Nowe Dhar,
Równina Przeoczenia
Młody chłopak
szedł przed siebie. Jego równy oddech przemieniał się w obłoczek pary, a buty
skrzypiały na lekkim mrozie, jaki ściął świeży śnieg. Wiatr ustał, tylko czasem
zahukała sowa. Granatowe niebo pełne było gwiazd, a księżyc schował się za
chmurami. Dookoła rozciągały się pola uprawne, leżące odłogiem, czekające na
pierwszy zasiew. Z lewej, jeśli się skupić, szumiały wody zatoki, a na wprost
lśniły jasne punkciki w oknach mieszkańców Nowego Dhar.
Oluf,
siedemnastoletni syn garncarza, zaczął gwizdać wesoło. Z uśmiechem na twarzy,
rumieńcami i zmarzniętym nosem, otulił się szczelniej wytartym płaszczem, który
najlepszy czas miał już dawno za sobą i wcisnął ręce do kieszeni. Nie śpieszyło
mu się do domu, w myślach nadal rozpamiętywał spotkanie ze słodką i uroczą
Line; pachniał sianem z rozklekotanej przybudówki i ziołami, w którym
dziewczyna myła włosy, wciąż czując ciepło jej dłoni. Miał dobry humor. Ich
schadzki były tajemnicą, ani ojciec Olufa, ani ojczym Line nie wiedzieli, że
ich dzieci się spotykają. Wymykali się co trzecią noc, czasami częściej,
bywało, że i rzadziej, a dreszczyk łamania zakazów sprawiał, że podobało się im
to jeszcze bardziej.
Chłopak
zatrzymał się, spoglądając w stronę zatoki; gdzieś tam, pośród mroków nocy,
stały domki rybackie. Line powinna już dotrzeć do chatki, miała krótszą drogę
do przejścia. Właśnie dlatego wybrali starą przybudówkę; by dziewczyna mogła
szybko wrócić i wślizgnąć się do łóżka, nim ojczym wróci z nocnego połowu
jeżowców. Z kolei garncarz miał gdzieś poczynania syna, o ile nie zrobi jakiejś
dziewczynie dzieciaka.
Skrzypnął
śnieg. Trzasnęła gałązka. Oluf odwrócił się w prawo, w stronę gdzie usłyszał
dziwne dźwięki. W kierunku starego cmentarza, gdzie mieszkańcy wioski chowali
swoich zmarłych, a przed nimi inni; były tam zapomniane mogiły, zapadnięte
kamienie z wyrytymi symbolami, których nie rozumieli. Dziwne miejsce, ale
łatwiej było wykorzystać to, co zostawili przodkowie niż zaczynać od nowa.
Znów
trzasnęło i Oluf zrozumiał, że to wcale nie gałązka, nawet nie śnieg. To pękał
cienki lód na jeziorkach, z których czerpali wodę do nawadniania pól. Musiał
załamać się pod czymś ciężkim. Zwierzę? Nie słyszał ludzkiego krzyku. Nie miał
latarni ani pochodni, by pójść sprawdzić. Drogę wskazywały mu światła wioskowych
okien; widział już zarysy budynków i wzruszając ramionami, ruszył przed siebie,
myśląc tylko o ciepłej kolacji i kuflu podkradzionego ojcu piwa.
Wchodząc
pomiędzy pierwsze domy, po prawej mając chatkę kowala, a po lewej miejscowego
handlarza, Oluf zatrzymał się nagle. Coś mu nie pasowało w widoku spokojnej,
częściowo uśpionej wioski. Coś było nie tak, ale nie potrafił stwierdzić co. W
oknach paliło się światło, na centralnym placu kręcili się jacyś ludzie, ktoś
krzyczał na żonę, płakało dziecko, czyli całkiem zwyczajne odgłosy późnego
wieczora w Nowym Dhar.
Robiąc kilka
kroków w przód, chłopak znów stanął. Zrozumienie przyszło nagle. Dolne i górne
okiennice w domach były zatrzaśnięte, światło wydobywało się tylko z okrągłych
świetlików na poddaszach. Podniesione głosy, które słyszał, były nerwowe,
przepełnione strachem; dziecięcy szloch łapał za serce. I szczekające psy,
rolnicy nigdy nie pozwalali im tak ujadać po zmroku. Było nerwowo, czuł to,
chociaż nie umiał powiedzieć dlaczego nagle strach złapał jego serce w żelaznym
uścisku, a na karku stanęły mu włosy i czemu miał gęsią skórkę na rękach.
Coś złapało
go za nogę. Oluf wrzasnął, zrywając się do biegu, ale uścisk był zbyt mocny i
nie chciał puścić. Krzycząc szarpał się i wierzgał, przewracając na plecy;
kopiąc na oślep trafił butem w coś twardego. Usłyszał jęk i trzask, a chwyt,
który go krępował zelżał. Chłopak w jednej chwili poderwał się i zaczął biec,
ale… coś wciąż trzymało się jego nogi. Zwolnił i w blasku wiszącej pod dachem
latarni, spojrzał w dół.
Sine, blade i
przeraźliwe chude palce zaciskały się na kostce; paznokcie odeszły od ciała,
gdzieniegdzie mięso zostało wyrwane odsłaniając kości i poszarpaną tkankę.
Skóra popękała, ciągnąc się aż do miejsca, w którym powinien być łokieć. Tylko,
że go nie było; spod resztek ścięgien wystawały dwie kości, a reszta… Kiedy
Oluf podniósł głowę zobaczył, jak reszta ciała pokracznie czołga się w jego
stronę. Trup nie miał głowy, pomiędzy zgniłymi, rozdartymi resztkami tkaniny,
która kiedyś musiała być koszulą, widział wystający kręgosłup. Była też druga
ręka, którą nieboszczyk się podciągał, by przeć na przód. Wyglądał, jakby nie
miał nóg.
Szuranie po
prawej zwróciło uwagę chłopaka. Na centralnym placu wioski wcale nie kręcili
się mieszkańcy. Powoli, niezdarnie, powłócząc nogami poruszały się po nim
ożywione trupy; jedne kręciły się w kółko, inne potykały i wstawały co chwilę.
Widział tam wuja Konela, którego pochowali z ojcem przed trzema tygodniami.
Widział wdowę po handlarzu, starą i złośliwą Olsę. Było też kilku innych
mieszkańców wioski, których kojarzył, ale nie pamiętał ich imienia. Wszyscy
powinni być martwi, pochowani w mogiłach na starym cmentarzu.
Uderzenie w
plecy powaliło Olufa na ziemię. Pomiędzy żywe trupy wkradły się szybsze,
zwinniejsze sylwetki. W blasku pochodni mignęły blade, białe kości obleczone
resztkami tkanin, strzępkami materiałów. Szkielety tych, których pochowano lata
temu. Nad chłopakiem pochylał się jeden z nich, a on czuł, jak po karku spływa
mu krew, a w głowie kręci się od uderzenia. Chciał krzyczeć, ale strach ścisnął
mu gardło, odbierając mowę i paraliżując mięśnie. Czuł chłód śniegu na skórze,
mokry materiał spodni i strach.
Nagłe wycie
przerwało otępienie Olufa. Pomiędzy trupami powołanymi z grobów i szkieletami,
którym przerwano wieczny sen, poruszały się ghule; pokraczne stworzenia,
powykrzywiane ludzkie sylwetki, przypominające bardziej zwierzęta. Były
szybsze, jakby bardziej rozumne i nie kręciły się w kółko jak inni nieumarli;
śladowa inteligencja i świadomość w ich oczach budziły niepokój.
Oluf nie
tracił czasu; w jednej chwili zerwał się z miejsca, odskakując od szkieletu i
skręcił za róg, byle dalej od nieumarłych powołanych do życia.
Kilka dni
później - okolice Nowego Dhar, cmentarz
Przywiązała
konia do drzewa, rozglądając się po otoczeniu. Las był dziwnie spokojny i
nieruchomy. Nie chciała dopuścić do siebie porównania, że… martwy. Nie zawiał
wiatr, nie poruszył się ani jeden liść, nigdzie nic nie stąpało, nie
trzeszczało, nie wydawało dziwnych, leśnych odgłosów.
Nic.
Kompletna cisza. Tylko mgła zdawała się wić i gęstnieć między pniami drzew jak
smutny, rozszarpany szal, a w szczelinach koron można było dojrzeć ponure
skrawki nieba, okryte równie ponuro szarym płaszczem z chmur.
Narzuciła na
konia derkę i poklepała go uspakajająco po grzbiecie. Ogier od jakiegoś czasu
niespokojnie przestępował z kopyta na kopyto.
— No już
dobrze, szkapo. Niedługo wrócę — rzekła i pociągając nieelegancko nosem,
ruszyła przed siebie, by po chwili usłyszeć za plecami karcące rżenie.
Przewróciła
oczami, oglądając się z powrotem na zwierzę.
— No co? —
Rozłożyła pytająco ramiona, jakby śniady ogier miał jej odpowiedzieć. — To nie
próba samobójcza, jasne? W gruncie rzeczy tu jest nawet miło. — Omiotła
spojrzeniem las i jeszcze raz konia. — W takiej ciszy można sobie uciąć
porządną drzemkę. Tobie by się z przydała. — Pomachała na niego palcem z głupim
uśmiechem. — Nie wyjadę stąd bez tego po co tu przyjechałam i dobrze o tym
wiesz, szkapo, a ty poczekasz tu na mnie, jak przystało na grzecznie
wychowanego konia — dodała buńczucznie, by na dowód swojej stanowczości ostro
odwrócić się na pięcie, aż poszycie leśne zaszurało jej pod podeszwą.
Koń jeszcze
raz zarżał, zarzucając łbem, ale Rysa szła już dziarsko przed siebie, mając poczucie
złudnego bezpieczeństwa, wynikającego z posiadania miecza w pokrowcu oraz
zestawu jeszcze kilku noży, poupychanych to tu i tam, ale tak, by w razie
czego, błyskawicznie po nie sięgnąć.
Już dawno
nie miała tak odprężającej misji, bo – nazwijcie ją głupcem – przez ostatnie
tygodnie wynudziła się jak zdechlak, wykonując rutynowe zadania przeciętnego
delvivera. A przecież stać ją było na więcej i szybko zrozumiała, że jest
uzależniona od adrenaliny.
Była więc
zadowolona z perspektywy rychłego kontaktu z niebezpieczeństwem, choć w tym
przypadku adekwatniejszym określeniem byłoby spotkanie ze śmiercią.
Już po
chwili grunt zaczął piąć się nieco w górę i po kilku minutowym marszu Rysę
złapała lekka zadyszka, a z ust buchały kłęby białej pary, ale nie było nic
przyjemniejszego od uczucia posiadania mięśni w ciele, które dawały znać o
wysiłku.
W lesie
elfka czuła się znakomicie. Zapach drzew i wilgotne powietrze pobudzały jej
zmysły. Nie szkodzi, że tym razem las postanowił zamknąć swoje usta, nie
odzywając się nawet jednym dźwiękiem. Las to las, a jak wszystkie krętouszce,
Sorcha odzyskiwała radość w kontakcie z naturą, a szczególnie z drzewami.
Szybko
jednak zweryfikowała swoją euforię, gdy wychodząc z lasu znalazła się na
szczycie wzgórza, ozdobionego zatrważającymi murami cmentarzyska w Nowym Dharl.
— Jasny
gwint! — wyrwało się nieświadomie z ust dziewczyny, gdy nerwowym wzrokiem
przebiegła po kruszącym się kamieniu murów, by dojść wzrokiem do bramy z kutego
żelaza o ostrych szpikulcach na szczycie.
Nikt by nie
powiedział, że coś tu się nie zgadza. Próżno przecież oczekiwać, by cmentarze
wyzwalały w kimkolwiek pozytywne odczucia, ale z bramy ściekały właśnie stróżki
intensywnej, czerwonej krwi.
Początkowo Sorcha nie umiała znaleźć przyczyny jej
istnienia, lecz gdy tylko ostrożnie i bezszelestnie zbliżyła się do wejścia
cmentarzyska, dostrzegła kilka zabitych i wybebeszonych kruków, leżących
odłogiem wśród wyblakłej trawy.
Ktoś musiał
je zabić w celu pożywienia, gdyż wyglądały na niedbale rzucone, ale pojedyncze
punkciki krwawych kropel znaczyły drogę od ich zwłok aż do bramy. Wyglądało na
to, że krew ściekała później z palców tego, kto się nimi pożywił i tymi samymi
rękoma musiał dotknąć również bramy.
Sorcha nie
znajdowała lepszego wytłumaczenia, a ponieważ krew była świeża, ten ktoś
oddalił się stąd niedawno.
— Myślałam,
do diaska, że tu będą duchy, a nie jakieś upiory — mruknęła pod nosem, uważnie
omijając zwłoki ptaszysk, których małe, paciorkowe oczy, wciąż otwarte, zdawały
się odprowadzać ją oskarżycielskim wzrokiem.
Kiedy
znalazła się za bramą cmentarza, spłynął na nią otępiający szok. Uniosła brwi,
lustrując otaczające ją nagrobki, a raczej to, co z nich zostało. Gdzie nie
posłała spojrzenia, tam mogła przekonać się, że niemal wszystkie groby zostały
rozkopane.
Albo trupy
postanowiły masowo wydostać się z pod ziemi, albo cmentarz wypatroszył jakiś
chory kolekcjoner umarlaków, który lubuje się w stawianiu gnijących zwłok za
gablotką.
A jeśli
przyjście tutaj było błędem? Może wcale nie należało szukać tego tutaj?,
pomyślała Sorcha z nagłym sceptycyzmem.
Nowe Dhar,
kilka dni później
— Dajemy dwa
mieszki srebrnych monet i kilka złociaków. — Wójt Hakan, mężczyzna w kwiecie
wieku, od dobrej chwili próbował przekonać Brzeszczota, by ten im pomógł.
Oferował mu jedzenie, piwo i gorzałkę, żeby umilić mu czas w jego domu, gdzie
zebrała się część mieszkańców.
Za oknami
chodzili ożywieni umarli.
Dar przybył
do Nowego Dhar, aby uzupełnić zapasy przed dalszą drogą. Wyruszył z Sowiego
Lasu, gdzie miał kilka spraw do załatwienia, a potem planował udać się do
Królewca, aby tam spędzić kilka dni. W Nowym Dhar chciał kupić jedzenie i
konia, ale nic nie wyszło z jego planów. Wioska była pełna trupów.
— Jak
najemnikowi dajemy ci zlecenie. Widzisz, co się tu dzieje. To cholerstwo lezie
z cmentarza.
Wójt gadał
tak od dobrych kilkunastu minut, jak tylko się dowiedział, że podróżny to
najemny miecz.
— Słuchaj
Hakan. Rozejrzę się, ale nic więcej ci nie obiecuję.
— Jesteś
najemnikiem, a my mamy pieniądze, wszyscy dali, co mogli. Czego jeszcze chcesz?
Kobiety? Ziemi? — Świat Hakana kręcił się wokół jednego; pieniądze kupią
wszystko i załatwią wszystko, otwierając nowe drogi i rozwiązania. Teraz był zdziwiony,
że brzęcząca sakiewka nie jest w stanie pomóc w rozmowie z najemnikiem.
— Nic nie
rozumiesz, człowieku — Brzeszczot westchnął pocierając skronie; coraz bardziej
się denerwował — Tu jest potrzebny cholerny mag. To nie duchy, to ożywione
trupy, które coś powołało z ziemi. Nie śmierdzi wam tu czarami? Bo mi aż na
kilometr.
— Jesteś
najemnikiem, nie mógłbyś…
— Czy ty mnie
słuchasz? - Dar cmoknął — Odetnę trupowi głowę, a to polezie dalej. Trzeba
wykończyć to, co je kontroluje.
— Więc zabij
to. Zapłacimy ci! Wiosną, kiedy ruszymy na młode walenie...
— Ja
pierdolę… Jeden najemnik przeciwko czemuś magicznemu? Czy ty siebie słyszysz,
Hakan? Zanim dotrę na cmentarz, stanę się jednym z nich. Co ma miecz do magii?
— Nasz
czarownik nie jest specjalnie bystry i niebezpieczny. Nie sprowadziłby burzy
czy piorunów.
— Wybacz
stary, ale wioskowy czarownik to bardziej kuglarz. Widziałem jak przegania
trupy ziołową wodą. Spotkałeś kiedykolwiek prawdziwych użytkowników many,
którzy kształtują świat za pomocą słów?
Hakan nie
odpowiedział. Nie widział. W Nowym Dhar, małej wiosce na wschodzie kraju,
niewiele mieli przyjezdnych. Wszystko w wielkim świecie, do którego nie
należeli, budziło ich zdziwienie i strach. Wielcy magowie, królowie i różne
rasy? Dla nich to były opowieści innych ludzi.
— Właśnie.
Hakan, ja się nie migam, jestem cholernie uczciwy, a mógłbym wziąć wasze monety
i zniknąć i tyle byście mnie widzieli. - wójt wyglądał na zdziwionego, a Dar
westchnął - Dobrze wiem, że mag nie jest przeciwnikiem dla mnie, po co miałbym
ryzykować, jak dalibyście mi część nagrody?
— Jesteśmy
zdesperowani. Ludzie nie wychodzą z domów. Dzieciaka Roma zabrali. Musimy coś
zrobić.
— Pójdę,
zobaczę jak to wygląda. Znam jednego, piekielnie dobrego maga, który pomoże,
jeśli będzie trzeba.
— A jak nie
wrócisz?
— Wtedy
poślijcie do Królewca, do krasnoluda Lofara i powiedzcie, że potrzebujecie
Szept, że ja was posłałem do niej. Nie odmówią wam.
— I ona, ten
mag, tak po prostu pomoże?
— Jak jej
powiedzieć, że Brzeszczot polazł sprawdzić magię, to powinna.
— Niech ci
będzie.
Starszy
mężczyzna, od początku ich rozmowy stojący przy małym świetliku, podszedł do
najemnika; był zdenerwowany, blady, a oczy miał tak podkrążone i przekrwione,
jakby nie spał od kilku dni. — Brzeszczot, tak? — Kiedy najemnik skinął głową,
garncarz położył dłoń na jego ramieniu, pochylając się ku niemu; był odrobinę
niższy, musiał więc podnieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. — Tam jest mój syn.
Oluf. Musisz mu pomóc. Musisz.
Twardy uścisk
palców na ramieniu jeszcze się wzmocnił. Dar czuł jak mężczyzna dygocze i
chociaż twarz miał po męsku spokojną, wewnątrz musiała szaleć burza emocji.
Mógł mówić co chciał, ale oczy go zdradzały. — Jeśli jest z nimi…
— Musisz go
uratować!
Jak miał
powiedzieć garncarzowi, że jego syn jest już stracony? Nawet jeśli ta klątwa,
urok, magia, czy cokolwiek innego, co powołało do drugiego życia umarłych
zostanie przerwane, chłopak nie wróci. Wójt pokazywał mu Olufa. Jasnowłosego
chłopaka ze skręconym karkiem, któremu głowa opadła na bok. Śmierci nie można
było odwrócić, nie w taki sposób, jakby chciał i chociaż wszyscy o tym
wiedzieli, stary garncarz wciąż miał nadzieję. On naprawdę wierzył, że kiedy to
wszystko się skończy, syn wróci do niego jak odczarowany. - Zobaczę, co da się
zrobić - co miał mu powiedzieć, nie chciał dawać złudnej nadziei, ale nie umiał
powiedzieć mu wprost, że dzieciak nie żyje i nic go nie wskrzesi, że jak to
wszystko się skończy, będzie musiał go pochować. - Nic nie obiecuję, ale
zobaczę.
Okolice Nowego
Dhar, cmentarz
Cmentarz
wyglądał na bardziej opuszczony niż jakikolwiek z którym miała do czynienia w
całym swoim życiu i po raz pierwszy
poczuła, że wśród kamiennych tablic nie spotkałaby ani jednego ducha, co
przecież nie godziło się z miejscami takimi jak to, gdzie dusze powinny przede
wszystkim przyprawiać nieproszonych gości o zawał.
Przemieszczała się powoli między nagrobkami, wśród wstęg mgły i
pojedynczych, karłowatych drzew, aż dotarła do kamiennej, smutnie wyglądającej
figury Mora, który został uwieczniony, jako starzec o groteskowo pustej twarzy,
mającej zarazem w sobie coś przenikliwego. Jakby posąg bóstwa miał wgląd do
duszy elfki.
— Nie patrz
tak — rzekła ostrzegawczo, zdając sobie sprawę, że gadanie z koniem, a teraz z
kamienną figurą nie jest czymś, co postronny obserwator uznałby za normalne.
Nie zdziwiłaby się, gdyby teraz wyglądała jak jedna z upiorzyc z postradanymi
zmysłami. — To nie ja wybebeszyłam ci cmentarz i zabrałam trupy na balangę.
Gdziekolwiek teraz się bujają — rzekła z przekąsem, rozglądając się na boki. —
W ogóle to fatalne z ciebie bóstwo — dodała, nie przejmując się ewentualną karą
niebios. Sorcha nie orientowała się w imionach wszystkich bogów, a jeżeli coś
nie miało imienia, nie było też straszne. — Gdzie byłeś, gdy dziesiątki duchów
dało nogę z zaświatów?
Ominęła
figurę i ruszyła dalej, aż omal nie poślizgnęła się na wyrwie, jaka powstała z
ziemi. Była ogromna, jakby ktoś utworzył w ziemi krater. Nie wyglądało na to,
aby ten kto tu leżał mozolnie wygrzebywał się z pod gruntu jak pozostali. Nie,
oczami wyobraźni Rysa zaczęła dostrzegać moc, która musiała zadziałać, aby
powstało coś takiego.
Wstrzymując
oddech dojrzała wewnątrz wyrwy tablicę nagrobkową, która najpewniej wpadła do
środka, gdy ziemia zaczęła się zapadać. Nawet gdyby chciała, nie odczytałaby
nic z tego, co na niej wyryto. Znaki były dziwne. Poza tym… poza tym pod
nagrobkiem leżał szkielet ze zmiażdżoną klatką piersiową. Jego żuchwa była
groteskowo rozwarta, jakby nawet teraz, po śmierci szkielet był przerażony i
zastygły w wiecznym krzyku.
Skoro jednak
szkielet wciąż znajdował się w środku, co tak naprawdę uwolniło się z grobu?
Wtedy za jej
plecami coś trzasnęło.
— Właź na
górę. No już, zanim cię zobaczą.
Wysoko nad
głową Sorchy, na grubej gałęzi starego dębu, w koronie drzewa, całkiem
niewidoczny z dołu, siedział Brzeszczot; ubrany w strój podróżnika, swoje
ulubione podkute buciory i kamizelkę, pomachał do niej, ponaglając ją. Włosy
upięte miał w niezgrabny kok na czubku głowy tak, aby mu nie wpadały do oczu, a
w wolnej dłoni trzymał małą lunetę.
Elfka dobyła noża, celując nim w nieznane widmo,
nawołujące ją niespokojnym głosem. Tyle, że wokół nawet mucha się nie plątała,
a co dopiero jakiś upiór, więc w końcu doszła do wniosku, że musi przeprosić
się z myślą, jakby to potworne cmentarzysko było wolne od duchów, bo ewidentnie
jakiś teraz zakłócał jej spokój.
Gdzieś pośród
drzew dookoła nich znów coś trzasnęło. Szuranie rozległo się bliżej i
wyraźniej. Trzeszczały gniecione gałązki, szurały krzaki i udeptywany śnieg pod
nierównym, wolnym marszem. Upiornej ciszy nie przerywały nawet odgłosy leśnej
zwierzyny. Cmentarzysko znajdowało się pomiędzy Sowim Lasem, a wioską, ale
rosło tutaj sporo drzew.
— Rysa, no
już!
Kiedy nawoływanie się powtórzyło się, dopiero wtedy
zadarła głowę i wycelowała nożem w siedzącego na drzewie Brzeszczota. Jeszcze
na dobre nie opuściła ostrza, a już przewróciła oczami, wzdychając męczeńsko.
— Niech mnie piorun trzaśnie, to znowu ty! Czy
bogowie chcą mi coś powiedzieć, bo póki co, nie bardzo rozumiem, czemu pałętasz
mi się przed oczami — mruknęła, mając na myśli, że ostatnimi czasy jej losy
bardzo łatwo przeplatały się z losami dawnego przyjaciela.
— Właźże do
góry! Nie słyszysz, że się zbliżają? - najemnik cmoknął, ale ból w skroniach na
chwilę go ogłuszył; jego uszy wyłapywały zbyt dużo dźwięków, zbyt mocno chłonąc
to, co działo się dookoła; tyle głosów chodzących trupów! Potrząsnął głową, by
się z tego otrząsnąć. - Rysa!
Dopiero po chwili uzmysłowiła sobie, że siedzenie
Brzeszczota na drzewie ma sens i najpewniej tkwi on w podejrzanych dźwiękach,
rozlegających się na cmentarzu.
— Co do…? — Zmarszczyła brwi, kiedy nagle coś z
impetem złapało ją za kostkę i runęła na ziemie.
Najemnik
zaklął. Te cholerstwa pojawiały się jak duchy, a mnogość dźwięków sprawiała, że
ciężko było wychwycić ten właściwy, ten którego się szukało. To jak znalezienie
tej jednej, konkretnej kijanki w stawie, który jest ich pełen.
Ożywiony
trup, przypominający wszystkie inne, trzymał elfkę za kostkę i ciągnął ku
sobie. Musiał być dość świeży, ponieważ gnijącą twarz wciąż pokrywała skóra,
postrzępiona w okolicach żuchwy, przez co umarlak raził w oczy zepsutymi zębami
i odsłoniętą kością szczękową. Z każdym ruchem zwisający płat skóry dyndał,
grożąc odpadnięciem w najmniej spodziewanej chwili.
Dziwnie
przechylona głowa świadczyła, że nieszczęśnikowi przyszło się rozstać ze
światem w wyniku złamanego karku. Sorcha wrzasnęła i nie czekając na nic wbiła
nóż w rękę napastnika, słysząc dźwięk pękającej kości. Smród był nie do
zniesienia, a groteskowo spokojna twarz nieboszczyka wskazywała, że ten
kompletnie nie odczuwał bólu. Mimo, że dłoń odparła od reszty, uścisk wcale nie
zelżał, jakby miała wokół kostki oplecionego pająka.
Skupiając się
na dźwiękach, sprawdzając okolicę, czy żaden inny trup nie wlezie mu na plecy,
Brzeszczot zeskoczył z drzewa; nie był aż tak wysoko, by się połamać, więc
wylądował na lekko ugiętych nogach, szybko łapiąc równowagę. W jego ręku
błysnął metal. Robiąc krok w stronę elfki, usłyszał za sobą stukot. Białe kości
palców wyciągnęły się ku niemu, a on odtrącił je łokciem, uskakując na bok.
