Pięć lat wcześniej
to było trudniejsze, niż zwykle.
Inkantacja. Drżenie. Zimna, przygraniczna noc i moja krew, skapująca na grób.
Odległy szelest wichru.
Uczucie triumfu, gdy oszukałem śmierć.
Budzisz się, zagubiona. Wstrzymuję oddech i cisnące się do oczu łzy.
- Idunne. – Widzę cię, pierwszy raz od dwóch lat. Uśmiecham się, siadając na skraju kamiennej płyty. Obejmujesz się ramionami, półprzeźroczysta, utkana ze mgły.
Jesteś tak blisko.
Wyciągasz do mnie rękę. Twoje palce zatrzymują się nad moimi, jakbyś wiedziała, że ten dotyk sprawi mi ból. Mimo to chcę ująć twoją dłoń. Ten jeden, ostatni raz. Na chwilę. Natrafiam na zimną pustkę, ale to nie ma znaczenia, podobnie jak ślady dżumy wokół twoich paznokci. Myślałem, że zniknęły, wiesz?
- Kocham cię.
- Kochałeś, Shel – twój głos jest taki, jak zwykle, jak dawniej: miękki, czuły... Najważniejsze, że jesteś, Idunne. Opowiadam ci o wszystkim. Słabnę. Tracę moc i krew, ale to nic. Wrócę do ciebie.
Horyzont zaczyna jaśnieć.
- Pozwól mi odejść, Shel.
- Na dziś?
- Na zawsze.
Pozwalam. Patrzę, jak pozostaje po tobie wyłącznie pustka. Brak gniewu, chęci, nadziei… substytut nienawiści.
Bo przecież najsilniejszy ogień wypala do cna.
Więc tylko leżę, skulony, obok twojego grobu.
Dziś,
jak pięć lat wcześniej,
samotnie oglądam wschód słońca.
Opowiadania,
Shel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz