– Dziękuję – wyciągnął w stronę tamtego dłoń, chcąc pomóc mu wstać.
Dzieciak jednak poderwał się na nogi, odsuwając jak najdalej od dłoni,
jakby to jakiś wąż w niej siedział, gotów w każdej chwili go ugryźć.
Jedną dłoń przytulał do piersi, szeroko rozstawiwszy palce. –
Zawdzięczam ci... – zaczął, nieco zakłopotany rycerski syn, ale nowo
poznany całkowicie zignorował jego słowa. Rozejrzał się na wszystkie
strony, płochliwe stworzenie, gotowe dać nogę przy pierwszej okazji. Po
czym potrząsnął głową, nieco buńczucznie, zrzucając tym gestem cały
strach i wstydliwość. Dłoń, dotąd przytulona do piersi, usunęła się,
ujawniając pękaty trzos.
– Głupcy – sarknął, dodając do tego kilka przekleństwa, jakich nauczył się na ulicy. – Kiedyś tego pożałują.
Marcus stężał. Nowy był nie tylko żebrakiem, ale i złodziejem.
– Nie powinieneś kraść – zganił go w dobrej wierze, w zamian za co otrzymał spojrzenie pełne kpiny.
– To co, mam teraz pójść, przeprosić strażnika i oddać mu trzosik? Gdzieś ty się chował, hę?
– W ojcowskim zamku w…
– A! Rycerzyk. No to gdzie twój miecz, rycerzyku? – zadrwił bezlitośnie
żebrak, naraz odmieniony, jakby coś złego było w szlachetnym
pochodzeniu Marcusa. – Wracaj do ojcowskiego zamku, a nie się tu pętasz.
Ulica nie jest dla ciebie.
Na ten dyshonor obruszył się rycerski syn. Da radę, musi dać radę. Upór odbił się w jego zapadniętych, zmęczonych oczach.
– Nie znasz tego życia – stwierdził żebrak, już bez wcześniejszej drwiny.
I. Varian Gharkis, pogrzebany w pamięci
Przeszłości się nie wymaże. Możesz nią żyć lub pójść
dalej. Ale ona zawsze będzie. On wolałby o niej zapomnieć. Nie pamiętać, że
kiedyś był nikim. Ulicznikiem, takim jak wielu innych. Kogoś, kogo można
bezkarnie kopnąć, podciąć gardło i porzucić. Jednego mniej. Ulice i tak są zbyt
ludne.
Większość tego okresu spędził w Nyrax. Mała miejscowość w
okolicy Królewca, nad Jeziorem Peverell. Jego ojciec był zwykłym wojakiem,
walczącym o sprawę, której jego syn
wówczas nie rozumiał. Alard wierzył, że nie pasowanie, a myśli i honor
czynią
zeń rycerza. Zginął. Przynajmniej wówczas tak myślano i dopiero lata
później, przypadkowo, syn miał odnaleźć go na galerach. Matka Edith,
kobieta z ludu, starała się wychować go sama.
Wpoić zasady moralne, wiarę w bogów i to, jak żyć. Może nie bogato, może
nie
zaszczytnie w oczach możnych panów, ale zgodnie z samym sobą. Dobrze.
Wyszło
jak wyszło, słowem wcale. On już wtedy podążał własną ścieżką. Słuchał
nauk, co
by spracowanej twarzy nie zasmucać. A gdy brązowe oczy odwróciły się
odeń robił
swoje. Siostra… tak, miał siostrę. Fina. Niewinne, słodkie dziewczę.
Naiwne i
niegotowe na prawdziwe życie. Chciał ją chronić za wszelką cenę. Kolejne, co
nie wyszło.
Jedynym jaśniejszym punktem w tym okresem zdaje się pobyt w Mall Resz i
późniejsze terminowanie u kowala Brana, choć z tym ostatnim wiązał się powrót
do Nyrax, mieściny żyjącej w ciemności knowań, niewolnictwa, przemytu i układów.
Jeśli znaleźli się tam jacyś uczciwsi mieszkańcy, trudnili się rybactwem w
pobliskim jeziorze. Nawet teraz odór ryb przyprawia go o ból brzucha, podobnie
widok rybackich sieci i zgniłozielonej, portowej wody. Paskudztwo. Z
tego okresu zostało mu też uprzedzenie do arystokracja i wysoko
urodzonych, którymi gardzi, jako tymi, co mają się za nie wiadomo kogo, a
w rzeczywistości nic nie potrafią.
II. Rekrut Cieni - początek
Spotkanie
Jastrzębia, Poszukiwacza Bractwa Nocy odmieniło jego życie. Los wygrany
na loterii, uśmiech szczęścia. Osoba bez celu w końcu jakiś miała. Nie
należący nigdzie, odnalazł dom. I zamierzał zrobić wszystko, by go
zatrzymać. Wszystko, by odwdzięczyć się Cieniom. Wszystko, by wybić się
ponad innych. Będą przed nim drżeli, mawiał. Z czcią będą wymawiali jego
imię. Nikt już nie ośmieli się go lekceważyć. Ambitny aż nadto, zbyt
był prędki, zbyt na własną korzyść patrzył. A mimo to Jastrząb widział w
nim kogoś więcej. I to właśnie spojrzenie tak niepokoiło ówczesnego
przywódcę Bractwa, spojrzenie, które sprawiło, że już od początku
Nieuchwytny znielubił młodego Kerończyka, widząc w nim zagrożenie dla
swojej pozycji. A jego rywal piął się szybko, zyskując poklask … do
czasu pamiętnej misji. Misji, po której została mu blizna na policzku.
Zgubiła go pycha i ambicja, one to dwie pogrzebały kontrakt. Ta blizna
przypomina mu o tym, że Cienie idą najpierw. Potem, jeśli noc pozwoli,
jego własna chwała.
W tym, nieco dlań burzliwym okresie,
szczególną więzią przyjaźni związał się z inną dwójką rekrutów –
poznanym wcześniej rycerskim synem, Marcusem i tajemniczą Solaną,
niedoszłą przemytniczką, późniejszą kurtyzaną i kochanką Variana. Opieką
otoczył go Jastrząb, który stał się dlań nieomal jak ojciec, wzór do
naśladowania. Jego teorie o jedności przyjął jako własne, nazwał go
swoim mentorem. W końcu zrozumiał. I dostąpił zaszczytu inicjacji,
przyjmując nowe miano. Tamtej nocy Varian Gharkis odszedł na zawsze.
Zastąpił go Lucien Czarny Cień. Jeszcze zwykły Cień, lecz już wkrótce
członek Rady i nowy Poszukiwacz. Jego trud i lojalność zostały
docenione.
– Gdzie moja broń? – To
były pierwsze słowa, jakie mężczyzna wypowiedział, gdy tylko się
obudził. Pierwszym ruchem, jaki wykonał, po tym jak dłonie nie znalazły
znajomej w dotyku rękojeści. Jeszcze zanim zorientował się, że rana na
piersi już nie krwawi, że leży na starym łóżku, przykryty kocem w
jakiejś chacie. Jeszcze zanim spojrzał w oblicze starszej już ludzkiej
kobiety, siwiuteńkiej jak gołąb, pomarszczonej czasem i lekko zgarbionej
przez trudy życia. Ubogo odzianej, w starą, zieloną suknię, prostą, z
brązowawą chustą zarzuconą na wątłe ramiona.
– A co? Chcesz mnie
zabić? – Głos pozostawał w dysharmonii z wyglądem, bo brzmiał raczej
czysto, znacznie młodziej też. Także oczy pozostały jasne i przenikliwe,
niezaćmione wiekiem i czasem, jak to czasem bywało u ludzi w podeszłym
wieku, o czym on miał się jednak przekonać znacznie później, dzięki
płonącej w jego żyłach magii. Możliwe też, że ręka zabójcy nie pozwoli
mu tego doświadczyć, bo kto mieczem wojuje od miecza ginie, jak mówiło
stare porzekadło.
– Gdzie moja broń? – powtórzył, wciąż słaby.
Bez broni czuł się nagi, zawsze przecież miał przy sobie choćby sztylet,
a teraz nic. I co z tego, że w pokoiku znajdowała się tylko staruszka.
Zawsze mógł zjawić się ktoś jeszcze, ten, który na niego polował i do
takiego stanu doprowadził. Zresztą, tam gdzie obecna była magia, tam
nigdy nie wiadomo, kto przed tobą stoi. A tutaj, w tym skromnym domku,
aż magią emanowało.
– Nie zabijesz mnie. Ktoś przecież musi cię
pielęgnować – zakasłała, wyciągnęła z kieszeni chustkę, przykładając ją
do warg. Wyglądała naprawdę dość bezradnie … i samotnie. – Poza tym, ja
cię nie ukrzywdziłam. Jesteś w bezpiecznym miejscu.
– Nie ma takiego – odparował. – Moja broń – powtórzył uparcie.
III. Asgir Thorne, spokój i praca
Choć
niewątpliwie jest Kerończykiem, nikt tak naprawdę nie wie, skąd Asgir
pochodzi. Nieznany nikomu, przed rokiem przybył do niewielkiego
miasteczka znajdującego się w strefie wirgińskiej, przedstawiając się
jako Asgir Thorne. Tam też i pozostał, pracując w kuźni, nie robiąc
sobie wrogów, ale i nie szukając przyjaciół. Potem, prawdopodobnie z
przyczyn zarobkowych, przeniósł się do pobliskiego Demaru. W jednej z
bocznych uliczek stanęła kuźnia i proste domostwo, gdzie żyć i pracować
mu przyszło, na godny byt młotem zarabiając i śpiewem stali. A, że
wiedzy ni kunsztu mu nie brakowało, przeto usługi jego cenione się
stały.
Jako zwykły mieszkaniec Demaru, za jakiego zresztą mają
go niemal wszyscy, nosi się w prostej tunice, jasnobrązowej barwy i
czarnych spodniach, przepasanych brązowym, skórzanym paskiem. Broni,
choć potrafi docenić zalety solidnej roboty i kunsztu, zdaje się wówczas
nie nosić w rękach, oprócz rzecz jasna tej, którą sam wytwarza.
Zapytani o miejscowego kowala ludzie wzruszą ramionami, z całą
pewnością pochwalą jego robotę, ale o samym człowieku powiedzą niewiele.
Ot, taki małomówny, szorstki w obejściu człek, pewnie z jakąś tragedią w
życiu. Spokojny aż nadto, nieszukający zwady ani niestarający się
znaleźć w centrum uwagi. Taki cichy obserwator, nieco mrukliwy, nieco
nieobyty towarzysko. Nie, nie bierze udziału w walkach. On w konflikt
nie angażuje się ani trochę. Ani w spory. Za cichy na to, może i za
tchórzliwy, nie żeby go ktoś potępiał, w końcu nie każdy rodzi się
wojownikiem. Nie zadaje pytań. Nigdy. Zdaje się żyć w swoim własnym
świecie, świecie, który zna, a który sprowadza się do kuźni i młota. Czy
jest pomocny? Czasem, przyparty do muru, rzuci jakąś radę, wcale
niegłupią, acz zdarza się to rzadko. Czasem też przesunie termin spłaty
długu, ale nie ma się co łudzić, o nim nie zapomni. Tyle o nim powiedzą
mieszkańcy.
Tak naprawdę jednak ktoś taki jak Asgir nie
istnieje. To po prostu kolejna twarz, jaką przybrał na potrzeby Bractwa
Lucien. Blisko Twierdzy Diabła i samego gubernatora, zajmuje się
zbieraniem informacji z tej części kraju. I czeka na wezwanie swych
braci i sióstr.
Któż by zwracał uwagę na prostego, niewyróżniającego się niczym szczególnym kowala?
IV. Lucien Czarny Cień, Poszukiwacz - życie, jakie sobie wybrał
Jako Lucien Czarny Cień bywa w wielu miejscach, jako że do jego
obowiązków, oprócz wykonywania misji dla Bractwa, leży i rekrutacja
nowych członków. Toteż ma mnóstwo szpiegów, zdaje się wiedzieć, co
dzieje się nawet w najdalszym krańcu kraju. Nieoceniona w tym okazuje
się i pomoc złodziei, z którymi utrzymuje regularne kontakty i kurtyzan,
zwłaszcza tych związanych z „Różą” w Królewcu. Można go też spotkać i w
Zamku Gubernatora, jeśli interes Bractwa tego wymaga. Lecz nawet
gubernator nie zna prawdziwego miana tego człowieka.
Opisując
jego charakter, na pierwszy rzut oka wysuwają się dwa słowa: egoizm i
wygoda. Wychowano go w poszanowaniu dla religii i moralnych nakazów.
Lucien jednak lekceważy i jedno i drugie. Religia ogranicza. Ten bóg
wymaga tego, ten nakazuje szanować życie, tamten uczciwość i ciężką
pracę. Nawet bóg zabójców ma jakieś swoje wymogi. Z racji zaś, że Cień
dba o to, by dlań było najwygodniej, lepiej jest udać, że bogów nie ma.
Jeśli ich nie ma, to nikt nie osądzi jego czynów. Zresztą, komu pomogły
modły? Jaki bóg zszedł na zlaną krwią ziemię, by ochronić wzywających go
ludzi? Gdzie byli bogowie, gdy Wirgińczycy wyrzynali w pień ludność i
palili wioski? Nie, nie dla Luciena są bogowie. Niech kto inny marnuje
czas na modły, on nie ma zamiaru.
Polityka interesuje go
niebywale, nie jednak dlatego, że aktywnie popiera którąś ze stron. Tam
gdzie jest konflikt jest i zarobek. Pomijając ten brzęczący fakt Wolna
Keronia i niepodległość obchodzi go tyle, co śnieg… zeszłej zimy. Nic
osobistego. Robi to, co jest korzystne dla Bractwa Nocy, nic więcej i
nic mniej. Uważa, że kraj nic dla niego nie znaczy, a on sam nic mu nie
jest winien, ani też władzy. Ludzie zaś powinni zatroszczyć się o siebie
sami.
Lucien jest osobą skrytą, nie wylewną. Nie można
powiedzieć, że nie odczuwa uczuć i emocji. W działaniu jednak rzadko
kiedy kieruje się nimi, częściej polegając na zdrowym rozsądku. Nie jest
też impulsywny. Stara się zachować kamienną twarz, toteż niezwykle
trudno odczytać jego zamiary. Nie twierdzę, że nic go nie szokuje czy
nie zaskakuje... On po prostu robi wszystko, by tego nie zdradzić.
Jednak nawet jego cierpliwość ma swoje granice, po których przekroczeniu
wybucha gniewem. Nieliczne osoby, w tym jego podopieczna mają
szczególny dar do testowania jego opanowania. Samotnik. Nawet w grupie,
choć jest wśród innych, tak naprawdę nie jest z nimi.
Nie
przebacza łatwo, pamięta o doznanych krzywdach i urazach, zwłaszcza
jeśli dotyczą bliskich mu osób. A tych ostatnich nie ma zbyt wielu.
Jednak lojalności względem nich nie można mu odmówić, tak samo jak i
potrzeby ich chronienia. Nie mówi jednak o tym głośno i mało kto zna tę
jego cechę charakteru. Na szczególną uwagę zasługuje jego oddanie
Bractwu, tam leży jego lojalność i tego Cień nie ukrywa. Nie szuka
zrozumienia, ani też przyjaźni. Zdaje się niczego nie oczekiwać od
życia, będąc tylko narzędziem, przedłużeniem woli Bractwa. Tam gdzie
potrzeba zaufanego człowieka, tam się posyła Luciena Czarnego Cienia.
Powszechnie uchodzi za bezlitosnego i zimnego, który to, jeżeli nawet
kiedyś czuł i reagował jak człowiek z sumieniem, to dawno już zatracił
tę cechę. Jak kiedyś główną motywacją jego działania było wybicie się z
biedy i zostanie kimś, kto liczy się w świecie, kogo nie można
lekceważyć, tak teraz liczy się tylko wola Bractwa. Nie jest jednak
nieczułym kamieniem, wolnym od wątpliwości. Lecz gdyby odrzucił Cienie,
odrzuciłby to, kim się stał. Musiałby przyznać się do porażki, wyrzec
tego, czego niegdyś tak gorąco pragnął. A on nie jest na to gotowy i
wątpliwe, by kiedykolwiek był. Lubi poczucie, że jest panem swego losu,
nawet jeśli nie do końca jest to prawdą. Nie rozumiejąc uczuć, lęka się
ich, to też jest przyczyna, dla której unika kontaktów z ludźmi spoza
Bractwa. Nie chciałby być postawionym przed wyborem stron. Boi się, że
wówczas opuściły Bractwo. Zdradził. Ich. Siebie.
Ma swoje
zasady. I chociaż brzydzi się honorem, jako całkowicie niepraktycznym,
to swoje długi w miarę możliwości spłaca, chyba że wiązałoby się to z
nieposłuszeństwem Cieniom. Jak spłaca długi, tak też i zawsze odbiera
swoją zemstę. I znów jedynym hamulcem jest tu wola Bractwa i jego własne
korzyści. Cechą charakterystyczną Luciena jest wieczna gotowość do
walki. Śpi z mieczem w zasięgu ręki i sztyletem ukrytym pod poduszką.
Często też odwołuje się do powiedzeń Cieni, a także zwrotu
"nieistniejący bogowie". W głębi duszy kocha słuchać dawnych legend i
opowieści, a także wykonywanych przez bardów pieśni, chociaż sam nie
zdradza żadnych uzdolnień, czy to literackich czy muzycznych, o
plastycznych już nie wspominając.
Nie można powiedzieć, by
szczycił się bogatym wykształceniem i szkoleniem, takim, jakie
przechodzą synowie wysoko urodzonych domów. Życie nauczyło go kradzieży,
kłamstwa i oszustwa. Nauczyło podstępu. Swego czasu najbardziej lubił
wślizgiwać się po nocach do domów, wykradać co potrzebował i znikać.
Było to dla niego mniejszym ryzykiem, prostym zarobkiem. Jak nikt inny
wiedział, w jaki sposób przeżyć. Reszty dopełniło szkolenie Cieni, jakie
przeszedł, gdy trafił do tej organizacji. Zapoznano go z nieomal każdym
rodzajem broni, szukając tej, która będzie dlań odpowiednia. Wkrótce
wyszło na jaw, że żaden z niego siłacz, nie dla niego potężne topory,
młoty, długie włócznie i walka dystansowa. Jego atutem była za to
zwinność. Ulubioną bronią stał się więc jednoręczny miecz i sztylety.
Gdy robi się gorąco, używa dwóch mieczy, nie stroni też od nieczystych
zagrań. Zrobi wszystko, by uzyskać przewagę, jednocześnie unikając
zbytniego ryzyka. Często wspomaga się też magią, jako że odziedziczył tę
zdolność po jednym z przodków. Ma w sobie potencjał, lecz magia nigdy
nie była dla niego najważniejszą bronią, nie poświęcił się jej
całkowicie. Zna co niektóre zaklęcia obronne i magii zniszczenia,
głównie bazujące na sile ognia. Jednak szczególnie wyspecjalizowany jest
w iluzji i obronie mentalnej. Posiada szczególny dar nazywany przez
Jastrzębia panowaniem nad cieniami, skąd i wziął się jego przydomek.
Wspomniana iluzja w połączeniu z umiejętnością skradania się czyni zeń
prawdziwego Cienia, niezwykle trudnego do wykrycia. Liczne podróże
nauczyły go radzić sobie na szlaku, niemniej pewniej czuje się w mieście
niż w głuszy. Podkreślić wypada, że starć raczej unika, chyba że nie ma
już innego wyjścia. Nie chodzi tu o tchórzostwo, lecz o fakt, że zwykle
zdąża z jakąś misją i to niej wówczas poświęca swe myśli i czyny. Mało
możliwe więc, by sam z siebie przyłączył się do jakiejś walki na
gościńcu czy gospodzie, o ile będzie miał szansę minąć to bez
angażowania się.
Potrafi udawać i grać doskonale, dlatego
niezwykle trudne jest by się w jakiś sposób zdradził, ujawniając
powiązania z Bractwem Nocy i swoje zdolności. Z samej zaś konieczności
udawania różnych postaci, Mistrzowie Bractwa zadbali o naprawienie jego
edukacji, zaznajamiając go z quigheńskim i wirgińskim, do szkolenia
bojowego dodając naukę czytania i pisania, podstawowych norm zachowań i
obowiązujących w wyższych sferach reguł. Pomimo tego on i tak czuje się
lepiej udając żebraka i ulicznika niż paniczyka, a naturalnej postawy
pysznego szlachetki wciąż nie wyćwiczył. Jest uodporniony na działanie
niektórych trucizn, inne potrzebują większej dawki, by na niego
zadziałać.
Patrząc na jego twarz, widzisz ciemne, krucze
włosy, nieco przydługie, zasłaniające wysokie czoło. Zdecydowane rysy
twarzy, nieco ostre i raczej jasna, przez niektórych określana mianem
bladej cera. Z tej twarzy spoglądają na ciebie brązowe oczy z dziwnym
ciemnym połyskiem. I kłamie powiedzenie, że oczy są zwierciadłem duszy,
chyba że jego dusza ma w sobie tylko obojętność. Prawy policzek Cienia
szpeci podwójna blizna, cienka, ale widoczna, ślad po głębokim cięciu.
Nie jedyna to blizna, jaką nosi, wystarczy spojrzeć na plecy, pamiątkę
po torturach, jakich kiedyś doświadczył w Dolnym Królestwie po
zamordowaniu krasnoludzkiego króla. Lecz ta na twarzy ma dlań szczególne
znaczenie, pamiątka błędów młodości i zbyt wielkiej pychy. Wizerunku
dopełniają nieco krzaczaste brwi i lekki zarost na twarzy, który pojawia
się zwłaszcza po długich wędrówkach kerońskimi drogami. Przeciętnego
wzrostu i przeciętnej budowy ciała, określany raczej jako szczupły.
Sposobem poruszania się bardziej przypomina ostrożne stąpanie elfa niż
ciężki krok wojownika.
Preferuje ciemne kolory, najczęściej
nosi się na czarno, z długim płaszczem z kapturem, szczelnie okrywającym
jego sylwetkę. Wysłużony, zakurzony, miejscami przetarty, a jednak
przezeń ulubiony strój. Do boku ma przypasany jednoręczny miecz, niezbyt
zdobiony, za to wykuty z jak najlepszej stali, nazywany przez niego
Zabójcą. Oprócz niego kryje jeszcze zestaw noży do rzucania, ostrze
bractwa Pokrzyk przeznaczone do cichych zabójstw i drugi, nieco mniejszy
od Zabójcy miecz Żar. Raczej nie ubiera ciężkiej zbroi, chyba że
postawiony pod murem. Jeśli zaś zajdzie potrzeba zmiany postaci ucieka
się do iluzji.
Co o Lucienie Czarnym Cieniu mówią członkowie
Bractwa, tego się nie dowiesz. Módl się do bogów, abyś żadnego z nich
nie spotkał. Z tego jednak wynika bezsprzecznie, że nasz bohater nie
dość, że ma wiele twarzy, to ich przywdziewanie nie sprawia mu większego
kłopotu.
Niechaj was strzegą i prowadzą Cienie.
– "Mówią, że Cienie wróciły – oświadczył szeptem, zupełnie jakby słowem
miał przywołać Bractwo Nocy. A i tak ludzie zdawali się wzburzeni samym
wspomnieniem o nich. Chociaż niektóre z wyczynów członków tejże
organizacji były niemal legendarne, to nie zmieniało to faktu, iż Cienie
byli zabójcami. –
Mówią, że celem Bractwa jest gubernator, oby sczezł. Tfu! – Swoją
niechęć poparł splunięciem, a tym razem ludzie obrzucili mocarnego
wojownika zachwyconymi spojrzeniami, takim właśnie, jakimi patrzy się na
bohatera. Kogoś, którego nie śmiemy naśladować ze strachu i
jednocześnie kogoś, kogo podziwiamy za to, że jest takim, jakim my sami
pragnęlibyśmy być. A wspomniany wojownik, powszechnie znany jako Elegia,
uśmiechnął się, świadom wzbudzonych uczuć. Otworzył usta, by coś
jeszcze dodać, gdy w jego polu widzenia ukazał się miecz. Jego własny,
naostrzony i wypolerowany. Unosząc wzrok wyżej, spojrzał w brązowe oczy,
spokojne, niczym dwie głębie. Twarz o stoickich rysach, obojętna, tak
różna od pełnych zachwytu i ciekawości. Ubranie, znoszone, luźne,
wisiało na sylwetce mężczyzny, niezbyt mocarnej, ale widocznie
wystarczającej do pracy w kuźni. Ciemne włosy opadały na zroszone potem
czoło. – O czym to ja
mówiłem? – Wojownik ujął za rękojeść miecza, unosząc go do góry,
obserwując klingę. Pierwszorzędna robota, musiał przyznać. Aż się
prosiło, by przetestować jego ostrość. – A, Bractwo. Otóż mówi się… –
urwał, pozwalając napięciu narosnąć. – Mówi się, że Bractwo zamierza
wypowiedzieć wojnę Wirginii. Podobno widziano Nieuchwytnego.
– Bzdura – kowal parsknął. – Gdyby Bractwo coś planowało, nikt by o tym
nie słyszał. Jeśli się o czymś mówi, to najlepszy dowód, że Bractwo nie
ma z tym nic wspólnego – ciągnął, a ponieważ wspomniany mężczyzna
rzadko się odzywał, teraz padły nań zaskoczone spojrzenia wszystkich
obecnych w karczmie. Niezrażony tym, otarł dłonie o tunikę.
– Zapłata. Za miecz – wyjaśnił cel swojej obecności. Ale Elegia nadal
spoglądał nań jak na szaleńca. Jak ten człowiek, ten marny rzemieślnik
śmiał zanegować jego opinię? Jego, który niemal wszędzie był i niemal z
każdym potworem walczył? Kimże ten ktoś był? No? Kim?
– A co ty możesz, człeczyno, o Bractwie wiedzieć – stwierdził z
politowaniem i dobrotliwym uśmiechem, skądinąd i pogardliwym, odliczając
należność.
– Nic.
Jestem tylko kowalem – przyznał kowal, przyjmując zapłatę. I usunął się w
cień, zostawiając ludzi z opowieściami Elegi."
5 000 komentarzy:
«Najstarsze ‹Starsze 3201 – 3400 z 5000 Nowsze› Najnowsze»W momencie, kiedy alchemiczka pochyliła się, by palcami musnąć odcisk potężnej łapy, coś wyskoczyło z ośnieżonych krzaków. Nie był to ten, którego szukały. W sumie, to chyba nikt go nie szukał, ani tym bardziej się go tu nie spodziewał.
Desmond, nieco obdrapany i śmiertelnie wystraszony wypadł z krzaków prosto w śnieżną zaspę. Tam odkopała go Charlotte.
- Co tu robisz? I co się...
- Uważaj! - alchemik rzucił się na nią powalając na ziemię. Gdyby tego nie zrobił to zostali by najprawdopodobniej przygnieceni przez dość spore wilcze cielsko, które wyleciało w powietrze. W kręgu nikłego światła rzucanego przez przenośny lampionik Desmonda pojawiła się Parquasha z zaciętym wyrazem twarzy.
- To jest... - zaczęła Charlotte uwalniając się od alchemika i przysuwając do basiora, któy chwilowo nei dawał oznak życia.
- Jakiś potwór. Napadł na nas jak szliśmy do obozu... - odezwała się alchemiczka chowając do buta sztylet. Bogowie, co to była w ogóle za bestia?
- To jest Wilk!
- No to już wiemy...
- Ale Wilk! Elf! Mój... Mój brat! - okazało się jednak, że jej brat chyba oszalał, bo kiedy popatrzyła w kierunku miejsca gdzie leżał jeszcze przed chwilą, to się zdziwiła. Cielska nie było, ale był za to złowrogi pomruk dobiegający gdzieś z otaczającej ich ciemności.
Alchemicy, nie nawykli do słuchania poleceń kogokolwiek innego niż Charlotte, spojrzeli po sobie, jakby na niemo decydując się czy w ogóle będą się elfki słuchać.
- Idzie - rzuciła Vetinari kiwając głową w bok, za Devrilem - Gdyby stwór poszedł za nimi, to przyda się ktoś od szybkich ucieczek.
- A ty?
- Zostanę.
Dyskusji nie było, a wkrótce potem Charlotte z Szept zostały same. No, jeśli nie liczyć zdziczałego wilka, bo inaczej tego chyba nie można nazwać.
- Co go ugryzło? Przecież Mer... - sama nie potrafiła tego zrozumieć. Zaatakowałby własną córkę? No i rzucił się na alchemików, mimo tego, że ich znał...
Na więcej rozważań nie było czasu, bo usłyszała skrzypienie śniegu. Krążył wokół, zupełnie jakby... Charlotte pojęła za późno, że dla takiego zwierza nie jest zbyt groźnym przeciwnikiem. W dodatku, nie cuchnie magią, co zwykle działało jak odstraszacz. I była nieco oddalona od magiczki. Słabe osobnik. Oddzielony od reszty, więc w sam raz nadający się do konsumpcji.
Poczuła tylko jak coś chwyciło ją za nogę, potem był tylko ból pleców kiedy wyrżnęła o ziemię. Nie zdążyła nawet krzyknąć, bo zawlókł ją dalej w cień, wgryzając się głębiej w łydkę, aż w końcu zemdlała.
Krzyk wcale im nie pomógł, bo tylko zwierza rozzłościł. Miał czuły słuch i wcale nie lubił, kiedy ktoś się wydzierał. Nawet jeśli była istotą magiczną, jeśli korzystała z mocy... Warknął odruchowo, porzucając bezwładne ciało ofiary i wycofując się. Skoro przyszły razem, to zapewne los tej drugiej nie będzie magiczce obojętny. Jak w stadzie. Jak w rodzinie...
Rodzina? Co to było takiego? Skąd znał to pojęcie?
Sapnął i potarł łapą ucho, chwilowo zdezorientowany przez dziwne obrazy, których zwierzęcy umysł nie był w stanie pojąć.
Długo też nic się nie działo. Stałą sama, w wirujących płatkach śniegu, szatą targał wiatr. Mogła zacząć wątpić, sądzić, że sobie poszedł, ale jednak wciąż tu tkwił, pozornie niezainteresowany.
Dar częściowo działał, bo przynajmniej się na nią nie rzucił jak na innych, a siedział. Całkiem spokojnie, jak jakaś przerośnięta wilcza figurka. Siedział i obserwował, jakby czekając na to, co magiczka jeszcze zrobi. Albo jakby rozważał, czy rozerwać ją na strzępy teraz, czy dopiero za chwilę.
Dwukolorowe ślepia uważnie śledził każdy jej ruch, doszukując się czegoś, co może zdradzić jej zamiary. Niczego jednak nie znalazł, za to Szept mogła stwierdzić, że w oczach basiora brakuje tego... Czegoś, co odróżniało go od reszty dzikich stworów. Zwykle spojrzenie pozostawało ludzkie, nawet w wilczej formie. Teraz nie było w tym spojrzeniu nic więcej, jak tylko głodu i podejrzliwości.
Siedział tak, bez ruchu, póki w oddali nie rozległo się wycie. Urywane, ciche, ale jednak wycie innych wilków, znajdujących się gdzieś w mieście umarłych.
Wilk położył po sobie uszy.
Rzeczywiście, nie zrozumiał nic co się do niego mówiło. Popatrzył tylko jeszcze raz na magiczkę, potem na Charlotte i wydawać by się mogło, że zaraz dokończy dzieła i rozerwie na kawałki alchemiczkę, ale... Jednak nie. Obecność maga była mu nie na rękę, więc podniósł zadek z ziemi... I po prostu odszedł. Nie było tu lasu, w którym mógł by się schronić, jedynym wyjściem byłaby jakaś jaskinia, a takowe był tylko po drugiej stronie rzeki.
- Ała... - to obudziła się alchemiczka. Przemarznięta od długiego leżenia na śniegu, cała mokra z poszarpaną nogą. I pierwszym co zauważyła był brak Wilka.
- Co... Co z nim?
Spojrzała w kierunku w który tak intensywnie wpatrywała się Szept, ale nie skomentowała. Nie spytała nawet czy odszedł tak deifnitywnie... Czy tylko sobie poszedł.
- Będę potrzebowała podpórki... - syknęła kiedy nieopatrznie oparła się na zranionej nodze. Ledwo wyszła z jednych obrażeń, a już wpadła w kolejne. Pięknie.
- Nikomu nie powiem - obiecała jeszcze, bo i ostatnim czego chciała było zaszkodzenie bratu. I tak bez tego miał już za dużo kłopotów.
Ale szarego stwora za nimi nie było, jedynie mrok i lepiący się do twarzy i ubrań śnieg.
Charlotte poczuła jak magiczka się wzdryga, ale nic nie mogła tu zaradzić. Nie lubiła być bezsilną, ale tutaj... Co mogła zrobić? Nie znała się na elfach, choć w połowie była jednym z nich. Nawet nie wiedziała czemu Wilk tak nagle zdziczał. Zawsze był przecież całkiem przyjaznym wilczkiem.
- Najpierw to zastanówmy się w ogóle gdzie jest ta Gwiazda... - Char nie była pewna, czy magiczka w ogóle jej słucha, ale postanowiła wyrazić swoje wątpliwości jasno. Może ją zgubił? Bo na pewno się nie strzaskała, wtedy by pewnie nie żył, albo coś.
- Może Mer coś widziała? W końcu, coś musiało ją tam zwabić, a tym czymś na pewno nie był jej kudłaty tatuś.
W tym samym momencie weszły w słaby krąg światła lampionu, który zawieszony był na drewnianym kiju, a który obwieszczał, że właśnie wchodzą do obozu. Chwilę potem dopadła do nich Sacharissa, a zapach krwi tylko ją zaniepokoił.
- Co się stało? I gdzie Wilk?
Magiczka przygryzła wargi. Najlepszym uzdrowicielem byłby sam Wilk, ale skoro go nie było...
- Chodź, pomogę ci - przejęła od Szept ranną Vetinari i skierowała się wraz z nią do chatki medyka, w której uprzednio łatano ją po tym, jak Devril wyniósł ją z tuneli.
- Ała... - Charlotte zauważyła, że od dłuższej chwili nie robi nic innego, jak tylko marudzenie jak boli ją noga. W chatce zaś czekali alchemicy, ewidentnie między sobą pokłóceni, bo jedno siedziało w jednym kącie, drugie w drugim. Sacharissa usadziła ją na posłaniu i wyszła by zawołac medyka. Vetinari westchnęła.
- Słuchajcie mnie. Oboje... Cokolwiek widzieliście, nie powinniście o tym nikomu mówić. Nie wolno wam też go skrzywdzić, jeśli znów się na was rzuci. Po prostu nie jest sobą...
- A kto to w ogóle jest - burknął Desmond, wychodząc ze swojego kąta i siadając obok Charlotte.
- To... Wilk.
- To już wiemy - Vetinari przewróciła oczami. Jej brat miał doprawdy problematyczny przydomek.
- Mój brat. Raa'sheal.
Jakby na potwierdzenie myśli Szept, wiatr przyniósł ze sobą wilcze wycie. Dziwnie smutne, jakby zwierzęta zawodziły usiłując przegnać chmury z nieba, by znów ujrzeć księżyc.
Charlotte robiła wszystko, by nie pokazać jak bardzo boli ją to, co robił w tej chwili medyk. A ten robił to, co zwykle. Starał się, by rana się ładnie zagoiła i nie wdało zakażenie. A to wymagało użycia alkoholu jako środka dezynfekującego. Rana krwawiła, a polewanie tego jakąś nalewką niewiele jak na jej gust zmieniło. Prócz okropnego bólu, rzecz jasna.
- A właśnie... - Parquasha sięgnęła do sakwy przy pasku i pogrzebała w niej chwilę. Zaraz potem Charlotte zauważyła jakiś czerwony klejnot w dłoni alchemiczki. Wilkowa Gwiazda.
- Dessssmond - wysyczała, kiedy medyk znów potraktował jej poszarpaną nogę jakimś specyfikiem - Znajdź Devrila. I Szept. I zanieście im ten kamyk...
Alchemikom dwa razy powtarzać nie trzeba było. Opuścili chatkę z zamiarem znalezienia rzeczonej magiczki i arystokraty.
- Nikogo nie poznaje - tylko tyle usłyszał z całej rozmowy Desmond, ale ucieszył się na widok magiczki i Devrila. Choć nie szukali długo, zdążyli już całkiem przemarznąć.
- Szept, znaleźliśmy to... - alchemik podał elfce niewielki przedmiocik owinięty szmatką. Po kształcie mogła rozpoznać elfią Gwiazdę, zaś po rozwinięciu materiału... Tylko jeden z amuletów miał czerwony kryształ.
- Charlotte kazała ci to oddać. Znaleźliśmy to w lesie, nim nas dopadł ten stwór - wilkiem tego nie mógł nazwać. Było dużo większe, poza tym jak na ego gust, wilki nie miały dwukolorowych ślepi.
- Zresztą, może chodźmy go chatki, bo wszyscy zaraz będziemy Lodowymi Piechurami - to mówiąc, Des otulił się szczelniej płaszczem i powlókł się z powrotem.
W chacie zastali medyka z zakrwawioną Vetinari i pozostała dwójkę alchemików, siedzących grzecznie pod ścianą.
Char także domyślała się, co chce zrobić Szept. Niestety, przy medyku nie mogły rozmawiać otwarcie. Mimo wszystko...
- Ten znajomy... - zaczęła usiłując ściągnąć na siebie uwagę Szept - Poszedł sobie. Nie znajdziesz go, nie teraz. Nie nocą i nie w takiej śnieżycy - miałą nadzieję, że medyk nie pokojarzył zbytnio faktów. Nie tylko Wilk zniknął, parę elfów wyparowało dzień wcześniej.
- Poczekaj do rana... AŁA! - tym razem już nie wytrzymała i spojrzała wściekle na bogu ducha winnego medyka, który wzruszył ramionami i wziął się za bandażowanie pogryzionej nogi.
- Nie ma dokąd iść - od razu odparowała Char i na szczęście w porę ugryzła się w język. Teoretycznie mógł pójść na drugą stronę rzeki, ale nie sądziła, by jej brat mógł być tak głupi, nawet jeśli nie do końca pojmował co się dzieje.
Medyk na szczęście po chwili skończył bandażowanie, dał Vetinari parę fiolek i jakąś maść i sobie poszedł. Zostali sami, w bezpiecznym gronie.
- Nie pójdzie nigdzie dalej, bo nic ciekawego nie znajdzie. Trochę to dziwnie zabrzmi, ale... Tu ma co jeść...
Karcące spojrzenie Devrila przynajmniej zdziałało tyle, że Charlotte więcej się nie odezwała. Owinęła się za to kocem i wlepiła ponure spojrzenie w ścianę, zupełnie jakby ktoś jej zagroził, że dostanie klapsa.
Chociaż z drugiej strony klaps od Devrila...
Gwałtownie potrząsnęła głową, aż podniósł się Desmond, myśląc, że Charlotte dostała jakiejś wścieklizny, albo co.
- Co się stało?
Vetinari poczuła zakłopotanie, a końcówki uszu zaczerwieniły się.
- Bo ja... Tego... Noga mnie zabolała.
Milczenie alchemiczki trwało jednak krótko. Sytuacja rzeczywisćie była nadzwyczajna. Gdyby tylko nie złapał jej za nogę, poszłaby z Szept. Może gdyby była z magiczką sama to spróbowała by ją przekonać, by zabrała ją ze sobą. Jednak w obecności Devrila nie chciała nawet próbować. Jeszcze znowu użyłby tego karcącego spojrzenia...
- Skoro już tak bardzo chcesz ryzykować, weź jedno z nich - tu skinęła głową w bok, na alchemików - Zawsze to jakaś pomoc... - najchętniej to poszłaby sama. Tylko z magiczką. No, ale tym razem było to awykonalne.
- Niedługo kończy się noc. Wzejdzie słońce. Powinno być prościej - przynajmniej według Desmonda.
- Wróć szybko. I najlepiej w jednym kawałku, bo z taką nogą nie będę chodzić po gruzach i szukać kawałków ciebie - Vetinari, nieco odurzona lekami, była w tym momencie całkowicie bezwzględna. Skoro Wilk ją złapał za nogę i tak poharatał, to kto wie, co zrobi z magiczką, jeśli ta zrobi coś nie po jego myśli. Chociaż, ona miała dar...
- Jak nie wrócisz do wieczora, to jak bogów nie kocham, wstanę i pójdę cię szukać - a jeszcze przed chwilą mówiła co innego. Ktoś tu chyba dostał za mocne lekarstwo.
Kiedy Szept opuściła chatę, coś przypomniało się Desmondowi. Coś, co wywołało u niego ściągnięcie brwi i niezbyt zadowolony wyraz twarzy.
- Charlotte, przysłał nas Alastair... - na tę wzmiankę alchemiczka błyskawicznie się podniosłą do siadu, choć ledwie co się położyła.
- Mów.
Alchemik przelotnie spojrzał na Devrila, jakby ten był źródłem wszystkich problemów.
- Mówi, że ma dla ciebie zadanie. Jakieś ważne, nie chciał zdradzać szczegółów.
Vetinari przez dłuższy czas się nie odzywała, rozważając o co może chodzić jej ojcu. Nawet w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczała, że będzie chciał posłać ją z powrotem do Twierdzy.
- Jeśli ci to coś pomoże... - alchemik ściszył nieco głos - To jeszcze mamrotał coś o tym, że kogoś jest za mało w... w Twierdzy. - nie wiedzieć czemu, tu zerknął ponownie na Wintersa, a tyle wystarczyło, by Charlotte pojęła aluzję. Czyżby Alastairowi palił się grunt pod nogami, że chciał mieć w Twierdzy dwóch szpiegów, nie jednego?
Tereny wypalonego lasu wydawały się być opuszczone, ale ona, jako mag i przyjaciel wszelkiej zwierzyny wiedzieć mogła,że nieliczni mali mieszkańcy przetrwali, chroniąc się pod ziemią. Najcenniejszą zaś wskazówkę uzyskała od kreta. Wspomnienie zapachu, niepokój zwierzaka jasno określał, że niedawno był tu intruz. Nacisk na ziemię być dośc spory, zawalił się nawet jeden z tuneli, ale kret ocalał. Coś ciężkiego i dużego musiało tędy przechodzić. Dodając do tego czas, jedynym czymś dużym i ciężkim był Wilk. Zaś ścieżka, którą się najprawdopodobniej kierował prowadziła na drugi brzeg rzeki.
Alchemik, zaiste nie wiedział, że ten, kto za mało w Twierdzy bywa, stoi tuż obok. Na Devrila zerkał zaś z powodu bliżej nieokreślonego, choć Desmond lubił mieć wszystkich na oku.
Charlotte się zasępiła. Czy Alastair całkiem oszalał? A może próbuje ją sprowokować, żeby się u niego pokazała? Przecież nie rozdzielałby jej z alchemikami. Nie teraz...
- To nie są wesołe nowiny - burknęła tylko, szczelniej owijając się kocem. Widać było, że straciła humor, o ile takowy posiadała od momentu ugryzienia.
- Zawsze możemy jechać z tobą...
- Nie. Pojadę tam sama, tylko znajdź mi konia - co znaczyło mniej więcej tyle, że zamierza jechać już, zaraz, natychmiast.
Im dalej Szept się zapuszczała, tym otoczenie marniało. Zwierząt tu już nie było, były za to osmolone drzewa o powykręcanych pniach. Powietrze było dziwne, utrudniało oddychanie, jakby przesycone złą magią, jaka wzięła we władanie to miejsce po śmierci Ducha Lasu.
Na miękkiej, nieco błotnistej ziemi były wyraźne odciski wilczych łap, prowadzące gdzieś w głąb, dalej w to okropne miejsce.
Sol wiedziała kim są elfy. Widziała nie raz spizcaste uszy, te głądkie, szlachetne rysy. Były to isoty długowieczne i tak piękne, ze nie raz ludzkie kobeity w duchu pragneły dla siebie innego pochdozenia dla takiej urody. Sol też, nie była wyjątkiem, a jako kobieta, nie była pozbyta prózności.
Słów tej kobiety, wnoszącej jakiś spokój i poczucie bezpieczeństwa, nie zrozumiała. Ich sens pojęła, ale gdy płnęły ciche dźwięki, jak dzwoneczki poruszane przez wiatr... to niestety Sol nie dochodziłą ich sedna. Potem dopiero, amulet w dłoni tamtej i spojrzenie jakoś wzierały się do umysłu rudej i już wiedziała. Nie poczuła sie lepiej, wręcz przeciwnie.
Zachłysneła się powietrzem i cofneła gwałtownie w tył. Mało co, a potknełaby się i upadła na plecy, znowu w sieć miejscami przepaloną zaklęciem. W gardle staneła jej gula ic hciałą zapłakać. A więc to ona! Jej magia, zbyt silna, za wielka w swej mocy, to ona zabiła... Gdyby użyła innej obrony, to by inaczej pochłoneło jej moc i nie pożarłoby duszy zakonnika. Przytakneła palce lewej dłoni do ust a prawą wyciągneła w górę i dotkneła czoła. Zacisneła powieki i dopiero po chwili spojrzała na magiczke. Bezradnie. Z smutkiem. I pytaniem. Co teraz?
Nie odpowiedziała, przynajmniej nie z początku. Charlotte uparła się, że dopnie swego, a to nigdy nie wróżyło niczego dobrego.
- Dam radę. To tylko ugryzienie, nic więcej - w końcu nic jej nie wyszarpał, nawet jeśli bolało jak jasna cholera. Za to droga była daleka i jeśli będzie zwlekać... Nie lubiła być niedoinformowana. A w tym momencie była i to bardzo.
Szept zaś, wędrując coraz dalej i dalej, zapuściła się w dawno opuszczoną i nieznaną część lasu, a raczej tego, co niegdyś nim było.
Trawa, która nagle się pojawiła, była czarna, jakby przegniła, czy osmolona. Były także i drzewa, połamane, niektóre całe, choć powykręcane pod różnymi kątami. Niedługo potem dołączyły do tego ponurego krajobrazu wysuszone krzewy o łamliwych gałązkach z kolcami. Trop zbaczał właśnie w te krzaczory.
- Siedzisz w tym dłużej niż ja i nigdy nie stosujesz się do tego co mi teraz radzisz - co podpowiedział Devrilowi jedynie złośliwy głosik, Vetinari powiedziała na głos. W końcu, jakoś trzeba było go przekonać, a wytykanie jego błędów było tu jak najbardziej wskazane.
- Co wiesz na temat tej arcy ważnej sprawy? - przymrużyła oczy, jakby wietrzyła podstęp. Jednak mimo zapędów, wciąż tkwiła w łóżku.
Wkrótce potem krzaki się skończyły, a ona wypadła na polanę. Trawa tu także była ciemna, ale zniknęło wrażenie duchoty i rozkładu. Powietrze było świeże, takie jak w górach, a polanę otaczały drzewa. Niepowykręcane, proste i zdrowe. Silne.
Mniej więcej na środku polany znajdowała się sadzawka, przy której trawa byłą wyższa i zieleńsza. Na brzegu wylegiwały się złote salamandry emanujące dziwnym, słabym światłem. Nie zwróciły uwagi na intruza.
Z sadzawki wyrastało drzewo. Młodziutkie, o chudym pniu i pozbawione kory, za to o bogatym listowiu, z którego raz po raz ściekała kropla wody wprost do sadzawki.
Na jednej z gałęzi siedziała sowa o fioletowych piórach. Przymknięte oczka świadczyły o tym, że zwierzę drzemie, a Szept mogła skojarzyć niezwykłe upierzenie ptaka z symbolem boga Ursuna. Niedaleko zaś sadzawki leżał szary wilk. Dwukolorowe ślepia śledziły poczynania magiczki od jej wtargnięcia na polankę, choć jak na razie nie było żadnej reakcji. Jedynie obserwacja.
Znów odpowiedź nie pojawiła się od razu. Ale z miny alchemiczki dało się wyczytać prawie wszystko. Złość, niezadowolenie, jawne poczucie niesprawiedliwości... Ściągnęła brwi.
- Wszyscy tam powariowaliście. A Wirgińczycy zamiast mieczy pozabierali wam mózgi - i na tym skończyła się rozmowa między Charlotte, a Devrilem, bo nawet jeśli ten coś w późniejszym czasie powiedział, nie uzyskiwał odpowiedzi. Alchemiczka się na niego obraziła, choć to przecież wcale nie był jego pomysł.
Wsuwając dłoń do kieszeni zrobiła błąd. Nikt nie lubi być śledzony, nawet zwierzę, a co dopiero zdziczały elf w wilczej skórze.
Rzucił się na nią bez ostrzeżenia, wielką łapą odtrącił na bok, rzucając o drzewo. Nim zdążyła rozeznać się o co chodzi, co się dzieje, znów do niej dopadł, tym razem chwytając za udo i szarpiąc, jakby chciał jej tę nogę wyrwać.
Nie zauważył, że z drugiej strony polanki coś się dzieje. Światełko, jakim obleczone były salamandry odczepiło się od ich skór i zaczynało scalać się w jedność. Chwilowo bezkształtną, niejednolitą, bo do mieszanki światła dołączyła ziemia i woda. Także krew magiczki, która splamiła trawę, jakimś sposobem dołączyła do mieszaniny. Błysnęło, co zdezorientowało kompletnie bestię, a chwilę potem Szept mogła poczuć zalewającą jej ciało ulgę.
Basiora coś odtrąciło w bok, tak silnie, jakby co najmniej oberwał potężnym zaklęciem. Łupnął o drzewa i upadł na trawę skomląc.
Przy magiczce stał jeleń. Młody, z puchatym futrem i niewielkimi różkami na głowie, których było o wiele więcej niż dwa. Duch Lasu odrodził się w najmniej oczekiwanym, jak i najbardziej potrzebnym momencie.
Puste oczodoły spojrzały na Szept, lecz Duch nie przemówił. Nie uczynił w jej kierunku także żadnego gestu, najwyraźniej uznając, że odtrącając basiora zrobił już wystarczająco wiele.
Postąpił krok, a tam gdzie postawił kopytko, ziemię skuwał lód, a rośliny więdły. Jego moc jeszcze nie była w pełni rozwinięta. Nie odrodziła się, bo potrzebował nie tylko kropli ciemności, ale i odrobiny światła, którego jednak nie otrzymał.
Podszedł do Wilka, pochylił głowę i chrapami dotknął wilczego ucha. Futro wilka zafalowało, jak faluje woda, gdy z taflą zderzy się niewielka kropla wody. Zdziczały elf w wilczej skórze przymknął ślepia z wolna, zupełnie jakby... Odpływał. Tracił świadomość. Albo jeszcze gorzej.
Duch Lasu natomiast rozpłynął się w powietrzu, ale wrażenie ulgi pozostawało. Gdziekolwiek zniknął, czuwał i czuwać będzie. Jak zawsze czynił to w stosunku do elfiego ludu.
Charlotte nigdy nie zwykła pukać. Po prostu naciskała klamkę, a ta zwykle ustępowała. Raz, jeden jedyny raz poprosiła Jomsborga by drzwi wyważył. To był ten raz, kiedy była na maga wściekła. Teraz zaś...
Teraz nie było kogo prosić o wyważenie drzwi, więc załomotała pięścią w drzwi. Nie była zadowolona.
Wilk obudził się jakiś czas później. Bolała go głowa i miał kłopoty z pamięcią, ale przynajmniej wiedział kim jest. A widok leżącej na ziemi Szept ocucił go wystarczająco szybko. Poderwał się na cztery łapy i dotoczył się do magiczki, oszczędzając jedną z łap, na której niefortunnie wylądował kiedy trafił go Duch. Zimnym nosem dotknął twarzy magiczki, ale reakcji nie było. Zakręcił się, szukając pomocy, ale tej nie znalazł. Nie pozostało nic innego, jak zawinąć się wokół magiczki i okryć ogonem. Całe szczęście, że ostatnimi czasy podrósł.
Z tym, że alchemiczka nie miała zamiaru obejmowac maga. Szybko wyplątała się z jego uścisku i spojrzała na niego tak, jakby był winien śmierci wszystkich tych, którzy byli jej bliscy.
- Słyszałam, że mam wrócić do Twierdzy. Zostawić swoich samych - zaczęła sucho, poirytowana i zła. Nie chciała tam wracać. Nie po to, żeby znów się płaszczyć przed Wilhelmem i jego psami.
Wilk od dłuższego czasu zastanawiał się, co się stało Szept. Kto ją tak urządził? Jak go dopadnie, to nogi z dupy powyrywa.
Ptaszysko wyrwało go z zamyślenia. Podniósł łeb, wpatrując się w kołującego w powietrzu kruka. Jeszcze tego krzykacza mu tu brakowało. Darmozjad jeden, tylko by ciastka zjadał...
Kroki. Prócz ptasiego jazgotu były także i kroki. Ktoś nadchodził... Kontrolnie spojrzał na Szept. Żadnej poprawy. Ale mimo tego, nie ruszył się. Pozostał na miejscu, owinięty wokół magiczki jak lisie futro wokół szyi.
Słowa maga dotknęły ją do żywego. Może i nie byli najważniejsi... Dla niego, ale dla niej owszem. Wierzyła uparcie, że nadejdzie czas kiedy pokażą wszystkim, że nie są tylko marną grupką obszarpańców z dziwnymi zainteresowaniami. Przyjdzie czas...
Lecz jeszcze nie teraz.
Zacisnęła pięści próbując się pohamować. Wybuch złości był dla niej nietypowy. Zapomniała już poniekąd jak się gra, jak maskuje. Zbyt długo przebywała w otoczeniu, które tego nie wymagało.
- Nie wiem, poszedł w cholerę i niech tam zostanie. U Escanora jestem spalona, chyba, że odkopałeś w księgach jakąś nową, ciekawą tożsamość.
Wilk słuchał i w pierwszej chwili nie wiedział o kim Eredin mówi. Coś mu podpowiadało, że chodzi o niego, ale umysł nie chciał tego zaakceptować. Jak on mógłby zranić Szept? Nie mógłby, więc o co Strażnikowi chodzi...?
Potem pojawił się sztylet, ostrze mignęło mu przed oczami i odruchowo warknął. Głucho, ostrzegając elfa przed głupim zachowaniem. Jakże żałował w tej chwili, że nie może nic powiedzieć, albo, że sam sobie nie może założyć Amuletu.
- A co z moim wyglądem jest nie tak? - złość zniknęła z jej głosu, kiedy zobaczyła fotel. Stary, wysłużony, w którym zawsze przesiadywała goszcząc u maga. I tym razem w nim zasiadła, przerzucając jedną nogę przez oparcie, dla większej wygody.
- Skoro została zaproszona, to mam mało czasu na przygotowanie... - mruknęła, pogrążając się w myślach. To nie było dobre. Tak dużo rzeczy będzie musiała opanować, tyle się nauczyć... Bogowie, miałą nadzieję, że jeszcze pamięta dworskie obyczaje. Gdyby miała się tego znów uczyć... Chyba wolałaby spróbować uwieść Darmara.
Mimo syków Eredina i jego jawnej wrogości, nie ruszył się. Magiczka była jego żoną i niech sobie elfiak gada co chce, on się nigdzie nie rusza. Jęk zwrócił jego uwagę i spojrzał na magiczkę opartą bezpiecznie o jego brzuch. Uderzył raz czy dwa ogonem w ziemię, niezadowolony z obecności Eredina.
- Jak za starych, dobrych czasów - mruknęła rozważając słowa maga. Zmiana wyglądu... Mogłaby uwarzyć miksturę, która musiałaby zażywać co jakiś czas. I to wcale nie byłoby głupie...
- Zmianą wyglądu się zajmę. Potrzeba mi jeszcze... Wszystkiego. Ubrań, biżuterii. Zachowałeś to, co zostało po ostatnim zadaniu? - ona sama dowodów swojej przeszłości się pozbyła. Tak było bezpieczniej. Myśląc zaś o tym, kim niegdyś była, odruchowo dotknęła kieszeni w spodniach, gdzie trzymała prezent od Devrila. Akt przekazania... Może kiedyś, jeśli Keronia będzie wolna, będzie mogła tam wpisać... Cokolwiek. Do tej pory powinna dokument gdzieś schować.
Wilk jednak podejść do siebie nie dał. Pamiętał co się dzieje, kiedy z wilczej formy zmienia się w elfią. A jakoś paradowanie z gołym tyłkiem przed Strażnikiem nie było mu na rękę. Odskoczył i zaszedł do Szept od drugiej strony, omijając Strażnika szerokim łukiem, jakby ten co najmniej chciał mu zrobić krzywdę. Złapał Szept zębami za płaszcz i pociągnął trochę po śniegu. Może ten głupek przestanie za nim ganiać z Gwiazdą i przeniesie Szept, nim ta zamarznie... Niech on go potem dorwie, już mu wyjasni, że nim nie powinien się interesować, tylko Szept.
Charlotte westchnęła bezradnie i roztarła skronie. Gdyby wiedziała o czym myśli Alastair, zapewne zaraz miałaby czerwone końcówki uszu, albo i cała twarz by się jej zarumieniła, jak dojrzały pomidorek. Choć przecież nic nie zaszło. Tylko się zadurzyła, ale to nic, to się leczy.
Okłady z nieodwzajemnionych uczuć bywają naprawdę skuteczne.
- No to zostaw mi całe te przygotowania. Zapewne lepiej mi to wyjdzie niż tobie - co oznaczało, że jej czas ogarniczony został do minimum. Złoto nie było problemem, zaraz coś zmorfuje i będzie. Problemem zaś okazał się brak sługi. Zaufanego. Takiego jak Albert...
- Muszę już iść - podniosła się z fotela i zerknęła na maga - Nie siedź długo nad mapami i pamiętaj, że nie samą wodą człowiek żyje.
Niezupełnie o to mu chodziło, ale przynajmniej zabrał stąd Szept. Chciał pobiec razem z nim, ale... Ale zdał sobie sprawę z tego, że elfy nie zareagowałyby zbyt dobrze na taki widok. Jeśli ją znał, a tak mu się wydawało, to przyjdzie do niego. Wróci tutaj razem z amuletem i będzie dobrze.
Charlotte uśmiechnęła się przelotnie. Była jedna rzecz, którą mógł jej "dostarczyć". Pochwyciła kawałek papieru i napisała coś na nim. Dwa słowa. Potem papier trafił w ręce maga.
- Znajdzie mnie - powiedziała jeszcze, nim wyszła z mieszkanka maga. Miała sporo spraw do załatwienia, nie mogła trwonić czasu.
Na kartce zapisane były dwa słowa.
Devril Winters
Z każdym pustym dniem niepokój nasilał się. Co się działo z Szept? Umarła? Nadal leczyła rany? Coś się stało?
Momentami odchodził od zmysłów. Czsami był już w połowie drogi do elfiego obozu, ale wtedy rezygnował i wracał znów do sadzawki, by ponownie rwać sobie sierść i łamać głowę.
Może go zostawiła? W końcu pojawiło się i podejrzenie, że pojechała do swojego ukochanego Irandal, razem z Sarrielem. Taka myśl ostatecznie zniechęciła go do czegokolwiek. Teraz godzinami leżał, aż zaczynał przypominac sporą zaspę, a nie wilka.
Charlotte można było znaleźć dopiero pod wieczór, kiedy wynajęła pokój w jednej ze spelunek w pobliżu Królewca. Miała już ubrania, miała nieco biżuterii, nawet konia miała już porządnego.
Właściciel lokalu nie pytał co kobieta robi sama w tak niebezpiecznych czasach. Zapłaciła aż nadto, by obeszło się bez pytań i by w spokoju mogła robić w pokoju co jej się będzie podobało. Idealne miejsce na wytworzenie mikstury zmieniającej wygląd.
Dzisiaj Wilk rezydował przy drzewach. Smętne spojrzenie wlepił w drzewko wyrastające z sadzawki i na ściekająca po jego liściach wodę. Zupełnie jakby coś odliczał, albo próbował zapomnieć o wszystkim.
Niestety, natura też była przeciwko niemu. Coś skrzypnęło i z gałęzi na łeb spadło mu sporo śniegu.
Rzeczywiście, Charlotte nie zauważyła jak jest późno. Pochłonęła ją mikstura, a raczej jej brak. Wystąpiły komplikacje.
Pukanie we framugę niemal zaobfitowało w zawał. Chyba zapomniała nawet o tym, że powinna się kogoś spodziewać, ale oderwała się od biurka i otworzyła okno.
- Ty chyba nie lubisz prostych rozwiązań - skomentowała jeszcze, pozostawiając go z otwartym oknem sam na sam. Ona musiała sprawdzić, czy kolejna próba okazała się fiaskiem.
- Szlag... - mruknęła przyglądając się kolorowi mikstury. Według wszelkich wskazań, powinna mieć odcień zieleni, a nie jakiejś zgniłej marchewki.
Bestia podniosła łeb, rozsypując wszędzie śnieg. Chwilę potem już był na nogach i cały się otrzepywał, bo inne drzewa też nagle postanowiły zasypać go śniegiem z gałęzi. Złośliwość rzeczy martwych.
Dopiero potem zdał sobie sprawę, że coś słyszał. Nadstawił uszu, ale głos nie odezwał się. Powęszył chwilę w powietrzu i błyskawicznie skierował łeb w stronę magiczki. Jednak przyszła...
- Mhm, byłeś na mojej liście życzeń - zatkała palcem wylot fiolki i nią potrząsnęła. W odpowiedzi na usprawiedliwienie tylko się uśmiechnęła, uznając słowa za zbędne.
- Powiedz mi, jak wygląda sytuacja w Twierdzy? Nastroje? I z kim aktualnie sypia Escanor, o ile wiesz... - niestety, miekstura, mimo wstrząśnięcia nie zmieniła koloru, co starło z ust Charlotte ten chwilowy uśmiech jakim go obdarzyła.
- Biorąc też pod uwagę twoje... Podboje, zapewne wiesz w co lubią ubierać się quinghenki. W tym też będę potrzebowała pomocy.
W pierwszej chwili miał bardzo błyskotliwą myśl, by się na nią rzucić. W porę się opamiętał, całe szczęście i zamiast się rzucać, usiadł grzecznie, obserwując magiczkę błyszczącymi ślepiami, w których nie doszukała się tej dzikości, którą widywała wcześniej. To był on, elfiak w wilczej skórze, a po bestii chwilowo nie było śladu.
Charlotte poczuła się... Zaskoczona. Wychodziło na to, że żadna z tych kobiet nie była zdolna utrzymać go przy sobie dłużej niż ona, co nieco dodawało jej ducha. Chociaż... Jeśli znów trafi do łózka gubernatora, to będzie to śmiertelne ryzyko. Łóżkowe zagrywki mają to do siebie, że zbyt łatwo wchodzą w nawyk. A nawyk zbyt łatwo rozpoznać.
- Ale Seleny tu nie ma, a ja mam mało czasu. Z tego co mówił papa, ta kobieta powinna już być w połowie drogi. Zostało mi parę dni, a jeszcze muszę znaleźć jakiegoś sługę. Zaufanego najlepiej... Alchemika nie wezmę, muszą się teraz trzymać razem. Masz kogoś godnego zaufania? - szkoda, że Henry się nie mnożył przez pączkowanie.
On wcale nie protestował, choć zastanawiał się, czy to w ogóle wyjdzie. Siedział już za długo w tej formie i miał naprawdę spore wątpliwości, czy założenie Amuletu po prostu wszystko rozwiąże. Bogowie lubili mu szkodzić, a to wydawało się za proste.
Zapięta na szyi Gwiazda zadziałała jak powinna i po chwili Szept miała elfa z powrotem. Nieco ubrudzonego, z rozwalonym ramieniem i ugryzieniami po pchłach, ale jednak był to elf. Całkiem golusieńki elf.
- Bevan... - zamyśliła się. Skądś znała to miano, tylko nie pamiętała skąd. Do mikstury dolała kolejny specyfik, a kolor zmienił się na żółty.
- Ufam ci, Devril. Więc jeśli mówisz, że Bevan będzie dobry, to skontaktujemy się z nim. Dwórka koniecznością nie jest, sama potrafię się ubrać, a dla zachowania pozorów... Zawsze można puścić plotkę o tym, że łączy mnie coś ze sługą - po chwili mieszania, kolor specyfiku w końcu zabarwił się na zielono. I był wystarczająco wystudzony, by go wypić.
- No dobra, pora próby... Mam nadzieję, że mi wyszło - nie czekała aż spróbuje ją powstrzymać. Wypiła zawartość fiolki na raz i dłuższą chwilę rzeczywiście nic się nie działo. Dopiero potem Charlotte zemdlała. Niektóre zmiany wymagały takich rzeczy, choć to pewnie by Devrila nie pocieszyło.
Ubrał się dość szybko, w końcu nikt nie lubi, jak go chłód gryzie w tyłek. Zmieszanie, czy cokolwiek to było zauważył zaraz po przemianie i niezbyt mu się to podobało.
- Co się stało? - zupełnie, jakby nie wiedział, choć tak było przecież w istocie. Nie pamiętał jak się na nią rzucił.
Z pozoru nic się jednak nie stało. Ledwie kwadrans później alchemiczka otworzyła oczy, całkiem normalna, choć z innym kolorem oczu, bo zielonym miast fioletu. Przetarła swedzące oko i ciekawsko zajrzała sobie w dekolt. Tatuażu nie było, co powinno ją ucieszyć... A zamiast tego sprawiło, że poczuła się tak, jakby wydarto jej pewną część jej samej.
- Powiadom... I najlepiej, żeby stawił się tu, dokładnie w tym pokoju. Jak najszybciej... - potarła czoło, nieco roztargniona. Było jeszcze tyle rzeczy, a ona nie miała pojęcia za co się zabierać.
Nie zamierzał chwalić się ramieniem, toteż i polecenie Szept zostało zignorowane po całości.
- Chodź, wracamy... Za niedługo powinno się odnowić trochę many, to ci uleczę tą nogę. Kto cię w ogóle tak poszarpał? - w trakcie słowotoku chwycił magiczkę w talii, a jej wolną rękę przerzucił sobie przez kark. łatwiej będzie ją podtrzymywać niż nieść, obolałe ramię bywało zdradliwe, a wolał jej nie narażać na upadek.
Skinęła głową, chociaż takie pytania, czy aby na pewno wszystko w porządku wzbudziły i u niej niepokój. A co, jeśli efekty uboczne pojawią się później?
- Hm... Z tego co wiem o tym specyfiku... efekty moga pojawić się zaraz po zażyciu, lub po paru godzinach - osobiście liczyła na to, by w ogóle sie nie pojawiały. Jeszcze został jej do zmiany kolor włosów, ale po takie specyfiki będzie musiała udać si,ę do jakiegoś burdelu. Tylko kurtyzany miały powszechnie dostępne barwniki i wiedziały jak je łączyć, by otrzymac upragniony kolor. A wypróbowanie swoich zapomnianych umiejętności aktorstwa... Mogło być ciekawe.
- Muszę iść do Róży - poinformowała jeszcze Devrila zbierając z posłania płaszcz. Celu rzecz jasna nie wyjawiła, bo i po co.
- Och, nie boję się. Jak zaboli, to podmuchasz i ucałujesz, więc nawet byłoby miło, gdyby bolało... Ale i tak ci nie pokażę. Sam sobie wyleczę, jak wróci mana. - albo prędzej samo się zaleczy, bo znając jego i jego dbanie o siebie... Cóż.
- Coś się działo, jak mnie nie było? - kątem oka jeszcze raz zerknął na udo. Skąd dziwne wrażenie, że powinien wiedzieć skąd rana?
Odchrząknęła i odszukała w kieszeni spodni karteczkę z wypisanymi efektami. Oparła się ramieniem o ścianę niedaleko świecznika i zaczęła wyczytywać.
- Nudności, zawroty głowy, utrata pamięci, krwotoki, gorączka, wypadanie włosów, wysuszenie i łuszczenie skóry, niewydolność nerek i wątroby... Ach, na końcu są dopisane omdlenia i utrata mowy - zgniotła karteczkę i znów wepchała ją do kieszeni - Nic nowego. I tak, do Róży - narzuciła kaptur na głowę i wepchała do drugiej kieszeni parę złotych monet - Idę, bo nigdy tego nie załatwię, a sporo jest z tym roboty. Nic o tym nie wiem i nie umiem... - Devril, który nie wiedział o co chodzi mógł się poczuć naprawdę zbity z tropu. No bo przecież... Skoro sypiała z Escanorem, to musiała coś umieć. I to wcale nie tylko coś.
- Ja na ciebie zaraz podmucham i ucałuję, bo z tego co widzę to powinnaś leżeć, a włóczysz się bez sensu po martwym lesie. Wstydź się, elfia pani, wstydź - zupełnie jak gdyby on był święty i ułożony. Na dźwięk nazwy drugiego elfiego miasta nieco spochmurniał. Chyba stracił sympatię do tamtego miejsca. Wszystko wina głupich iluzji i Sarriela.
Vetinari coś jeszcze przyszło do głowy. Prezent od Szept. Lisek, który wciąż ganiał bez imienia, a z którym nie miała najmniejszej ochoty się rozstawać.
- Devril... Jeszcze jedno. Weźmiesz mojego lisa i oddasz mi go w Twierdzy. Z twoją reputacją nikt się nie zdziwi, że mi coś dajesz, a jeśli przyjadę od razu z nim, to może być nieco dziwne, bo takich lisów w Quinghenie nie ma - zerknęła na koszyk przykryty kocem, gdzie obecnie spał jej pupil, jakby się upewniała, że wciąż tam jest.
