.
Drzewna coraz częściej zatrzymywała się w marszu. Czasem sięgała do zamocowanej przy pasie coraz lżejszej manierki z wodą. Głowę zakryła jasnobłękitną chustą haftowaną w czerwone subtelne wzory. W ten sposób chociaż trochę mniej zwracała na siebie uwagę. Zakrywanie twarzy na razie sobie darowała.
Spomiędzy domów o żółtych i beżowych ścianach, z tej strony, gdzie Tiamuuri mniej więcej zapamiętała lokalizację gospody, wynurzyła się postać w zwiewnej białej szacie. Drzewna nie potrafiła stwierdzić, czy wcześniej rozpoznała chód, czy wyczuła obecność siły życiowej i bijące od przyjaciela emocje. Może zresztą nastąpiło to równocześnie. Tiamuuri przyspieszyła kroku, wychodząc Shivanowi na spotkanie.
Młody Jeździec wyciągnął do przyjaciółki ramiona w geście powitania, ta jednak cofnęła się gwałtownie. Tiamuuri ze zgrozą spojrzała na strój Shivana. Na tle bieli materiału wzór ciemnych plamek był doskonale widoczny.
- Co się stało?- spytała Tiamuuri z niepokojem. Jeździec w pierwszej chwili nie zrozumiał, potem podążył spojrzeniem za jej wzrokiem.
- A, to – niedbale machnął ręką – To nie moja krew. Nic mi nie jest. Czego nie mogę powiedzieć o kilku wirgińskich psach.
- Walczyłeś? To ta wasza tajna misja? Magowie, sabotażyści czy coś jeszcze?
Shivan parsknął krótkim śmiechem i potrząsnął głową. Twarz miał pokrytą cienką warstewką potu, włosy lekko zlepione i wyglądał na co najmniej zmęczonego.
- Ani maga ani sabotażysty jak dotąd nie znaleźliśmy – odparł. Nie przejmował się, że zdradza jakiś sekret, to akurat jeszcze nie było nic złego. - Jak na razie udało nam się wplątać w nieźle pokręconą awanturę. Może ma to związek z naszą sprawą, niewykluczone… Mamy dwie kobiety Vesi, pojmane przez Wirgińczyków. Podobno w związku z zaginięciami wędrowców na pustyni podejrzenie padło na piaskale, które z powodu klątwy czy czegoś podobnego zaczęły zapuszczać się w okolice szlaków… No wiesz, takie ogromne robale przekopujące się przez pustynię…
Tiamuuri pokiwała głową, pozwalając Shivanowi mówić dalej.
- Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ile plotek, ale jestem gotów przyjąć nawet tę teorię – podjął Gryfi Jeżdziec – Bo jak dotąd innych śladów nie znaleźliśmy. A już dwa razy nie dotarło do nas zaopatrzenie.
- Karawana – wyrwało się Tiamuuri. Shivan natychmiast się ożywił.
- Co takiego?!
- Wczoraj karawana nie dotarła do miasta – westchnęła Drzewna – Asir Deynon jest niezadowolony. Myśleliśmy właśnie, czy droga jest taka trudna, czy może jakimś sposobem zabłądzili.
- Nie zabłądzili – wyjaśnił Shivan poważnym tonem – Byli na szlaku, kiedy zginęli. Znaleźliśmy ich. Po przetransportowaniu tych dwóch Vesi do Devealanu polecieliśmy jeszcze na północ wzdłuż trasy. Znaleźliśmy szczątki niektórych handlarzy. Okropny widok… Wokół leżały worki i skrzynie. Towar był częściowo zniszczony, ale nie wyglądało na to, żeby to był napad rabunkowy, wszystko raczej zostało na miejscu. To naprawdę mogło być ogromne wygłodniałe zwierzę.
- Co zrobiliście? – spytała Tiamuuri cichym, przytłumionym głosem. Shivan wzruszył ramionami.
- A co mogliśmy zrobić? Powiadomiliśmy strażników przy bramie miasta, żeby oni się tym zajęli. Trochę to trwało, na początku nie chcieli nam wierzyć. W końcu jesteśmy Kerończykami. Dobrze, że chociaż nie zdradziliśmy się z przynależnością do Zakonu Jeźdźców Gryfów, bo moglibyśmy skończyć w jakimś parszywym wirgińskim lochu.
- A zamierzacie coś robić dalej?
- Jasne – Shivan wyszczerzył w uśmiechu równe białe zęby – Pójdziemy tym tropem. Jak najszybciej, dzisiaj w nocy albo jutro. Od kilku dni w tych rejonach praktycznie nie było wiatru. Mamy szansę znaleźć jakieś ślady, zanim zostaną zniszczone. Zaraz wracam do gospody i będziemy z Marion planować następne posunięcia.