Sorcha musiała poradzić sobie sama. Szkielet był szybszy i zwinniejszy niż
obciążone gnijącymi mięśniami trupy; nie czekał i nie myślał, zaatakował od
razu próbując trafić najemnika w twarz, byłby tam sięgnął gdyby Dar nie
zasłonił się przedramionami; cios był zadziwiająco mocny jak na szkielet. Ale i
mieszaniec nie próżnował: jego pięść uzbrojona w kastet, tym razem bez
szpikulców, które były dobre do rozrywania i targania mięśni, uderzyła w
czaszkę. Nieumarły zachwiał się, zaklekotał i… już atakował. Kości nie mogły
czuć bólu; trzymały je czary, magia, która je napędzała. Człowiek jak walnie
się w piszczel, chce się zes… popłakać z bólu, ale czy trup odbierał ból? Uh.
Będzie musiał je albo rozdzielić, albo obezwładnić tak, by mogli uciec.
Uchylając się przed kolejnym ciosem, Dar odwrócił się i wymierzył kopniaka w
kręgosłup; dlatego właśnie nosił podkute buty. Szkielet tracąc równowagę
wyrżnął w kępę krzaków.
— Rysa, musimy uciekać!
— No ja wiem! Tylko, jakbym puściła się w niechciane
tany z truposzem! — zawołała, wciąż walcząc z “Panem Szczęką”, jak to go sobie
żartobliwie nazwała i rzuciwszy się na niego z wściekłym okrzykiem, złapała za
czaszkę i z całej siły wyrwała z karku. Gnijące kości z łatwością dawały się
łamać, a głowa umarlaka potoczyła się po ziemi jak piłka, wciąż kłapiąc zębami
i wodząc spojrzeniem za winowajczynią. Zdezorientowane ciało wyciągnęło przed
siebie bezradnie ręce, a raczej rękę i pozostałość drugiej po ostatnim ataku
nożem. Z tętnicy polały się resztki, zaschniętej, czarnej krwi, lecz było jej -
dzięki bogom - niewiele.
— Nic z tego,
Szczękusiu — warknęła Sorcha, gdy ciało próbowało sięgnąć po głowę. Elfka z
uciechą kopnęła ją nieco dalej, aż wpadła do otworu jednego z grobów.
Dopiero
wtedy pobiegła za Brzeszczotem, doganiając go w pewnym momencie ze słowami:
— Zmywamy
się stąd!
__________________________________________
Chociaż misja z Lutego nie mogłyśmy z Darrusową znaleźć dogodnego terminu na publikacje pierwszej części tak, aby nie kolidowała z innymi postami na blogu. Mam nadzieję, że nikt nam za to opóźnienie głowy nie urwie. ;) To pierwsza nasza notka i mam nadzieję, że duet naszych bohaterów choć trochę Wam się spodobał! Pozdrawiam wszystkich! Miłego dnia, kochani! :)
Opowiadania
5 komentarzy:
[Zdecydowanie uwielbiam tytuł. Wiem, że jest z misji, ale też wiem, że 1 z was go nadała tej misji, pisząc ją. Więc co tu mówić, daje klimat i uwielbiam. I jak bardzo, bardzo pasuje. <3
I póki pamiętam, nazwy własne są cudowne. Ale to naprawdę C-U-D-O-W-N-E. A już Równina Przeoczenia... no, kurcze, niby zlepek słów, a brzmi genialnie.
Podoba mi się swoboda w notce. Postacie nie są obce. Niby zwykły chłopak, ale przedstawia nam się jego myśli, historię, sposób bycia. Przestaje być anonimowy. Do tego idealnie oddany. Taka sama z wójtem i garncarzem. I ten żal, desperacja ojca. No cudne. Prawdziwy smaczek, który mocno do mnie przemawia.
Darrusowa, kieszenie :P <3 Dobra, bijcie, kocham kieszenie znacznie bardziej niż sakwy i mieszki.
I te plastyczne, śliczne opisy.
I naprawdę podoba mi się budowanie napięcia. Zazdroszczę. Serio.
I rozmowa z koniem. Biedna szkapina chyba umrze ze strachu. Ogierek powinien pani ślicznie podziękować, jak wróci. Ząbkami.
No i ukochany motyw: nieumarli. Coś czuję, że Sorcha dostanie porządną dawkę adrenaliny.
Rozsądny Dar. Chłopiec nam dorasta. Piekielnie dobry mag to by przybył, a jakże. Skopać Darowi tyłek, że dał się zombiaczkom. Dobrze, że ów mag tego nie słyszy, co ktoś tu gada, że może nie wrócić... Oj, najemny miecz dostałby w skórę, jak nic.
Zawał i dusze i cmentarz :D Lepiej bym tego nie ujęła. <3
Dodać gadanie z posągiem. Sorcha rozkręca się. Ujmujący szczególik. Prawdę mówiąc, o zdziwienie, w tym duecie Dar zdaje się tym rozsądnie myślącym, a Sorcha tą idącą na żywioł i co będzie to będzie. Nie powiem, ciekawy duet się stworzył.
No naprawdę, jak ja bym chciała tak pisać.
I zabrałyście mi moją radochę. Nawet się przecinków nie mogę poczepiać. Zbytnio :D
Poza tym, rzecz jasna, czekam, bardzo czekam na ciąg dalszy. Ciekawa jestem, jak to rozwiążecie i jak pozbyć się nieumarłych bez maga.]
Szept: Dzięki śliczne za komentarz <3 Obawiam się, że przy Rysie to i pięciolatek będzie zmuszony wykazać się rozwagą, której ona nie ma. xD Sama wiesz, jak trudno temu uszastemu gamoniowi przetłumaczyć, że Szept jest królową. ^^
Sorcha przy Rysie to Dar dostanie ładną szkołę dojrzałości i rozwagi, aż miło patrzeć jak go edukujesz. Duet się dobrał jak nic.
Uszaty gamoń... kocham <3
I nie ma za co :D Komentować notkę pełną magii i takiego duetu sama przyjemność
Podoba mi się natrój pierwszych kilku akapitów - jak w dobrym thlirrerze. Niby nie dzieje się nic złego, a jednak napięcie narasta, narasta, i... ojej. Zombie. Nie lubię Zombie. Wiem, to dziwne, skoro prowadze nekromantę, ale... no, nie ważne.
"Oferował mu jedzenie, piwo i gorzałkę, żeby umilić mu czas w jego domu, gdzie zebrała się część mieszkańców.
Za oknami chodzili ożywieni umarli." - nie wiem czemu, ale mnie to bawi. Taka fajna groteska wyszła ;)
" — I ona, ten mag, tak po prostu pomoże?
— Jak jej powiedzieć, że Brzeszczot polazł sprawdzić magię, to powinna." - kocham. To jest takie... urocze. Przyjaźń tej dwójki.
Poza tym, Równina Przeoczenia też mi się podoba. Magiczno-mistyczna.
Czytane dwa razy, bo pierwszy raz był dawno. Fajny powrót.
Pierwsza myśl po przeczytaniu wstępu - to się musi źle skończyć. Potem zrobiło się sielsko i uwierzyłam, że tak będzie do końca sceny. Ale dzięki opisowi pierwszego truposzcza jakoś nie czuję się oszukana. <3
Serduszko za imiona mieszkańców osady: <3 Wpadające w ucho, fajne.
"[...] dziwnych, leśnych odgłosów." - jak mi to pasuje do tego, że Sorcha na co dzień pracuje w mieście. :D I teraz za każdym drzewem widzę nieumarłego. Superświetnie. Tym razem serduszko za metaforę opisującą mgłę. <3
"— Nic nie rozumiesz, człowieku. Tu jest potrzebny cholerny mag." Brzeszczot tak bardzo. <3
"— Jak jej powiedzieć, że Brzeszczot polazł sprawdzić magię, to powinna." Szept tak bardzo. <3 Chyba nie ma lepszego wabika na nią.
"Sorcha nie orientowała się w imionach wszystkich bogów, a jeżeli coś nie miało imienia, nie było też straszne." Kocham. :D
"Człowiek jak walnie się w piszczel, chce się zes… popłakać z bólu, ale czy trup odbierał ból? Uh." & "Tylko, jakbym puściła się w niechciane tany z truposzem!" Teraz to już płaczę. xD
"Oluf odwrócił się w prawo, w stronę gdzie usłyszał dziwne dźwięki." - wydaje mi się, że powinno być "z której".
"Tyle, że wokół nawet mucha się nie plątała, a co dopiero jakiś upiór, więc w końcu doszła do wniosku, że musi przeprosić się z myślą, jakby to potworne cmentarzysko było wolne od duchów, bo ewidentnie jakiś teraz zakłócał jej spokój." Tu się chyba wkradł błąd logiczny, bo skoro Rysa przeprasza się z myślą, to wcześniej musiała twierdzić inaczej, a teraz zmienić zdanie. *mistrz tłumaczenia* Chyba że źle przeczytałam, a się czepiam (zdarza mi się notorycznie). xD
I dopiszcie mnie do funclubu Równiny Przeoczenia, rozmowy z koniem i ożywionych umarłych chodzących za oknem, pls.
Między początkiem a końcem pisania komentarza ściągnęłam komputer z zaświatów, tudzież z Krainy Zepsutych Laptopów. Więc trochę cud i chwała bogom niejedynym, że się udało dokończyć szkic koma zamiast zaczynać od początku. xD
No i by formalności stało się za dość, strasznie jestem ciekawa, jak się sprawy potoczą (z naciskiem na "strasznie").
Prześlij komentarz