Wilk, zamiast zbierać manę i uleczyć sobie ranę, całą ledwo odnowioną marnował na ogrzanie ciała Szept. Chociaż słysząc to szczękanie zębami, to niezbyt pomagał.
- Zaraz będziemy na miejscu, dostaniesz ciepły koc i herbatę... - on też czuł zimno, choć nie tak dotkliwie. Nigdy nie lubił zimy, chyba, że siedział bezpiecznie wśród murów elfiej posiadłości przy kominku.
Nie dał jednoznacznej odpowiedzi, ale czegóż mogła oczekiwać. Ani nie, ani tak, więc była jeszcze nadzieja.
Narzuciła kaptur na głowę i skinęła na koszyk.
- W razie czego wiesz, gdzie go znaleźć. Spotkamy się najprawdopodobniej w Twierdzy, chyba, że jakieś zrządzenie losu sprawi, że będzie to wcześniej - i tyle. Alchemiczka opuściła izdebkę, choć wykorzystałą do tego celu drzwi, a nie okno.
Nie wiedzieć czemu, widok brata Szept wcale go nie ucieszył. Chyba pamiętał tamto wymachiwanie sztyletem i wrogie nastawienie, choć przecież nic nie zrobił...
- Okryjcie ją, szczęka zębami... - sam za bardzo nie miał już czym. Całe szczęście, do obozu mieli rzut kamieniem.
Charlotte, choć chciała się jeszcze raz z Devrilem spotkać, nie dawała po sobie tego poznać. Działała tak, jak zawsze. Gdy go szukała, gdy widziała, szybko odwracała wzrok udając, że go nie widzi. kochała go, a będąc obok udawała, że wcale tak nie jest. Zapewne gdyby zginęła przez niego, zdązyła by przed śmiercią dodać, że ginie przypadkiem.
Obecność Bevana skutecznie jednak odciągała jej myśli od tego, by myśleć na jeden i ten sam temat. Przypominał samą obecnością o tym, że do wykonania ma zadanie.
Była już gotowa. Włosy uzyskały stosowny kolor, na twarzy miała parę piegów, tatuaż zniknął, przynajmniej dopóki działała mikstura, której to zapas trzymała w pudełeczku z podwójnym dnem. W zasadzie, byli już gotowi.
- Powiedz mi, Bevan... Umiesz wiązać gorset? - tego jednego chyba nie była w stanie zrobić sama. A czas gonił, pora ruszać.
Z początku miał już nakrzyczeć na Strażnika, ale kiedy ten zrobił to pierwszy... Zatkało go. Po prostu stanął, jak wryty i patrzył się na Eredina tak, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Nie zarejestrował przedłużającej się ciszy, za to powoli odwrócił wzrok od twarzy Strażnika i spojrzał na opatrunek na nodze Szept.
- To... Ja? - głos mu drgnął, zupełnie jak wtedy, gdy widziała go wtedy gdy rozmawiała z Sarrielem. Wyglądał doprawdy żałośnie, jakby nagle przybyło mu ze dwa stulecia ciągłych trosk i zmartwień. Potem wepchał ręce w kieszenie i powlókł się z powrotem do obozu. Bogowie... Kogo jeszcze skrzydził? Chyba nie chciał tego wiedzieć.
Sol faktycznie nigdy nikogo nie zabiła. Była czysta. Krwi na rękach nie nosiła, choć gdy wpadała w gniew budził się jej demon a wtedy... wtedy było źle. Gubiła samą siebie i opadała w mroki i najciemniejsze zakątki włąsnego dziedzictwa krwi i wtedy... wtedy potrzebny był tylko czas. I nadzieja. Że wróci dos iebie. Ale teraz długo już nic jej nie porywało, nic jej duszy nie rozrywało. Bo przeważnie sie bała i czułą zagubiona tu na tych obcych ziemiach.
Zrozumiała, ze tamta sie przedstawia. Kolejnych słów nie. Na ciało zakonnika starała się nie patrzeć. Ale po chwili blada twarz niecos ie zaróżówiła, od zimnych wichór pokolorowały ją rumieńce i Sol przycisneła łokcie do siebie. Uniosła dłoń i wskazała na siebie.
- Sol - wypowiedziałą swoje imię wolno i wyraźnie. Tu też jej mowa była dla nich nie zrozumiała. Dziwne te bariery językowe.
Wskazałą na wilki.
- Wilkor.
Wskazała na ptaka.
- Kruk.
Pojedyncze słowa znała. Nawet takie. Nazywała zwierzęta. I jedzenie i picie. Znała słowo okreslające wóz, sklep, rynek, drogę, gospodę. Ale i tak wiedziała, że najlepiej porozumiewac się brzękiem monet z ludźmi. Ta tutaj nie była człowiekiem. I znała magię, czuć w niej to było. Ale inną od Sol, bo ona miała w krwi coś z Otchłani i coś z czarownicy i sama była jakby mieszańcem. Krew miała zbrukaną mrokiem.
Droga do Twierdzy zajęła im niewiele czasu, nawet biorąc pod uwagę warunki pogodowe, które nie były zbyt korzystne. Sypało całymi dniami, póki nie dotarli w pobliże pustyni Lavay. Potem było już tylko ciepło i zimno na zmianę, co niebywale Vetinari irytowało, mimo ciepłego płaszcza podbijanego futrem.
W końcu dotarli do Twierdzy, którą Charlotte powitała nieprzychylnym spojrzeniem i marudzeniem, którego musiał wysłuchiwać biedny Bevan. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy zaczęto się nią interesować. Kiedy zaczęła ściągać spojrzenia, bo któż to, nowy gość ściągnął.
Ciemny płaszcz miała tak długi, że z powodzeniem okrył cały koński zad, co teraz w Quinghenie było niebywale modne. Pozwoliła by jeden ze sług pomogł jej zsiąść z konia i otrzepała rękaw przybrudzony odrobiną kurzu.
Teraz tylko się przedstawić gubernatorowi. Pestka. Bułka z masłem. Tylko dlaczego się tak trzęsła...
Elfa nie dogoniła, chociaz to pewnie tylko dlatego, że się nie zatrzymał, a ona miała ranną nogę. Nie uciekł jednak w dzicz, czy gdziekolwiek indziej, skierował się do obozu, do swojego namiotu i jasne było, że raczej nie ma ochoty z nikim rozmawiać. Nawet wydał rozkazy dwóm strażnikom przy namiocie, by nikogo nie wpuszczali.
Obecność Devrila wychwyciła nawet wcześniej niż samego Escanora i byłaby go nie rozpoznała, gdyby nie znajome spojrzenie. Jak przebywała w Twierdzy, tak nigdy nie widziała żeby przypominał pawia w tak dużym stopniu jak dziś. Więc bankiet wydawał się naprawdę poważną sprawą.
Ona sama ubrana była w bordową suknię ze złotymi wstawkami. Spory dekolt odsłaniał co nieco z tego, co podtrzymywał ciasno gorset. Suknia miała jeden rękaw, drugą rękę miała obwiązaną złotawą wstążką, która aż się prosiła o to, by ją rozwiązać. Włosy, ciemne, długie i połyskujace w świetle świec miała rozpuszczone, opadały swobodnie na plecy, lekko poskręcane, co dawało wrażenie pozornego nieładu, który to mężczyźni tak ubóstwiali.
Jeśli chodzi zaś o makijaż, usta miała podkreślone czerwienią, oczy zaś delikatnie podkreślał ciemny cień wokół nich, który uzyskała po zabawach z węglem drzewnym i olejkami. Zapach zimy, jaki zwykle ze sobą niosła zakamuflowała zapachem hiacyntu.
Najpierw ją zapowiedziano, jak to zwykle działo się na oficjalnych powitaniach. Potem wkroczyła, dumna, wysoka i pewna siebie. Lekki uśmiech zagościł na jej wargach, jakby zaproszenie do igraszek.
- Gubernatorze - skłoniła lekko głowę, jak to zwykle czyniły damy, dygając lekko przy tym.
Widok córki jakoś ukoił nieco poszarpane nerwy i sumienie. Jeszcze nie wiedział, że i jej napędził stracha, choć nie skrzywdził. Tego by sobie chyba nigdy nie wybaczył.
Ostrożnie okrył córkę kocem, jaki leżał nieopodal i przyjrzał się wilczkowi. Oby nie okazał się takim krwiożerczym potworem jak on sam.
Tarina. Narzeczona Devrila... Bogowie, chciałaby być na miejscu tej kobiety. Niestety, bogowie byli dupkami i z tej myśli zapewne tylko się śmiali.
- Cesarz przesyła pozdrowienia, a ponadto, upominek - pstryknęła palcami, a do komnaty wszedł ciemnoskóry mężczyzna. Bogowie niejedyni wiedzą skąd Vetinari go wytrzasnęła i skąd też wzięła podarek, którym okazała się... Małpka. Niewielka, w złotej klatce.
- W cesarskich pałacach ostatnimi czasy stały się bardzo modne - uśmiechnęła się znów, lekko mrużąc oczy. Sługa postawił klatkę obok fotela Wilhelma - Jeśli ci to nie przeszkadza, chciałabym odpocząć. Kerońska zima dała mi się we znaki, podobnie jak niestrzeżone drogi.
To był chyba pierwszy raz kiedy Wilk się tak zachowywał. Nie wychodził z namiotu, nawet nie tknął jedzenia, jakie przyniósł mu strażnik. Zżerało go poczucie winy, które było tym gorsze, kiedy dowiedział się, że ktoś poharatał jego siostrę. Domyślił się kto, a kiedy obudziła się Mer i powiedziała o wielkim wilku, to miał ochotę zamknąć się w jakiejś klatce i nigdy stamtąd nie wychodzić. Dla dobra bliskich.
Mazać się jednak nie mógł zbyt długo, bo nie potrafił. Owszem, nadal nie miał ochoty na nic, ale wiedział, że ma obowiązki. I chyba tylko dlatego w końcu wylazł z namiotu. Rozczochrany, z brudną koszulą i dziurą na kolanie. No i z niezaleczonym ramieniem, o którym zapomniał.
Zerknęła na Devrila, odwracając się przez ramię i wcale tego nie ukrywała. Choć wszyscy myśleli, że Winters wpadł jej w oko, to w rzeczywistości tylko mu współczuła. Przynajmniej w tym momencie, że musi tu zostać.
Odeszła, a słudzy wskazali jej komnaty. Były całkiem ładne, nawet je chyba niedawno wietrzyli, bo panował w nich osobliwy zapach. Kufry i walizy przeniesiono, część służek z Twierdzy już rozpakowała ich zawartość. Jej samej pozostało zaś... Rozeznać się w terenie. Może trafi na coś ciekawego.
Tym lepiej, pomyślał Wilk, ale z czystej uprzejmości nie powiedział tego na głos. Miał ochotę na... Na wino. I zaraz tego zażądał, medyka jednak odprawiając. Wyleczyć mógł się sam, a nie zrobił tego dotąd, bo... Bo zapomniał?
Pociągnął parę łyków z kielicha słuchając sprawozdań ze wszystkiego co się dotychczas wydarzyło. Rzecz jasna ani słowa o Szept, ale to chyba było normalne, kiedy Starsi nie wiedzieli co mają powiedzieć w tej materii.
- A gdzie Szept? - w końcu nie wytrzymał i spytał sam. Musiał z nią pomówić, a przede wszystkim, przeprosić. Może by jakiegoś kwiatka... Ale gdzie on teraz w środku zimy znajdzie kwiatka?
Przymrużyła nieco oczy widząc Devrila z tą, tą... Ale nic nie zrobiła. Nic nie zrobiła, bo tego nie było w planie. Cokolwiek ich łączyło, to nie jej sprawa, chociaż... Ciekawość zwyciężyła, potem go wypyta o co tu chodzi. Jeszcze obdarzyła go dośc długim spojrzeniem, jakby dając mu znać, że go potem o to zapyta. Chwilę potem zniknęła za rogiem.
- No to najpierw się z nią rozmówię, potem zajmę się resztą... - podniósł się, odstawił kielich i wyszedł. Musiał znaleźc kwiatka. Kwiatek był konieczny.
Dopadła Devrila pod wieczór, kiedy przebywał chwilowo w swoich komnatach. Wślizgnęła się bez pukania, zamykając za sobą cicho drzwi.
- O czym z nią rozmawiałeś? - jesli chodzi o niego, to nie potrafiła nad sobą panować.
Wilk pojawił się kwadrans później. Trzymał coś za plecami, coś, co było jakimś chwastem, który elf wziął za kwiatka. No, w końcu był łudzaco do kwiatka podobny, a on się zbytnio nie znał... Mimo tego, że był długouchym.
Odnalazł ją, dotknął ramienia wolną ręką, a kiedy się odwróciła, to padł na kolana. Całe szczęście, że nikt go nie widział, bo pomyśleliby, że błaznuje. Wyciągnął do Szept rzeczonego chwasta.
- Wybacz mi... Nie byłem sobą, nie chciałem i... Przepraszam...
- Nikt. Przecież nie jestem nowicjuszką... - trochę ją to ubodło, że powątpiewał w jej umiejętności, ale nie powiedziała tego na głos.
- Powiedziała coś ciekawego? Wiesz, chyba postaram się ją wygryźć. Jest za ładna... - a Charlotte nie lubiła, kiedy otaczały ją kobiety ładniejsze od niej samej. Zresztą, Escanora najlepiej trzymac blisko. Najbliżej jak się da.
Podniósł się z kolan, uśmiechając niepewnie. Bał się, że będzie na niego zła, złwaszcza po tym, jak zostawił ją z Gallarem i Eredinem, ale... Cóż, musiał.
Przygarnął ją do siebie, obejmując ciasno, nos wtulając w kasztanowe włosy.
- Nie skrzywdziłbym - powtórzył, jakby sam siebie chciał uspokoić.
- Posłał mnie tu, więc niech się liczy z konsekwencjami - usłyszał w odpowiedzi. Nieprzyjemna myśl zagościła w jej umyśle, jakoby Devril rzeczywiście mógł stracić dla kogoś głowę. Skoro Anna była aż tak dobra... Dłonią odszukała klamkę, a kiedy poczuła dotyk chłodnego metalu, nieco się uspokoiła.
- Skoro nic nie wiesz, to wrócę do siebie... - mruknęła jeszcze, nim wyślizgnęła się na korytarz. Do bankietu zostało jeszcze trochę czasu, tylko... Co ona będzie tu robić? Jakoś poprzednio było łatwiej...
- Wyleczyłem, kiedy dopadli mnie Starsi. Ale widzę, że z nogą dalej masz problemy.. - za nimi ktoś ochrząknął, a Wilk przewrócił oczami.
- Co tym razem?
- Sprawy niecierpiące zwłoki, panie.
- Mówiłem już...
- Są wieści zza białych wież - tego Wilk nie mógł już zignorować, podobnie Szept. Niechętnie wypuścił magiczkę z objęć i obejrzał się na Starszego.
- Co się...
- Twoją matkę trawi choroba.
Serce szybciej jej zabiło, kiedy wciągnął ją do środka, co miała sobie za złe. Nie powinna tak reagować... Zbyt słaba wola jednak przegrała z pragnieniem i zamiast skupić się na słowach, skupiła się na wrażeniu dotyku. Musnęła palcami jego dłonie, ale w tym samym momencie cofnął się i ją opuścił, co niebywale ją rozczarowało. Zrobiła doprawdy smutną minkę do samej siebie, a po chwili pozbierała się i odetchnęła. Nie pora na pierdoły, mówiła do samej siebie, kierując się do swoich komnat. Pomęczy trochę Bevana odnośnie tego co ma dziś ubrać. Skoro ona nie ma lekko, to on tez nie powinien.
Starszy cmoknął, jakby rozważał na ile może się odsłonić z wiedzą. Zupełnie jakby miał prawo ją taić.
- Zagraża życiu. To choroba związana z ciemnymi mocami, jakie przejmują tamte tereny. Las został zakażony, a elfy zlekceważyły nasze zalecenia. Jednak starzy, a wciąć popełniają błędy - pokręcił głową, jakby nie dowierzał swoim słowom.
- Można jeszcze coś poradzić?
- Tego nie wiem. Nikt tego nie wie, chociaż zaleciłem, by przewieziono ją do nas.
Charlotte wkroczyła do swoich komnat i od razu dostrzegła Bevana siedzącego na jakiś taborecie.
- Będziesz miał zadanie. Bardzo ciekawe, nie powiem - a widząc nadzieję w spojrzeniu mężczyzny, uśmiechnęła się ślicznie - Musze się w coś ubrać na ten bankiet. A ty mi powiesz co lepiej na mnie leży - chociaż dobrze wiedziała, że w takich kwestiach mężczyźni miast zbędnych szmatek woleli by nagość. Ale naga na bankiet pójśc nie mogła...
Wilk rozejrzał się, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że... Jeśli jego matka się tu pojawi, to gdzie ją ulokują? Pomiędzy jednym gruzem a drugim?
- Znajdźcie alchemików. Tych z Brzasku. Musimy przyśpieszyć budowę... - ledwie to powiedział, a już szedł w stronę uwijających się krasnoludów. Musiał dowiedzieć się co i jak. Czas upływał.
Charlotte westchnęła. Niestety, Bevan nie podjął gry na jaką miała nadzieję. Przynajmniej byłoby choć trochę ciekawiej, a tak... Sama zaglądnęła do jednej z większych szaf i ze znudzoną miną godną panienki wysokiego urodzenia przejrzała stroje.
- Ale wiesz, że będziesz musiał pomóc mi się przebrać?
Co prawda Wilk nie oczekiwał, że Szept przerzuci budowniczych do stolicy, ale byłoby to miłym zaskoczeniem.
Krasnoludy powiedziały mu to, czego najbardziej się obawiał. Podłoże nie było stabilne po tak dużej ilości eksplozji jakie doświadczyło miasto i nie można było szybko budować. Szlag, czemu wszystko było przeciw niemu.
Pozostawiona sama sobie Vetinari miała przed sobą ciężkie zadanie. Co włożyć, żeby zarazem nie wyglądać jak jedna z panienek Róży, a zarazem przyciągać spojrzenia. Co się z nią stało? Kiedys potrafiła strój skomponować bez trudu, poza tym ściągała uwagę także zachowaniem. Gdzie się podziała tamta jej część?
Charlotte nie była pewna, czy chce wiedzieć, ale faktem było, że teraz potrzebowała tamtych umiejętności.
- Zrób mi proszę herbatę. I znajdź ciasteczko z lukrem - opadła na krzesło jakby była czymś strasznie zmęczona. Lukier. Lukier był jedynym sposobem żeby wyciągnąć dawnego siebie na światło dzienne.
Gallara przechwycił Wilk w momencie, kiedy tylko pojawili się w obozie.
- Las się odradza? Czy to było tylko jakieś złudzenie, iluzja? - akurat tym przejmował się chyba najbardziej. Jeśli las by wrócił... Mieliby szansę na nowe życie. I na umocnienie się w dolinie. Poza tym, powrót Ducha oznaczałby, że elfy niebawem odzyskają siły. Problemem było tylko... Czy i oni widzieli Ducha?
I.
Szamanka w ciele wilka gnała przed siebie, w noc i ciemność, pod gwiazdami, sadząc susy nad rozpadlinami i zarośniętymi rowami przy opuszczonych nieużytkach. Cały czas naprzód, równym tempem oddalając się od niknącej w tle Sevilli, jej świateł, zgiełku i hałasu. W uszach szumiał jej wiatr. Im dalej była od miasta, tym silniejsza ogarniała ją niepewność. Teraz sama nie wiedziała czy cień, który wyczuła miał w sobie złe zamiary. Był tam, przed nią, czając się w mroku, mając w sobie coś dziwnego, coś zarazem znajomego jak i obcego. Ukrywało się przed jej trzecim okiem, przed duchami; a może była to wina sejnann - czasu stagnacji, kiedy każdy szaman nie tylko miał obowiązek, ale musiał odnaleźć źródło, napić się z misy dusz, aby zregenerować swe moce, zaczerpnąć ze świata duchów, odnawiając łączące go z nim więzy. Szamani nie lubili o tym wspominać, był to bowiem czas ich słabości, chwila gdy pozostawali otwarci na świat, zagrożeni i bezbronni.
Silva była człowiekiem i chociaż jej duch potrafił opuścić ciało, chociaż potrafiła odmienić swoją postać i przybrać formę wilka, była tylko człowiekiem. Na próżno szukać u niej zwierzęcych instynktów, zwinności, sprytu; była jedynie ludzką istotą w nie swoim ciele. Gdyby była wilkiem, nie dałaby się podejść. Przez ludzkie ograniczenia, z winy sejnann znalazła się w niebezpieczeństwie.
Tylko krzyk lisiego ducha opiekuna uratował jej gardło przed rozerwaniem. Pazury minęły skórę o cal. Gdyby nie unik rozharatałyby ją z łatwością.
Masywny, czarny wilk, znacznie większy niż osobniki z tych ziem, szczerząc kły szykował się do kolejnego skoku. Stara wygojona blizna przecinała mu lewe oko - od pazurów. Miał naderwane ucho - od ugryzienia. Łysy placek na łapie - od poparzenia. W ciemnych ślepiach zwierzęcy instynkt mieszał się z szałem.
Wisielec.
Szamanka ponad wielkim łbem spojrzała w nocne niebo.
Pełnia wciąż trwała. Jednak księżyca zaczynało ubywać.
Ostrzegawcze warknięcie przerwało ciszę. Wystarczył moment, aby wilkołak skoczył i…
Świsnęła dębowa laska, uderzając wilka łeb.
Drav zaskowyczał, bardziej ze zdziwienia niż z odczuwalnego bólu i przysiadł na tylnych łapach potrząsając łbem. Po chwili nie był już zwierzęciem.
- Pchły doprawdy musiały ci wygryźć mózg.
- Silva?
- Przyłożyć jeszcze raz, byś się upewnił? - szamańska laska drgnęła w jej dłoni.
- Co ty tu robisz? Nabiłaś mi guza…
- Szukałam matrony, ale znalazłam durnego wilkołaka. Wszystko popsułeś.
- Pachniałaś jak obiad. Nie jadłem od tygodnia.
- Zapchlony i ślepy. Zbyt wiele samic obwąchałeś, że ci na węch poszło?
- Byłem głodny!
- Durny wilkołak. Ojciec miał rację mówiąc, żeście zwierzęta i nasza pomoc poszła na marne. Wstawaj.
- Ale Silva…
- Wstawaj mówię.
- Kiedy to wcale nie tak.
- Jeśli chcesz coś zjeść, rusz ten zapchlony tyłek i chodź.
- Aha… Serio? Nie uderzyłaś się w głowę?
Ale szamanka już mu nie odpowiedziała.
~~
Szelest.
Brzeszczot go usłyszał. Jakby ktoś rwał materiał. Nie kichał od magii, która musiała być tak subtelna, że aż niewyczuwalna, ale usłyszał rozdarcie w materii świata, kiedy ten, którego jeszcze przed chwilą tu nie było, pojawił się znikąd. Inni go nie usłyszeli, i nawet jeśli byli zdziwieniu nagłym nowym gościem, nie dali po sobie tego poznać; wrócili do swoich spraw, jakby nic się nie stało, jakby coś takiego widzieli już setki razy. Bali się. Brzeszczot dobrze wiedział, czemu.
Wszystko można było powiedzieć o najemniku - ignorant, bez szacunku do natury, głupiec, naiwny, impulsywny, wybuchowy, marudny, wredny, leniwy, niedoceniający, ślepy na sprawy ważne, lekceważący, irytujący, tchórzliwy, zbyt odważny, nie myślący – ale kiedy przestawał odgrywać ignoranta, który w butach ma wszystko i o świecie nie wie nic, okazywało się, że nie ma tak pustej makówki jak przypuszczali niektórzy. Dobrze wiedział, kiedy należy uważać. Nie był też na tyle głupi by nie wiedzieć, by nie zauważyć. Prostego najemnika, za którego tak bardzo chciał uchodzić, mógł odgrywać przed Tatuśkiem, albo każdym w tej karczmie, ale nie przed człowiekiem, który pojawił się znikąd.
Poza tym zbyt długo przebywał z długouchą wredotą, aby się pomylić. Kolejny, cholerny mag. I gdzie była Szept, która lepiej sobie z nimi radziła? Spała smacznie, jakby powiedział Lofar, puszczając pod kocem bączki, do których żadna królewska mość się nie przyznaje.
Obok siedział cholerny mag.
Co teraz? Miał udawać, że nic się nie stało, jak inni? Spokojnie zjeść gulasz, wypić piwo i wrócić na górę? Może powinien upomnieć, że nie łapie się ludzi za dłonie, a już szczególnie nie powinno to się wydarzyć pomiędzy dwoma mężczyznami. Może zamówić u Tatuśka posiłek dla maga tak, jakby się znali? Cholera. Z Szept potrafił sobie poradzić, ale obok nie siedziała elfka, to był cholerny mag i jeśli przeczucie mówiło prawdę, pierońsko dobry. Byle kto to nie był.
Ciekawe, czy Iveliosowy sposób na ochronę swych myśli przed zbyt ciekawskimi, działał chociaż trochę.
Znowu coś usłyszał. Na zewnątrz. Odwrócił wzrok w stronę okna. Czy ktoś nucił zaklęcia? Tam, przed gospodą? Słyszał powolny, monotonny głos, który byłby idealnym do usypiania dzieci. Ktoś czarował. A może mu się zdawało? Nie, nie mogło…
- Pieprzona Fortuna… - mruknął sobie pod nosem najemnik, patrząc w miskę gulaszu, jakby miał nadzieję, że zamieni się w barani udziec; spokojnie można było sądzić, że przeklina dziwkę Fortunę za posiłek, a nie za fakt, że zesłała na niego maga.
~~
Wioska klanu Ryby ucichła. Położona pomiędzy zboczami lodowych gór, a morzem zazwyczaj tętniła życiem od wczesnego świtu do późnej nocy; ukierunkowana głównie na rybołówstwo, nigdy nie spała snem mocnym i spokojnym. A to szkutnicy krzątali się przy łodziach i statkach o niewielkim zanurzeniu, łatając dziury, naprawiając maszty i budując od postaw; a to rybacy oczyszczali sieci, szykując się na wypłynięcie w zimne ramiona mroźnego morza, a to jakaś łódź właśnie wróciła i krzyczący rybacy zmagali się ze skrzyniami pełnymi ryb i owoców morza; a to na wioskowym targu przekrzykiwały się przekupki, zachwalając swoje towary i zapewniając, że ryby mają świeższe niż na stoisku obok; a to dzieci biegające pomiędzy długimi domami, rozrzucające śnieg krzykiem i śmiechem zaznaczały swą obecność. Wioska, jak każda osada na północy, wrzała.
Teraz ci wszyscy ludzie, trzydziestu dwóch mieszkańców, w tym dzieci, kobiety, mężczyźni i starcy, byli zgubieni. Osada pogrążyła się w ciszy. Umilkły odgłosy młotów i pił, zniknęły krzyki ludzi, śmiech najmłodszych zamarł. Kobietom nakazano udać się w las otaczający wioskę, wspiąć się na drzewa i tam pozostać; miały wypatrywać nadchodzącego zagrożenia, w razie konieczności zabijać. Zniedołężniałych starców zamknięto, nie widząc w nich nic pożytecznego. Dzieci trzymano zebrane w długim domu jarla, pod kluczem; gdy nadejdzie pora staną się częścią wielkiej hekatomby. Mężczyzn odesłano na drewniany mur z przykazem, by nikogo nie wpuszczali, w razie potrzeby zabijali lub informowali wszystkich, że wioskę dopadła zaraza.
Gdyby się lepiej przyjrzeć, dałoby się dostrzec cienkie nitki many oplatające głowy każdego z trzydziestu dwóch mieszkańców osady, biegnące ku Gormie Lalkarce.
Przedstawiciele Podziemia. Gdy tylko Charlotte o tym usłyszała, poczuła jak momentalnie schodza jej rumieńce z policzków, co było wynikiem zbyt dużej duchoty w sali. Dała się wyciągnąć na parkiet raz, potem drugi, aż Bevan jej powiedział. Ukradkiem rozejrzała się, choć tym razem nie za Devrilem. I co było najgorsze, znalazła.
Yenemes, bo tegóż pana szukała, także odnalazł ją wzrokiem, jakby tylko na to czekał. Jakby wiedział... Wzdrygnęła się pod jego szarym spojrzeniem. Tak obojętnym, spokojnym, a zarazem dziwnie natarczywym. Spokojnie... Nakazała sama sobie i odwróciła spojrzenie, sięgając palcami kolii jaka zdobiła jej odsłoniętą szyję. Tylko spokój ją uratuje. On nie wie. Po prostu jest tu, by wysłała go Layla. Nie poznał.
Następnym osobnikiem któego odszukałą spojrzeniem był Devril. Wyglądał na spokojnego, więc nie było się czym martwić. Rzeczywiście, nie było, póki nie poczuła dotyku chłodnych palców na odsłoniętym ramieniu. Zaskoczona, upuściła kryształową szklaneczkę z której sączyła wino, a ta roztrzaskała się na posadzce.
- Aj... - wytarła mokrą dłoń w podsuniętą serwetę, a służący szybko posprzątali bałagan. Teraz zamiast dotyku palców, poczuła ucisk dłoni. Po cóż przylazł?
- Byłbym zachwycony gdybyś zaszczyciła mnie pani rozmową - usłyszała za sobą miękki głos, który znała chyba aż za dobrze. Nie obejrzała się, bo nie chciała, by dostrzegł wyraz jej twarzy. Równie dobrze mogłąby sobie na czole napisac szminką "pomocy".
Nakazanie sobie opanowania i spokoju dało niewiele, choć przynajmniej udało jej się przybrać nieco obojętną i znudzoną minę. Podała wampirowi dłoń, a ten z dziwnym uśmiechem wyprowadził ją na balkon. Charlotte nie podobał się ani on, ani ten uśmiech, ani tym bardziej wizja chwili sam na sam na balkonie, gdzie było zimno. I ciemno.
Nadszedł w końcu ten dzień, kiedy czekali na wybrzeżu wypatrując statku. Wilk był zdenerwowany, co było po nim widać, choć starał się jak zwykle wyglądać bardzo władczo i profesjonalnie. Cały efekt psuły ciemne worki pod oczami, bo im bliżej było do przyjazdu jego chorej matki, tym gorzej sypiał. Nie wpłynęło to jednak na jego zakres obowiązków, bo zamiast spać, to czasami sam chodził na budowę i pomagał krasnoludom. Teraz efekt ich pracy oczekiwał na ocenę. Ocenę wydaną przez jego rodzicielkę i tych, którzy z nią przybędą.
- Widać już coś? - zagadnął jednego z elfów, który to spoglądał na morze przez lunetę.
- Jest! Statek na horyzoncie! - Wilk poczuł jak cały się spina, choć przecież nie było potrzeby.
Rozmowa na balkonie nie trwała długo. Okazało się bowiem, że Yanemes, jak bardzo sprytny by nie był, jeszcze jej nie przejrzał. Mając do dyspozycji całą gamę wampirzych umiejętności, nie skorzystał z nich. Pytaniem, które teraz męczyło Vetinari było to, czy umyślnie stał się ślepym. Być może nie był taki zły, a oni go źle ocenili.
Słyszała szepty, które zwróciły także uwagę wampira. Oboje spojrzeli w stronę sali, gdzie widok na parkiet przesłonili im ludzie.
- Coś ciekawego się tam dzieje - mruknął Yanemes poprawiając swój koronkowy rękaw, zupełnie jak gdyby ta umiejętnośc pochłaniała go doszczętnie. Vetinari zaś bez słowa przeszła z balkonu na salę i poczuła się nieco... Dziwnie.
Tym, kto wzbudził szepty w Twierdzy, tym, który znów balansował na cienkiej linii okazał się nikt inny jak Devril Winters, który do tańca porwał Annę, kochanicę Escanora. Coś jej to przypominało... Przecisnęła się między ludźmi do pierwszego rzędu koła, jakie oplotło tych, którzy odważyli się dołączyć do nich na parkiecie. Przelotnie spojrzała na Wilhelma, a jego twarz w tym momencie mówiła wiele. Mniej więcej taką miał minę, gdy to ją Devril porwał do tańca, dawno, dawno temu... Mimowolnie się skrzywiła widząc, że powtarza te same ruchy, robi dokładnie to samo z inną kobietą. Zapanowała jednak nad sobą, nad budzącym się poczuciem jawnej niesprawiedliwości i ukłuciem zazdrości. Znała tę melodię jak nikt inny, wiedziała, że zbliża się koniec, a Escanor zamierza Wintersa dopaść. Musi coś zrobić. Żeby zmyć z niego podejrzenie o romans z Anną, musi coś...
Nieopodal spostrzegła młodzika z tacą wypełnioną kielichami z winem, a to podsunęło jej pomysł. Nieco szalony, ryzykowny, ale musiała spróbować. Odczekała jeszcze chwilę, aż emocje opadną, aż przerzedzi się na parkiecie i złapała jeden z kielichów, po czym wkroczyła między rozchodzące się pary. Dopadła do nich pierwsza, dotknęła ramienia Wintersa, a kiedy ten się odwrócił, chlusnęła mu winem w twarz. Sala zamarła, parę panien głośno nabrało powietrza. Jeśli ktoś przypuszczał, że Wintersa łączy coś z Borgią, to teraz miał ten dowód. Kto bowiem wylewa szlachcicowi wino w twarz, jak nie zazdrosna kochanka.
Resztę zostawiła Devrilowi. Upokorzyła go już, co nieco Escanora ucieszyło sądząc, po skrzywionych wargach. Umiał robić z siebie kretyna, więc nie powinno nic mu się stać. Ona zaś opuściła salę, no przecież była zazdrosna i rozwścieczona, przynajmniej dla tych wszystkich kolorowych pajaców.
Wilk nie zwracał uwagi na Darmara, traktował go jak powietrze. Odziane w czarne, miękkie szaty, ale jednak powietrze. Ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie słowa elfiej furiatki na temat Darmara. Gdyby Cień się dowiedział, zapewne nie byłby zadowolony. Zerknął jeszcze na Szept. Ciekawe czy ona myślała o Mrocznym podobnie jak Iskra... Chyba wolałby tego nie wiedzieć.
Niebawem statek dobił do brzegu, a na piasku pojawiły się elfy zza wież. Ubrane w skórzane stroje, z miękkimi płaszczami podbijanymi futrem. Tam także zagościła już zima i to o wiele gorsza niż ta w Keronii. Pojawiła sie matka Wilka, z bladą twarzą i zsiniałymi wargami. Stąpała co prawda o własnych siłach, ale widząc ją taką, elf od razu podbiegł do matki wspierając ją ramieniem. Wiedział, że nie dałaby się ponieść.
- Zaraz przeniesiemy cię w jakieś ciepłe miejsce - obiecał, a Suna niemrawo skinęła głową. Wyżerała ją magia. Ciemne moce wdarły się do ciała elfki i czyniły tam spustoszenie.
Sol zatrzymała wzrok na najmniejszym wilczarzu. Wilku... Wilczarz. Strasznie trudne słowo. Dziwne dźwięki trzeba było wydac, by je wymówić, choć w myślach ruda już je zapamietała, a za zamknietymi wargami język i szczęka sama si eukąłdała do słowa. Pokiwałą głową na znak, zę rozumie.
Chowańce znała. Swojego nie miała, ale patrząc teraz na kruka, nie widziała w nim tylko czarnego ptaka, z którym sie utożsamiało złe wróżby. Należał do tej magiczki, od której biła mądrość. I wydawało jej się, ze jest częścią niej. Więc intuicyjnie powiązała ich razem.
Dłonie, któe nadal drżały, schowała pod obszerną peleryną, którą podwiązała mocno pdo brodą. Jeszcze mocniej zacieśniłą kokardkę, bo sznureczki odpusciły podczas pogoni... Była jak zwierzyna, raz uszła cało, a dalej... nie wiadomo.
- Magia - zaczęła, skłądając słowa i nie wiedząc, czy używa na pewno odpowiednich. - Jest zła? Tutaj.
CHodziło jej oczywiście o to, czy jest zakazana. Gdy spaliłą sieć, by sie z niej wydostać, tamten męzczyzna ryknła coś do niej. Czy do siebie o niej... Nie była pewna. Ale miało to związek z jej mocą i tym co robiła.
Trzeba przyznać, że jego talent aktorski był doprawdy wybitny. Będąc otoczonym przez wilki stawał się jednym z nich, choć tak naprawdę był tym, na co polowali. Co prawda, za tą jawną ignorancję i kretynizm chciała mu powybijac zęby, ale się powstrzymała. Zrobiła to, co jej pozostało, a co w miarę ratowało jej obecną sytuację, czyli po prostu wyszła wśród szeptów i cichych chichotów hrabianek, które o Wintersie miały własne zdanie i fantazje.
Szybkim krokiem przeszłą korytarzami, milcząc i nie zwracając na nikogo uwagi. W komnacie zaś dopadła Bevana, który to pomógł jej uwolnić się z potwornie ciasnej sukni i gorsetu.
- Jeśli jakiś bałwan - warknęła wyplątując się z ciasnego rękawa - Będzie mnie szukał, to powiedz, że nie życzę sobie widziec nikogo i... I śpię. Tak, to będzie najlepsza wymówka - rzeczywistość jednak miała wyglądać kompletnie inaczej, bo ledwie uwolniła się z sukni, to przebrała się w jakąś zbyt dużą koszulę i lniane spodnie. Typowy strój do szpiegowania, w ciemnych barwach, lekki, nie szeleszczący zbytnio i przede wszystkim zbyt pospolity by kogokolwiek z nim wiązać. Wiążąc włosy spojrzała na swojego sługę uważnie, jakby się spodziewała, że będzie protestował.
- Idę poszperać w cudzych rzeczach, póki trwa bankiet, a te bałwany są zajęte obsmarowywaniem mi twarzy za moimi plecami. Wrócę późno - nie chciała, by bezensownie na nią czekał, lub by się martwił. Chwilę potem już jej nie było, bo zniknęła w zamkowej ścianie, zupełnie jak duch jakiś, nie alchemik.
Teraz to Wilk zmarszczył nosek, ale nie z powodu Darmara, ale z powodu swojej kochanej teściowej, do któej szaleńczą miłością nie pałał. Minę swoją na szczęście ukrył, matka wymagała uwagi, to i Aerandel zobaczyć jego wyrazu twarzy nie mogła, choć coś dziwnego zawisło w powietrzu.
Sama elfia pani, matka władcy byłaby doprawdy ciekawym obiektem badawczym. W jej ciele toczyła się obecnie bitwa. Biała magia, jaką miała od zawsze we krwi, umiłowanie dobra i natury walczyło przeciw ciemnym mocom, jakie wdarły się przez jej słabą osłonę. Czarna trucizna krązyła w żyłach siejąc spustoszenie, a doświadczony czarny mag mógłby wiedzieć, że to magia w płynnej postaci. A to wróżyło tylko jedno zakończenie, a minowicie powolną, pełną bólu śmierć. No, chyba, że ktoś byłby tak wybitnie uzdolniony, by oddzielić jedną magię od drugiej szperając w cudzym ciele, czego nie podejmowali się nawet najlepsi medycy. Była to sztuka zapomniana i zakazana, nazbyt bowiem przypominała naruszanie tego, co stworzyła natura. Sposoby te zbyt podobne były do mutowania komórek, a nie było elfa, który nie bał się ryzyka zamienienia swojego pacjenta w coś typu Ragnaroka, który nadal gdzieś beztrosko biegał po Keronii.
Nie minęło wiele czasu, bo alchemia jaką posługiwała się Vetinari pozwalała na wiele ustępstw. Przemknęła niezauważona korytarzem, wniknęła w następną ścianę... I wypadła w komnacie Devrila, na wpół zgięta, jak zaszczuty zwierz. Na widok jego stroju tylko zmarszczyła brwi.
- Mało ci jeszcze ryzyka? - burknęła prostując się - Powinieneś wrócić do tych bałwanów. Niebezpiecznie jest kręcić się teraz po zamku - zupełnie jak gdyby jej to nie dotyczyło.
Gdyby Wilk wiedział o czym magiczka myślała, zapewne spytałby się czy ma spakować walizki już, czy za moment. Na punkcie Darmara i Szept był chyba dalece przewrażliwiony, ale chyba nikt by mu się nie dziwił. W końcu, Mroczny był całkiem atrakcyjny, na swój własny, intrygujący sposób.
- Przeniesiemy cię zaraz w jakieś ciepłe miejsce... - mruknął do matki, pomagając jej wgramolić się na konia, a samemu wskakując za nią. Nie chciał przecież by zleciała.
Teściowej skinął głową w geście powitania, na więcej go nie było stać, poza tym zajmował się własną matką.
- Miasto nie jest jeszcze ukończone... - mruknął, chociaż bardziej kierował te słowa do Suny niż do kogokolwiek innego. Zamiast odpowiedzi słownej otrzymał jedynie słaby uśmiech. Było źle.
Nie zrozumiała ni w ząb. Znaczy pierwsze zdanie pojęła bez problemu. A choć nie wiedziała, co znaczą następne, to przemyślenia dzieliła z elfką identyczne. Intencje tego co włada magią sprawiają, jak się go postrzega, nie sam dar, jakim dysponował.
Ostatnie jednak słowa sparwiły, że poczuła niepokój. CHodziło o nią. Nie wiedziałą jednak dlaczego. Kto mógł wiedzieć, ze się tu znalazła? Kto mógł chcieć ją odszukać? I po co? Mina jej zrzedła i z popłochem rozejrzała się po lesie. Jakby oczekiwała, ze zjawią sie kolejni nasłani na nią.
- Język... nie umiem - była to rzecz jasna i oczywista. Ale tak milczeć... czułą sie onieśmielona przy tej kobiecie. I potrzebowała zdradzić swoje niekompetencje, bo bała się ciszy, jaka moze zapaść.
- Wyobrażam sobie, że przestaniesz ryzykowac głupio głową. Wiesz przecież, że on nie lubi się dzielić! Urwałby ci... Cokolwiek by ci urwał, nie byłoby to przyjemne - skrzyżowała buńczucznie ręce na piersi, jakby to wszystko była jego wina - Poza tym, gdzie się wybierasz? - skrzyżowane ręce teraz zostały wsparte na biodrach, a gdyby mogła to jeszcze pogroziłaby mu palcem - Al na pewno nie byłby zadowolony - teraz to ręce zostały splecione za plecami, a sama alchemiczka zaczęła krążyć po pokoju, jakby ścigało ją jakieś poczucie winy, albo jeszcze gorzej.
Wilk nie przewrócił oczami, ani nie prychnął, nie parsknął, ani otwarcie elfiej pani nie wyśmiał. Co prawda, uważał inaczej. Zaszczytem byłoby gdyby utrzymał miasto, a nie bez sensu je poddał tylko dlatego, że padł las i jego boscy strażnicy.
W obozie znalazł się pierwszy i od razu nakazał przenieść matkę do jedynej odbudowanej już dzielnicy. Potem zajął się szukaniem Szept i Darmara, choć nie wiedział w jakiej sytuacji zastanie tą dwójkę. Chyba zaczynał być prawie tak przewrażliwiony na punkcie Szept jak Lucien na punkcie Iskry.
Akurat Bevan niczym jej nie zaraził. Bo i nie kierowała się w tym momencie dobrem ruchu, a jego dobrem, choć chyba tego nie zauważył.
W odpowiedzi zaś uzyskał prychnięcie.
- Akurat ja wiem coś o celach i drogach jakimi trzeba do nich dojść - to, co momentami robiła dla alchemików wielce dalekie było od szlachetnych i bohaterskich czynów. Wręcz przeciwnie, czasami czuła się jak taki mały, zdradliwy cień, który pojawia się akurat tam, gdzie nikt nie patrzy. Cokolwiek by nie powiedział, chyba nieco się uspokoiła, bo odetchnęła głębiej i spojrzała na niego, tym razem bez pretensji w spojrzeniu.
- Ale teraz przynajmniej będzie prościej się spotkać - mrugnęła, a kiedy powieki się podniosły, jedną tęczówkę miała fioletową, a drugą zieloną - Idziesz ze mną? Czy wolisz sam pośladki ryzykować?
Nie spytał, czy przeszkadza. Widać było ewidentnie, że coś tu się święci, choć nie miał bladego pojęcia co.
- Jakieś pomysły co może jej dolegać? - spytał zamiast tego wślizgując się do namiotu i zerkając na mapę.
Sol umiałą rozmawiać z elfami. Co prawda te, które żył w jej okolicach, miały przeważnie skórę jak mleko i jasne włosy, oczy w kolorze kwiatów jaśminu. Elfy słoneczne...? Nigdy nie była dobra z rozróżnianiu ras. Każda istota przynależała raczej do dobra,a lbo zła... Tylko ludzie byli najbardziej skłonni do lawirowania pomiędzy.
Wspólna mowa? Wspólna dla tych na tych obszarach? Ponad granice i przynalezności? Za daleko od domu zawędrowała, by się dokształcić, choć pojmowała już to, że są tu i spory i układy i kilka plemion, grup, ustrjów, państw... jakkolwiekt o nazwać. Byłot u róznorodnie.
Gdy tamta skierowałą kroki dalej, Sol czując ze znalazła sprzymierzeńca, ruszyłą za nią. Jak cień. Bezszelestnie i jeszcze czujnie. Jakby nie była do końca pewna, czy i ta sie przeciw niej nie obróci.
- Jeśli zamierzasz wyjść na zewnątrz półelfie, to dwa razy się zastanów.
- Zazwyczaj nie pcham się przed... - chwila zastanowienia i szybkie spojrzenie w stronę okna - Osoby, które rzucają czary - chyba, że jest to długoucha magiczka, ale tego nie powiedział już na głos. - Z doświadczenia wiem, że to kończy się gorzej niż guzem na potylicy - jeszcze raz wychylił się i zerknął w okno, za którym i tak nic nie było widać - Zrezygnował - słowa wymawianego pieczołowicie czaru umilkły. Najemnik odetchnął z ulgą. Być może mag na zewnątrz wcale nie działał przeciwko nim, może to tylko przypadek. A może po prostu nie zdążył dokończyć tego, co zaczął.
- Jeśli zamierzasz wyklinać bogów, zastanów się po raz kolejny. Będą ci potrzebni… tam, dokąd się udajecie.
- Bogowie? Fortuna to tylko krnąbrne dziecko, robiące na złość swemu ojcu - czasami odwiedzała go Nenna. Nigdy jej nie widział, nawet cienia jej drobnego ciała, nawet odcisku stóp w ziemi. Za każdym razem słyszał jej głos, jakby dobiegający z daleka, zza zasłony tłumiącej wszelkie dźwięki. Pierwszy raz usłyszał ją w dzień po przeniesieniu się rodu do Kol’hu Dull. Od tego momentu pojawiała się co jakiś czas, zawsze bez ostrzeżenia, w różnych porach. Nigdy nie wiedział, czy była obok niewidzialna, czy słyszał tylko jej głos, podczas gdy ciało było daleko. Mówiła o wielu rzeczach, ani razu nie wspominając o wydarzeniach w Tarok, nawet się do nich nie odnosząc, kiedy rozprawiała o późniejszych wydarzeniach. Cokolwiek by nie mówiła, zawsze wracała do bogini Fortuny; mówiła o jej pragnieniu przejęcia roli ojca. Opowiadała o Losie, o samotnym bogu, gdzieś w ciemnościach. O machinacjach Dziwki, jej próbach wypaczenia losu żywych. Wciąż mówiła.
Już dawno jej nie słyszał.
- Służymy jej tylko do wbijania kolejnych ostrzy ojcu - gulasz zaczął stygnąć i najemnik nawet zaczął się cieszyć. Nie będzie musiał jeść tej brei, której daleko było do porządnego posiłku pełnego smaków. Jak przetrawione i zwrócone przez goblina - tak wyglądała zawartość glinianej miski.
- Jeśli zamierzasz to jeść, też się zastanów.
- Mogę ci oddać, magu… - i palcem przesunął miskę w stronę mężczyzny.
- Jedyne czym mógł zarazić mnie Bevan, to katar - mruknęła w odpowiedzi nawijając na palec pasmo ciemnych włosów. Zaczynała tęsknić za swoim lisim kolorem.
- Spektakularnie, czy nie... Zawsze można się pogodzić. A ty chyba jak nikt znasz dobre sposoby na pogodzenie, nie mylę się? - uśmiechnęła się kątem warg i wiadomo było, cóż takiego Vetinari przeszło przez myśl. Szkoda jedynie, że taka byłaby oficjalna wersja, wcale nie marudziłaby, gdyby takie godzenie się miało miejsce w rzeczywistości.
- Chodź. Ktoś musi mnie przecież pilnować - spróbowała podejść go z innej strony. Skoro nie chce po dobroci, to może podstępem? Przecież była drugim magnesem na kłopoty, zupełnie jakby magiczka przekazałą jej tajny sekret na temat "co zrobić żeby przyciągać wszystkie możliwe nieszczęścia, a jednocześnie żeby wychodzić z tego cało".
Przysiadł obok Szept i uważniej przyjrzał się mapie. Kresy. Tylko po co im Kresy?
- Jeśli biali magowie tam nie pasują... To niedługo wymrą wszystkie tamtejsze elfy - podrapał się po brodzie, rozważając raz jeszcze teorię maga. W sumie, swojej własnej też nie miał, więc czemu by nie oprzeć się na tej...
- Myślałem, że jesteś tak potężny, że sięgasz nawet za Wieże, ale najwyraźniej się pomyliłem - mruknął w odpowiedzi, niby to zamyślony, a niby nie. Jeszcze im brakowało tego, by znowu się z magiem zaczęli przedrzeźniać i drażnić zamiast myśleć.
Sol nie była tylko człowiekiem. Nie była nim do końca. Byłą Alu-bies, we krwi miałą dziedzictwo magi i pierwiastek z Otchłani. Była inna. Inna wśród innych. I czułą to od zawsze, choć nie rozumiała.
Teraz szła z kobietą posłusznie. Niby równe, a jednak Sol czuła doświadzcenie i wiedzę, z którymi nie mogła konkurować i jej krąbrność, dzikość gdzieś ucichły przed szacunkiem. Patrzyła kątem oka na kobietę. Ciekawa jej była. I nieco obawiałą się jakby to było spotkać się z gniewem tej elfki.
- Czy ty jesteś tu sama? -spytała w mowie elfów, tych z jej ziem, które znała. Bo i nie wiedziała jak inaczej się mogą proozumiewać. Obrazowanie myśli, czy ich mentalny przekaz wymagał skupienia i energi, a ona teraz była osłabiona i pos zoku, roztrzepana. Tylko by zmarnowała resztki energi.
Na to odpowiedzi nie uzyskał, bo i sama Charlotte nie wiedziała, dlaczego u licha się go prosi żeby z nią poszedł. Przecież lepiej byłoby działać na własną rękę. Ale... No właśnie, ale. Było to takie ale z któym nie sposób dyskutować. Wolała mieć go przy sobie, niż gdzieś indziej i wyglądało na to, że wyszło na jej, bo w końcu zabrał ją ze sobą.
Długo szukać nie musieli, bo w zachodnim skrzydle Twierdzy, na korytarzach działo się coś niedobrego. Oni, skrycie w cieniu mogli swobodnie obserwować, podjąc także decyzję, czy wszcząć alarm, czy też nie. Na posadzce bowiem ktoś zostawił martwe ciała strażników, było tu też nienaturalnie cicho.
Charlotte przyjrzała się trupowi ze stosownej odległości i ściągnęła brwi.
- Cienie nie zostawiły by trupów... - mruknęła pod nosem rozważając możliwe rozwiązania - Kto tu w ogóle mieszka? - w zachodnim skrzydle zaś rezydowała jedynie Laguna i jej służki. Escanor z rzadka tu zaglądał.
- Moja matka śpi, a nawet jak nie śpi, to niewiele mówi. Nie wiem czy uda mi się z niej cokolwiek wyciągnąć, a wnikania magią nie będe ryzykować, bo to coś może przeskoczyć na mnie - przeczesał szare włosy dłonią, odgarniając je z twarzy. Za to pomysł Szept wcale głupi nie był. I nawet nie pachniał zbytnio samobójstwem.