- Idę z tobą.
Ruszyli labiryntem wąskich uliczek. Przechodzili przez zaułki pomiędzy glinianymi niewielkimi budynkami, straganami, poprzez zasłonięte markizami i barwnymi baldachimami zacienione tunele. Okna wielu spośród domów stanowiły zwykłe prostokątne otwory, niektóre drzwi były tylko kolorowymi zasłonami. Między domami pięła się odporna na upał i suszę roślinność. Niektóre, nieco bardziej okazałe budynki, wyposażone były w ogrody na dachach i balkonach. Gospoda, w której zatrzymali się Shivan i Marion, znajdowała się w punkcie, gdzie zabudowa była mniej gęsta. Nie wyróżniała się spośród stojących tam gmachów niczym szczególnym. Nad drzwiami wchodzących witał drewniany szyld z jakimś wyblakłym wirgińskim napisem i jeszcze mniej wyraźnym różowym kwiecistym motywem.
W wynajętym pokoju czekała na nich mała grupka w pełnym składzie - tajemnicze kobiety Vesi, Marion z Zakonu Jeźdźców Gryfów i osoba, której obecność w tym miejscu nadal zaskakiwała Tiamuuri i wywoływała niedowierzanie. Arnora Tirs. Córka młynarza z Grzędników, od jakiegoś czasu opanowana przez istotę z zaświatów. Dziewczynka siedziała na łóżku, obok jednej z tych kobiet o ciemnej skórze i w barwnych szatach. Widząc wchodzących, zeskoczyła z łóżka, stając obok wyprostowana. Wyraz dziecięcej beztroski w jednej chwili zniknął z jej twarzy, oczy stały się czujne. Tiamuuri zauważyła, że z szyi Arnory na rzemyku zwiesza się ozdobna, wyplatana pochwa z krótkim, jakby kościanym nożem.
- Możesz się wycofać, Dandrinie – powiedziała Tiamuuri, mierząc dziewczynkę przeszywającym spojrzeniem.
- Również miło mi cię kolejny raz widzieć – odpowiedział demon ustami Arnory, z uprzejmością słodką aż do mdłości. Tiamuuri w odpowiedzi wyrzuciła z siebie kilka krótkich, jakby urywanych słów, nie będących żadnym językiem śmiertelnych istot rozumnych. Nie odniosło to jednak żadnego skutku poza tym, że Dandrin odrzekł coś w podobny sposób. Drzewna poczuła na szyi i karku nieprzyjemne mrowienie, które w pewnym momencie niebezpiecznie zbliżyło się do granicy bólu. Mimowolnie drgnęła, jakby chciała coś z siebie strząsnąć.
- I jak zwykle mnie rozczarowujesz – stwierdził Dandrin głosem, który w założeniu miał chyba wyrażać lekki żal – Czy zawsze musimy rozmawiać między sobą w ҙ° Ťµ↨ꜿ? Nie dałoby się wreszcie dojść do porozumienia jak poważni ludzie?
- Milcz, demonie – wycedziła Tiamuuri przez zęby. Chociaż w tej chwili demon miał kontrolę nad tym ciałem, Drzewna wyczuwała także umysł Arnory. Dziewczynka zdawała się być rozbawiona tą sytuacją. Shivan również. Marion i tamte dwie kobiety były za to wyraźnie zatroskane i zaniepokojone.
- Tiamuuri, trochę opanowania – rzucił Shivan pogodnym tonem – Bezsilna złość jest zupełnie nie w twoim stylu.
Marion usiadła na łóżku mniej więcej w miejscu, gdzie wcześniej siedziała Arnora.
- Teraz może opanujmy się wszyscy – zaproponowała – Mamy robotę do wykonania. I dobrze byłoby odłożyć inne sprawy na później.
Kobieta w zielonej szacie, ze sznurami kościanej biżuterii na nadgarstkach – która, jak Tiamuuri dowiedziała się później, na imię miała Shirraine  - podeszła do Shivana.
- Musicie wrócić na pustynię – powiedziała we wspólnej mowie z wyraźnym obcym akcentem – Iść za przeklętymi piaskalami. Znaleźć je. I zabić.
Demon w ciele Arnory odwrócił się do niej. Na ustach należących do dziewczynki pojawił się uśmiech zadowolenia.
- Chyba przyda wam się ktoś, kto potrafiłby wyczuć ewentualne ślady czarnej magii?


...*…


- Ech, nie myślałem, że będę wykorzystywać szlachetną sztukę alchemii do takich rzeczy – westchnął Kedin, zaglądając do wnętrza kotła wystarczająco dużego, żeby zmieścić w środku czwórkę dorosłych ludzi. W środku gotowała się ciemna szkarłatna ciecz, połyskująca fioletem przy zdecydowanie zbyt słabym świetle w tym pomieszczeniu.
Siedzieli w piwnicach pod posiadłością Deynonów, wszyscy oprócz Marion i Arnory. One dwie przemierzały na grzbiecie Kobo połacie piaszczystych wydm, szukając śladów. Czy może, biorąc pod uwagę czas, jaki upłynął, odkąd grupa się rozdzieliła, już wracały ze zwiadu.
Kedin, ściskając oburącz długi drąg z wygładzonego drewna, mieszał zawartość kotła. Oczy młodzieńca były zaczerwienione i zaczęły łzawić od kontaktu z trującymi oparami. Szkoląc się na alchemika, Kedin niejako mimowolnie nauczył się dość długo wstrzymywać oddech, ale nie mógł przecież przedłużać tego w nieskończoność.
Tiamuuri siedziała na posadzce, oparta o ścianę. Trzymała przed sobą jeden z noży rakui i za pomocą ostrego stalowego odłamka rzeźbiła wzory na jego jasnej powierzchni. Wcześniej bezwiednie zrobiła to ze sztyletem, który Shirraine ofiarowała Arnorze. Kiedy kobiety Vesi to zobaczyły, zaraz poprosiły, żeby Drzewna ozdobiła także ich ostrza. Tiamuuri nie była do końca pewna, czy chodziło im po prostu o jej talent, czy miało to jakieś dodatkowe znaczenie, skoro kobiety z pustynnego plemienia najwyraźniej uznały ją za jakieś pomniejsze bóstwo natury. Możliwe, że uważały to za jakiś rodzaj ochronnych znaków albo błogosławieństwa. Shirraine prawie cały czas miała na twarzy ten wyraz determinacji. Wbijała wzrok w kilka beczek powoli stygnącego gotowego wywaru, potem znów w pracującego Kedina, z takim natężeniem, jakby siłą woli chciała przyspieszyć jego pracę. Shivan w pewien sposób był zadowolony z jej reakcji na całą sytuację, znacznie trudniej byłoby, gdyby kobieta pozostawała w szoku albo wpadła w rozpacz. Możliwe jednak, że żyjący w trudnych warunkach lud pustyni był odporny na dotykające ich co jakiś czas problemy. Druga kobieta, Jennubi, wydawała się znacznie bardziej przybita. Niewiele się odzywała, głównie do swojej towarzyszki, używając swojego narzecza. Możliwe, że nie znała wspólnej mowy, chociaż równie dobrze mógł to być skutek ostatnich przeżyć. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, żeby następnego dnia obie wróciły do swoich, zabierając ciała poległych towarzyszy. W tym Jeźdźcy byliby gotowi zaoferować im pomoc.
- Chyba trzeba będzie zaprząc konia – odezwała się Tiamuuri, nie podnosząc wzroku znad noża, nad którym pracowała – Gryfy nie uniosą całego tego ładunku, a będzie jeszcze z sześć beczek. Jeśli nie więcej.
Shivan skinął głową. Mógł się tym natychmiast zająć, i tak nie był w stanie siedzieć spokojnie jak pozostali. Krążył od jakiegoś czasu wśród półek, skrzyń, naczyń i zbiorników z odczynnikami oraz alchemicznej aparatury wypełniającej podziemne pomieszczenia posiadłości Deynonów. Z chęcią opuścił piwnice, czując, że tam i tak nie jest przydatny, prędzej mógłby przeszkadzać.
Na tyłach zabudowań należących do Deynonów znalazł niewielki odkryty drewniany wózek, którego kilka godzin wcześniej używał Kedin, aby przetransportować do domostwa swoje materiały do badań. Idąc w kierunku stajni, tknięty jakimś przeczuciem spojrzał w niebo. Zobaczył na granatowym tle niewielką ciemną plamkę. Przetarł oczy, spojrzał jeszcze raz. Nie mylił się, plamka rosła. Marion i Arnora wracały!
Shivan wdrapał się na wóz i podskoczył, machając rękami nad głową.
- Tutaj! - krzyknął, nie przejmując się, czy ktoś może usłyszeć ten okrzyk. W tej dzielnicy posiadłości i przynależące do nich tereny były rozległe, a na tyłach ulicy echo łatwo ginęło wśród budynków. Zapewne głos nie mógł dotrzeć do komnat Assira Deynona albo jego pierworodnego syna.
Złocisto ubarwiona Kobo zniżyła lot, Shivan mógł dostrzec siedzącą na jej grzbiecie Marion, znów w bieli i obejmującą ją w pasie dziewczynkę.
- Chyba mamy – rzuciła Marion, nie siląc się na specjalny wstęp – Na zachód od miejsca, gdzie znaleźliśmy szczątki. Książę Dandrin twierdzi, że duch potężnego czarnego maga w jakiś sposób był tu obecny. Chyba wtedy był w stanie rozkazywać nieumarłym piaskalom. Trzy ciała bestii są płytko zakopane w piachu, w pobliżu jest czwarte.
- Na obecność drania, który to robił, raczej nie ma co liczyć? - mruknął Shivan. Przecież to oczywiste, że nic nie mogło pójść szybko, łatwo i bez problemów.
- Dandrin powiedział, że go nie ma – odparła smutno Arnora. Słysząc jej głos, Shivan mimo wszystko się ożywił.
- Wreszcie wróciłaś – stwierdził z zadowoleniem, zeskakując z wozu i podchodząc bliżej. Kobo wylądowała, teraz Jeździec mógł pomóc dziewczynce zejść z grzbietu gryfa na ziemię. Domyślał się częściowo, dlaczego demon mógł na jakiś czas się wycofać. Możliwość osiągnięcia własnych, nie do końca zrozumiałych dla Jeźdźców Gryfów celów chwilowo się oddaliła. Dandrin mógł albo w cichej bezsilnej złości przeżywać porażkę, albo kombinował, co może zrobić dalej. Trudno było na razie stwierdzić, jakie miało to znaczenie z punktu widzenia Jeźdźców.
- Chodźmy do pozostałych – zarządziła Marion. Zmęczenie ciężkim dniem jakby w magiczny sposób z niej uleciało. Od razu skierowała się do piwnicy, nie czekając na jakąkolwiek reakcję przyjaciela.
Na pustynię ruszyli wszyscy, nikt nie chciał pozostać na terenie posiadłości i bezczynnie czekać, aż pozostali wrócą z relacjami z akcji. Na początek do boków gryfów przytroczono po dwie beczki. Z dodatkowym obciążeniem stworzenia mogły unieść tylko swojego właściciela. Ku niezadowoleniu Tiamuuri cała reszta mogła tylko pozostać na wozie. Trudno było stwierdzić, co o tym sądził Dandrin, demon nie zdradzał jakiejkolwiek chęci ujawnienia się, chociaż niewątpliwie obserwował, co działo się wokół.
Shivan zadecydował, żeby wóz ruszył pierwszy. On i Marion zamierzali wylecieć na gryfach później, kiedy już reszta znajdzie się poza bramami miasta. I tak w powietrzu poruszali się szybciej niż koń ciągnący wózek przez wydmy. Odczekali jakiś czas, kiedy uznali, że czekają wystarczająco długo, wzbili się w powietrze. Shivan zauważył, że jemu też udzielił się entuzjazm Marion. Adrenalina spowodowała przypływ nowych sił.  Lecieli wysoko ponad miastem, tak, by strażnicy nie mogli zobaczyć dokładnie kształtu widocznych na tle nocnego nieba ciemnych plam.
Na dole, w miarę jak lecieli ku pustyni, zmieniała się zabudowa Devealanu. Najpierw okazałe gmachy i domostwa z ogrodami, potem zwykłe, coraz bardziej niepozorne domki, wieże w okolicy miejskiego muru a za nimi slumsy, ziemianki i namioty. Potem pola uprawne i połacie ziemi, w większość suchej i nieurodzajnej, porośniętej krzewami odpornymi na suszę. Coraz rzadsza trawa, step, w końcu przewagę zaczął zyskiwać nagi piach. Pośród tego wszystkiego niemal prostą linią ciągnął się główny trakt, łączący północ i południe Wirginii.
Nareszcie było chłodniej, skończył się ten lepki upał, od którego można było zwariować. Powietrze, już nie tak ciężkie, w końcu trochę się ruszyło. Shivan zdał sobie sprawę, że czuje się po prostu wolny. Wbrew pozorom w ostatnim czasie nie miał okazji, żeby tak po prostu cieszyć się lotem. Wykorzystywał Kiri tylko do tego, żeby gdzieś się dostać w odpowiednim czasie. Pochylił się, nieznacznym gestem nakazując gryfowi przyspieszyć. Wyrwał się do przodu, czując już niemal wiatr na twarzy. Zrobił kółko, potem kolejne. Czuł, że Kiri też jest zadowolona z chwili bezcelowej zabawy. Nie musieli się spieszyć, i tak na miejscu potrzebowali również wozu, który z pewnością nie mógł tam dotrzeć szybciej niż za dwie godziny. Jeżeli nie znacznie później. Koń ciągnący wóz nie miał łatwej roboty na tym piachu. Jeźdźcy, przelatując nad drogą, minęli resztę grupy i wyprzedzili ich. Marion poszybowała naprzód, jakby chciała skłonić Shivana, by ten podążył za nią. To była mniej więcej ta sama trasa, którą pokonali kilka godzin wcześniej. Po jakimś czasie dotarli do miejsca, gdzie wcześniej znajdowały się szczątki ciał ludzi, koni i wielbłądów oraz porzucony w nieładzie przewożony towar. Teraz jedynym co pozostało na jeszcze wyraźnie rozkopanym piachu, były połamane drewniane elementy wozów, beczek i skrzyń oraz strzępy podartych tkanin.
- Pokażesz teraz, gdzie powinniśmy się znaleźć? - spytał Shivan. Marion zmniejszyła dystans między nimi i pokiwała głową. Kiedy jedynym światłem były gwiazdy, brązowe włosy dziewczyny wydawały się czarne. Wyciągnęła rękę w przód, Kobo natychmiast zareagowała na ten ruch i łukiem poleciała na lewo, w kierunku zachodnim. Shivan nakazał Kiri podążać za nią. W którymś momencie Marion zniżyła lot. Shivan przez chwilę chciał ją o coś zapytać, ale szybko zrezygnował, widząc, że towarzyszka jeszcze nie zamierza zatrzymywać się czy lądować. Przelecieli jeszcze kilkanaście stajań, odbijając nieco na północ. Pustynia pod nimi wyglądała praktycznie cały czas tak samo, pofałdowana piaskowa powierzchnia, czasem trafiała się grupa niewielkich skał albo rozpadlina, czasem pojedyncze drzewa lub ich grupy, w znacznej części suche, bezlistne i martwe. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się, Shivan zauważył coś jak wybrzuszenia, tworzące przerywane linie, nasuwające skojarzenia ze zwierzętami kopiącymi nory. Tyle, że to zwierzę musiało mieć imponujące rozmiary.
- Tutaj – Marion wskazała ręką w dół, jednocześnie zniżając lot. Na dole była kolejna rozpadlina o skalistym dnie, z jednej strony częściowo zasypana piachem. Spod tego piachu wystawało coś, co przypominało fragment ciała gigantycznej larwy. Larwy rozmiaru małej wioski.
- No nieźle – skomentował Shivan. Inne, bardziej elokwentne stwierdzenie nie chciało przyjść mu do głowy. Marion nie dała mu zbyt wiele czasu na kontemplowanie tego zjawiska, którego chłopak w Keronii nie miał szans oglądać na co dzień. Klasnęła w ręce i pochyliła się, próbując sięgnąć do beczki zamocowanej skórzanymi pasami przy prawym boku Kobo. Pomagając sobie mieczem, stworzyła wreszcie szczelinę, przez którą ciemnoróżowa pieniąca się i dymiąca ciecz zaczęła spływać w dół. Marion kierowała lotem gryfa tak, żeby trafiać w widoczne części ciała ogromnego robaka albo obok, gdzie pod stosunkowo cienką warstwą piachu spodziewała się dalszego ciągu. W powietrze wzniosły się kłęby gryzącego dymu, rozszedł się dławiący, nieprzyjemny ostry zapach. Shivan zrobił to samo, co przyjaciółka. Kiedy skończyła się zawartość jednej beczki, chłopak chciał otworzyć drugą, ale Marion powstrzymała go. Sama także drugą pozostawiła nietkniętą.
- Na wszelki wypadek rozlejemy to tam, gdzie pod powierzchnią jest reszta ciała – wyjaśniła – To draństwo z pewnością jest w stanie przeniknąć przez piach.
Jeźdźcy wylądowali na skraju rozpadliny, w miejscu, gdzie nie groziło im zsunięcie się w dół wraz z częścią wydmy. Z dołu wydobywał się dym, stąd było także słychać bulgotanie.
- Ten stwór nie był już martwy? - zdziwił się Shivan – W ogóle nie zareagował przy pierwszym kontakcie z tym cholerstwem.
- One są trochę jak nieumarłe – odparła Marion – Nie wiem do końca, co to za magia i jak działa, nawet Dandrin był lekko zaskoczony. Ten mag porozumiewał się z nimi przez jakąś umysłową więź i chyba tylko w czasie, gdy działała, one sprawiały pozory życia. Teraz są jak puste skorupy, naznaczone lekkim śladem magii, stąd demon mógł to wyczuć.
Rozlali resztę żrącego płynu tam, gdzie wyznaczyli przybliżoną lokalizację kolejnych stóp długości piaskala. Natychmiast musieli uciekać jak najdalej od pieniących się kałuż, bo opary prawie poparzyły im oczy i gardła. Jeźdźcy padli na piach, ciężko dysząc. Shivan zastanawiał się przez chwilę, czy nie przyjdzie im tego odchorować. Marion, kiedy zapanowała już nad oddechem, gestem wskazała na czekające spokojnie gryfy. Musieli lecieć dalej. Tym razem na południowy zachód.
Kolejne piaskale, tak, jak powiedziała wcześniej Marion, były trzy. Pokryte prawie w całości piachem, wyglądały po prostu jak trzy ziemne wały. Po długości dało się stwierdzić, że nie całe ciała znajdowały się tak blisko powierzchni. Shivan zacisnął zęby. Żarłoczne paskudy. Nawet jako narzędzia czarnego maga musiały polować na ludzi, którzy mieli po prostu pecha znaleźć się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie.
Kiedy w końcu reszta dotarła na miejsce i mogli dokończyć dzieła, młody Jeździec przekonał się, że te także zamieniają się w gotującą się galaretę bez najmniejszego sprzeciwu.





[Bełkot odautorski: Jednak się udało i zdążyłam w terminie napisać. Nie do końca wyszło to zgodnie z wizją, jaką miałam, kiedy zaczynałam to pisać. Mam nadzieję, że będzie w miarę strawne.

Na poprawę humoru
Z serii "zsh prawdę ci powie":
http://i.imgur.com/QO8sx20.png
Tak, to zostało przypadkiem wygenerowane losowo;)

Druga postać będzie nie wiem kiedy.]

5 komentarzy:

Nefryt pisze...

O. Pierwsza? Jakim cudem? O.O
Ciekawa notka. Mam wrażenie, że coś mi umknęło, jakbym pominęła pierwsza cześć... albo inne opowiadanie, w którym niektóre rzeczy były wyjaśnione. Nie wiedziałam, że Shivan należy do Jeźdźców Gryfów. Ani skąd Tiamuuri wzięła się w Wirgini... ale i tak czytało się nieźle. Miejscami przeszkadzały mi opisy - czegoś w nich brakowało, nie jestem pewna czego. Może zmysłów innych, niż wzrok? Bo teraz jak o tym myślę, czytając, nie "słyszałam" dźwięków. A jednak, mimo to, był klimat. Może to ze względu na moją postać, ale uwielbiam teksty, których akcja toczy się w Wirgini. Mam jakąś słabości do tamtejszych realiów, do tej inności względem Keronii - a u ciebie te różnice bardzo fajnie widać. Bardzo podobał mi się fragment o Vesi. I imiona. Wymyślasz piękne imiona, wiesz?

AnneU pisze...

Poprzednie notki podobały mi się bardziej, były jakoś tak bardziej spójne, tak jak wspomniała przedmówczyni, ta wydaje się wyrwana z kontekstu. Nie jest zła. Nadal czuć Twój fajny styl, opisy są dobre, czuło się aż ten upał. Widziałam domostwo pana alchemika, widziałam piaskale, czułam na twarzy podmuch wiatru gdy leciały gryfy. Dobrze. Ale chyba umiesz jeszcze lepiej :)

Anonimowy pisze...

Dzięki za opinie ;) Sama czułam, że to jest wyrwane z czegokolwiek, bo połączyłam w jedno kilka motywów, które miałam gdzie indziej wykorzystać, ale zmieniłam zdanie. Widziałam w wyobraźni kilka scen i chyba zbyt chaotycznie je zlepiłam, pisząc w dodatku na przemian płynąc na fali natchnienia albo walcząc z ciężkim niedowenem.
Imiona? Dzięki, Nefryt ;)
Z opisami mi ciężko, jeśli chodzi o Wirginię, bo nie umiem stwierdzić, gdzie jest pustynia a gdzie jeszcze takie bardziej przyjazne tereny i przez to nie mogę się wczuć. W wyobraźni to automatycznie wszędzie mi się pierwszy wpycha piach i potem muszę to w myślach korygować.

Szept pisze...

Ha! Ja o Shivanie wiedziałam, ale to może z powodu naszego wątku, w którym pojawił się młody Jeździec.
Bardzo ujął mnie wstęp. Opis lotu, mniemanie o komunikacji między gryfami i reakcje Shivana na siedzącą za jego plecami... dziewczynkę? A może dziewczynkę z demonem raczej. Tak czy inaczej, ujęta.
Nie jestem wielką wielbicielką Wirgini, zdecydowanie wolę klimat Keronii i Larvenu i występującą tam różnorodność, więc aż tak się na tamtejszych realiach nie znam. Co do pustyni, polecam mapki. Ja sobie zwykle w ten sposób radzę, jeśli piszę o jakimś terenie w naszym świecie. Inna sprawa, że część to białe plamy, które dopiero na tych mapach trzeba zapełnić. Ale Wirginia to po części góry, potem pustynia, przechodzi w step i znów góry (te przed butem wirgińskim). O ile dobrze zrozumiałam Darrusową, But ma klimat zbliżony do naszego, umiarkowany. Ale jak mówię, specem od Wirgini nie jestem.
Jeśli są jednak życzenia, w wolnej chwili mogę spróbować zrobić mapę naszego świata uwzględniającą strefy roślinne (tylko nie obiecuję na kiedy). Potrzebuję tylko wytycznych od was - jeśli macie jakieś wskazówki odnośnie tego, co gdzie jest i jak daleko sięga.
Wracając do notki. Co do dźwięków - należy pamiętać, że gorąco i wysokie temperatury = przyroda zamiera. Więc też jest cicho i przeczekuje te najgorsze godziny. Może dźwięków miasta troszeczkę brakuje, ale trochę tylko - dla mnie.
Tekst o zamożnych Wirgińczykach i ich ego - Lucien przyklaskuje, zgadza się i w pełni popiera.
Co do imion - popieram, genialnie dobrane i oddają fajnie klimat. Wzorowałaś się na czymś, jakimś języku, czy przypadkowy zlepek liter? Jeśli można wiedzieć.
Nieumarłe piaskale. Podoba mi się pomysł. Nie oczekiwałam takiego rozwiązania zagadki znikających karawan. Jedyne, co mnie zastanawia, to co kierowało magiem, gdy powoływał/budził czy jak to nazwać, martwe piaskale.

Anonimowy pisze...

Wirginia w dużej części to właśnie biała plama, mapa Keronii jest bardziej wypełniona. Devealan jest chyba na terenach stepowych.
To o Wirgińczykach inspirowane trochę tekstami Terlikowskiego, trochę dyskusjami na temat prawicy, islamu i praw kobiet ;) Wszędzie w sieci tego pełno to i na mnie wywarło wpływ. Konserwatywny fanatyzm jest zjawiskiem intrygującym dla osoby, która nie wie, jakim cudem można na serio myśleć w ten sposób.
Imiona trochę inspirowane książkami, grami i filmami fantasy, źródła dowolne, lepiej nawet mniej popularne. Staram się po prostu, żeby nie wyglądały na ściągnięte, tylko żeby to był mój własny pomysł. Najlepszy wzorzec dla niepodobnych do niczego imion i nazwisk to Dunmerowie z serii The Elder Scrolls.
Wnikanie w zamiary Molag Stigga? Skomplikowane ;) Najprostsze wyjaśnienie jest takie, że chciał testować swojego autorstwa sposób na kontrolę ożywieńców na różnych rodzajach istot, w tym nietypowych gatunkach zwierząt i bestii. Obiecuję, że bliżej ta metoda zostanie przedstawiona, kiedy pojawi się w innych opowiadaniach ;)

Prawa autorskie

© Zastrzegamy sobie prawa autorskie do umieszczanych na blogu tekstów, wymyślonego na jego potrzeby świata oraz postaci.
Nie rościmy sobie natomiast praw autorskich do tych artów, które nie są naszego autorstwa.

Szukaj

˅ ^
+ postacie
Rinne Lasair