- Pomysł jest całkiem dobry, o ile to tak działa... Obawiam się, że będziesz musiała iśc do matki - uśmiechnął się ze współczuciem, wiedząc przecież jak bardzo Szept za matką nie przepada.
Elf. Ten pieprzony mag był elfem! Tylko długouchy lud w ten sposób burzył się na nieprzychylne wspomnienie bogów, jedynie oni byli tak bardzo wrażliwi na każde słowo i nieśmiertelnych. Elfi mag, w ludzkiej gospodzie na północy kraju. Przypadek? Czy można tu mówić o czymś takim jak zbieg okoliczności? Elfi mag.
Jedyny użytkownik many, jaki przyszedł najemnikowi do głowy, budził w nim więcej obaw niż rozgniewana Szept, ciągnąca go za uszy. To ona powinna tu siedzieć. Magowie byli ponad najemnikowe siły.
- Elfi mag może się kryć za iluzją, odmieniać swe ciało, dostosować język i nawyki do otoczenia, ale wspomnij słówkiem o bogach, a wyjdzie szydło z worka - człowiecza część Dara nie negowała istnienia nieśmiertelnych, uznała ich za coś oczywistego, nad czym nie należy się przesadnie rozwodzić. Byli i miał gdzieś ich boski majestat, dopóki nie zaczynali dźgać go palcami. - W dodatku nie mierzi cię ludzka gospoda - większość długouchych mieszkańców Eilendyr, nawet by przez próg domostwa Tatuśka nie przeszła, nie wspominając o przebywaniu wśród pijących i cuchnących ludzkich pomiotów.
Imitacja elfa - to było coś nowego, czyli jeszcze się dało nazywać mieszańców inaczej, w nieoklepany sposób. Ten blady elf nie mógł pochodzić ze stolicy, albo przynajmniej przebywał więcej czasu poza lasem, niż w nim.
- Czego tutaj szuka elfi mag? - właściwie by się nie zdziwił, gdyby mężczyzna mu nie odpowiedział, właściwie nie oczekiwał odpowiedzi wyjawiającej prawdę. Za to miska gulaszu wystygła, a zimna zaczęła wyglądać jeszcze mniej apetycznie. Dziewczyna, która ją przyniosła zawahała się, gdy ich mijała, ale nie odważyła się po nią sięgnąć, pomiędzy czerwonowłosym mężczyzną i zakapturzonym obcym.
Ona tak daleko w domysłach nie doszła, wolała działać tu i teraz, co wcale nie było dziwne. Przemknęła do skrzyżowania, gdzie łączyły się dwa korytarze i tam przystanęła. Chwilę potem zniknęła za rogiem i już nie wróciła.
Pod drzwiami do komnaty Laguny leżało dwóch martwych strażników. Mimowolnie sięgnęła klamki, ale zza drzwi dało się słyszeć szczęk przewracanej zbroi i zrzucane wazony, czy też inne gustowne ozdoby. Wyglądało na to, że żona Escanora walczyła właśnie o życie.
- Straż, straż! - usłyszała zza drzwi Vetinari i odruchowo się cofnęła.
- Chodźmy, zanim ktoś przyjdzie jej pomóc...
- Ja? - Wilk miał taki wyraz twarzy, jakby co najmniej zaproponowała mu randkę z Poszukiwaczem - Ja mam swoją matkę, do twojej iśc nie będę, jest jakaś dziwna... - mruknął ewidentnie szukając wymówki, by to Szept rozmówiła się z matką.
- Nie pójdzie tam sama w razie czego, bo ja pójdę z nią.
Korytarz został szybko odnaleziony, a kiedy się już w nim znaleźli, czułe, elfie ucho wychwyciło jakieś dźwięki. Vetinari przystanęła i przymrużyła oczy starając się rozróżnić dźwięki.
- Ktoś tu idzie - poinformowała jeszcze Devrila podejmując marsz, choć nie była pewna, czy teraz nie powinni się puścić biegiem, by uniknąć wykrycia.
- No i co z tego - burknął Wilk jak dziecko, któremu odebrało się lizaka - Ale ty jesteś jej córką, powinna ci szybciej powiedzieć, a może dowiemy się jeszcze czegoś - w tym momencie do głowy wpadła mu pewna myśl. O wiele szybciej by było gdyby poszli tam oboje. Siedząc tutaj i przerzucając się tym komu Aerandel jest bliższa tylko marnowali cenny czas.
Sol ucieszyła się, ze znalazły pole w którym obie mogą porozumieć się bez przeszkód. Co prawda akcenty miały diametralnie rózne a i rytm mowy był u każdej inny, ale jednak słowa podobne, jesl nie te same i to przełamywało choć w części barierę języka.
Och. To zupełnie inaczej od rudej. Ona sama była zawsze. Od niedawna, kilku lat zaledwie było to dosłowne, ale jeśliby miała z ręką na sercu przyznać, jak czuje... Saotność była jej przypisana. I oczywiście ukrywana, bo jednak nie wywalałą wszystkiego co w niej siedziało na wierzch. Prócz gniewu. Nad nim nie umiała panować zdecydowanie,
Przystaneła przed wieżą, nie wchdoząc jeszcze do środka. Las stanowił barierę... ale dla mieszkańca wiezy z perspektywy Sol mógł być ogrodem. Cudownym, tajemniczym, pięknym. Jej wrażliwość i miłość do natry mogła się równać z elfią. Aż dziwne. To po matce na pewno, bowiem ojciec zrodził się zupełnie po drugiej stronie, przeciwnej stronie kręgu życia.
- Tu mieszkasz? - dla niej, jawiło sie to jak pałac. Nawet pałące w jej rodzinnej ziemi nie były tak streliste, tak wysokie. I to robiło pirounujące wrażenie.
Charlotte nie wahała się tyle co Devril. Nie była wychowywana jak on, a Lagunę traktowała jak wroga. Wrogom zaś się nie pomaga.
Klucząc korytarzami udało im się uciec poza zasięg podejrzeń i ryzyka wykrycia.
- Nie wygląda to dobrze - podsumowała alchemiczka wkraczając do ciasnego korytarzyka dla służby, na szczęście obecnie pustego. Mało kto chodził po zamku o tej porze, w dodatku, trwał bankiet.
- Jak myślisz, komu mogłoby zależeć na jej śmierci?
Posłusznie wstał i dał się zaciągnąć do swojej teściowej, chociaż w temacie dyplomacji to najchętniej teleportowałby tu arystokratę, niech on załatwia i rozmawia, bo elfi władca nie chce i nie umie. Przynajmniej nie z Aerandel.
Podstępny również nie był, bo miał zamiar zostać z Szept do końca całej tej szopki, póki nie wyciągną interesujących ich informacji. Szkoda tylko, że jego żona była odmiennego zdania i chciałą go zostawić na pastwę teściowej.
- Ja pukam. Ty zaczynasz - zaznaczył, co by wątpliwości nie było, że on tam idzie tylko jako ozdoba. Przynajmniej według niego.
- No dobra, to komu by nie zależało? - wsparła się dłonią o chłodną ścianę próbując unormować oddech. Nie dla niej takie bieganie po schodach, kiedy jedyne co robiła ostatnimi czasy to... Nic. Wypadła z wprawy, a co dopiero mówić tu o kondycji.
- Trzeba wrócić. Zamach, czy planowane zabójstwo, Escanor się zaraz o tym dowie i pewnie pośle sługi żeby sprawdzić czy z gośćmi wszystko w porządku - czyli innymi słowy pośle szpiega, który zobaczy kogo nie ma.
Wkroczywszy do pomieszczenia, rozejrzał się nieco. Nie widział jeszcze nowych budynków od środka, bo nie było na to czasu. Na bawienie się w wystroje też nie, dlatego Aerandel przywitała dość surowa komnata, choć jak na warunki w jakich żyli urządzona całkiem bogato, bo miała i łóżko i stolik, parę szafek i był nawet kominek, na co prawie nikt nie mógł sobie w obecnej chwili pozwolić.
- Miło mi to słyszeć, ale nie przyszliśmy rozmawiać o Atax... - urwał, zerkając na Szept - Chodzi o to co dzieje się za Wieżami.
Zaraz ruszyła za nim czując w powietrzu kłopoty. Twierdza pachniała strachem i zaskoczeniem, co dawało jej niemalże pewność, że Escanor już wie. A wraz z nim wiedzą i goście na sali, zapewne stąd ten zapach.
- Już wiedzą - rzuciła jeszcze do Devrila, nim byli zmuszeni się rozdzielić. W końcu jej komnaty były w innym miejscu niż jego. Co prawda ona nie musiałą się pojawiać na sali, wszak była obrażona na cały świat i rozczarowana zachowaniem kochanka, więc miała święte prawo siedzieć w komnatach. Problem w tym, że elfie ucho wyłapało już kroki posłańców Escanora na korytarzach, a jej wciąż nie było w komnacie.
Uciekła się więc do alchemii, przechodząc ścianami, aż wpadła do komnaty jak duch strasząc tym niczego nie spodziewającego się Bevana. Echo kroków było coraz bliższe, poczuła także zapach wina i potu. W błyskawicznym tempie zrzuciła z siebie ubranie szpiega i czym prędzej otuliła nagie ciało miękkim szlafrokiem. Dokładnie w momencie kiedy wiązała pasek rozległo się pukanie, a raczej walenie do drzwi. Nerwowym machnięciem dłoni wskazała Bevanowi leżące na podłodze ciemne ubranie. Przekaz był aż nadto jasny, miał je gdzieś ukryć, wcisnąć, byleby nie było ich widać. Dopiero potem rozpuściła dotąd związane włosy i przybrała nieco znudzoną minę, jak na rozpuszczoną damę przystało.
- Wejść - nakazała lekceważącym tonem, przeczesując włosy palcami, jakby niespodziewane najście zmusiło ją do wyjścia z łóżka.
Podejście Aerandel i Wilkowi było nie w smak. Jak mogła od tak porzucić krainy, które na dobrą sprawę były jej odwiecznym domem? To było miejsce, z którego stare elfy przybyły do Keronii, to było... Ale nie powiedział nic, zbyt dobrze bowiem został wychowany i w pewnych momentach potrafił się zahamować. To był właśnie ten moment.
Dopiero kiedy wypłynęła nowa kwestia, sprawy więzów rodzinnych rodu Szept, odezwał się. Nie mieli czasu teraz na takie rzeczy.
- Pani, moja matka umiera. Jako medyk musze znać przyczynę, której nie sposób określić normalnymi sposobami, przychodzę więc do ciebie po pomoc i zaklinam cię, byś jej udzieliła - nie powiedział, że nie chciałby stracić także i matki w równie głupi sposób jak stracił ojca. Amon mógł przeżyć. Oczywiście. Gdyby tylko wybronił wtedy miasto...
Do komnaty zajrzał jakiś jegomość w wieku średnim, o wrednym wyrazie twarzy i dziwnie rozbieganych oczach.
- Nie przeszkadzam? - ukradkiem rozejrzał się po komnacie, co nie umknęło jej uwadze, choć zachowała to dla siebie.
Ziewnęła, leniwie przerzucając włosy na drugie ramię - Wywlokłeś mnie z łóżka tylko dlatego by spytać, czy przeszkadzasz? Otóż, tak, usiłowałam spać.
- Wybacz mi Pani - skłonił się nisko, a Charlotte przewróciła oczami.
- To wszystko?
- Był zamach na Panią Lagunę. Zgodnie z poleceniem Pana Escanora sprawdzam, czy każdy z gości ma się dobrze.
- Och... Doprawdy miłe to z jego strony. Jak widzisz, nic mi nie jest, a teraz odejdź - odwróciła się nie zamierzając poświęcać mu ani chwili uwagi. Sługa posłusznie się usunął, zamknął za sobą cicho drzwi, a Vetinari udała się do łóżka. Odczekała stosowną chwilę będąc pewną, że ów sługa na pewno posłuchuje jeszcze pod drzwiami. Dopiero po paru minutach wyskoczyła z łóżka i zakradła się do bocznej komnatki gdzie dopadła Bevana zaciskając palce na jego ramionach, jakby co najmniej podejrzewała, że w coś się wpakował.
- Zadanie. Poważne, więc uważaj. Był zamach na Lagunę, nie wiem zbyt wiele, a widzisz co się dzieje. Sługi nie powinny ich interesować o ile będziesz wykonywał jakieś polecenia. Nie daj się złapać w podejrzanych miejscach. Pozwól się zobaczyć wtedy, kiedy ty tego chcesz, nie kiedy oni tego chcą. I na bogów, uważaj na siebie. Wróć jak coś wywęszysz - byłaby go ucałowała w czoło, ale się w porę powstrzymała. Bevan nie był dzieckiem, a mimo tego miała wrażenie, jakby powinna go chronić i otoczyć opieką.
Przyjął nowiny nadzwyczaj spokojnie, choć jedynie na pierwszy rzut oka. Szept, znająca go tutaj najlepiej, dostrzec mogła nerwowość, którą ukazywały nieprzemyślane ruchy, takie jak chociażby przestępywanie z nogi na nogę. Najchętniej to by już pognał do matki, ale były jeszcze sprawy do załatwienia.
Teoria Darmara nabierała coraz to większego sensu i stawała się coraz bardziej wiarygodna, co go niezmiernie martwiło. Jeśli kraina za Wieżami była stracona... To co wtedy?
- Już kiedyś musiało coś takiego wystąpić. Musiało... - podrapał się po głowie, usiłując na siłę wygrzebać z pamięci podobne wydarzenie. To jednak się nie udało, bo o ile tamte elfy od wieków walczył z ciemnością to dopiero teraz zaczynały przegrywać.
Nie był to koniec niespodzianek na dziś, przynajmniej nie dla Charlotte. Kiedy zniknął Bevan, kiedy już sądziła, że w końcu ma chwilę spokoju na przemyślenie pewnych spraw, do komnat wpadł kolejny sługa. Tym razem miał wiadomość.
- Pani, ptak z Quingheny... - wydyszał, kłaniając się i podsuwając jej zwitek papieru opatrzony pieczęcią cesarza. Bez słowa zabrała wiadomość i zabrała się za czytanie. Pięknie. Będzie musiała rano dopaść Escanora na jakimś śniadaniu, czy obiedzie i poinformowac go o zamiarach cesarza. W końcu, taka była jej rola tutaj.
Nie umknęło jego uwadze to ciągłe wspominanie rodu Sarriela. Jakby celowo... Podejrzenia Wilka jakoby nie był wedle myśli elfiej pani godzin jej córki potwierdziły się, co wcale nie podniosło go na duchu, a wręcz przeciwnie.
- O zwojach nic nie wiem. Wrócę do matki... - mruknął, skinął Aerandel głową i wycofał się nim Szept zdążyła cokolwiek zrobić zostawiając ją na pastwę matki.
Bankiet w końcu jednak dobiegł końca i goście z wymuszonymi uśmiechami porozchodzili się do komnat. W związku ze sporą liczbą waznych osobistości jakie pojawiły się na bankiecie, zorganizowane zostało wystawne śniadanie na których zaproszono wszystkich tych, którzy pojawili się na bankiecie. Albo ktoś tu chciał rozładowac atmosferę, albo mieć wszystkich na oku. Albo jedno i drugie.
Charlotte pojawiła się z rana. W nowej sukni, która była jednym z ostatnich krzyków Quingheńskiej mody ściągała poniektóre spojrzenia, głównie zazdrosnych uboższych szlachcianek, których na takie luksusy nie było stać. Lawirując między gośćmi zdołała przedostać się do gubernatora i z niezobowiązującym uśmiechem na wargach wciągnęła go do rozmowy jak zwykła to czynić jeszcze jako Vetinari.
- Cesarz, mój panie, przesyła pozdrowienia. Ponadto, są pewne... Dodatkowe informacje - ukradkiem zerknęła, czy nikt nieproszony nie przysłuchuje się ich rozmowie, po czym przeszła do rzeczy - Fort w Forli został opanowany przez nieznaną nam frakcję, podejrzenia padają na Kerończyków - fort ten był trudną do zdobycia fortecą, o dość sporym znaczeniu strategicznym. Jego utrata mogła symbolizować, że Kerończycy jednak nie do końca ulegli wpływowi Wirginii.
Rozmowa trwała jeszcze dłuższą chwilę, nim przyłączył się do nich główny bankier Twierdzy donosząc o stanach skarbu, zupełnie jak gdyby nigdy nic. W międzyczasie Wilhelm nerwowym gestem wezwał do siebie służkę z tacką z winem. Trunkiem poczęstowana została także Vetinari i bankier, a prócz tego jeden z poważniejszych Wirgińskich możnowładców, który pojawił się w pobliżu, a którego Escanor nie przegonił.
Vetinari upiła łyk razem ze wszystkimi, choć nie miała na to zbytniej ochoty. Nietaktem byłoby jednak nie spróbować.
Rozległ się trzask i huk, kiedy metlowa taca uderzyła o ziemię, a służka padła na kolana trzęsąc się. Jeden ze strażników podbiegł do niej, szarpnął ją, a w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą siedziałą była kałuża krwi. Sama służka krwawiła obficie z nosa i ust.
- Trucizna! - krzyknął któryś ze strażników, a Escanor upuścił kielich, słaniając się na nogach, aż i on opadł na posadzkę, trzęsąc się potwornie. Chwilę potem pojawiła się i krew.
Trucizna niestety nie ominęła ani bankiera, ani możnowładcy, ani też Charlotte, która nieco zrezygnowana otarła wierzchem dłoni spływającą kącikiem ust krew. Trucizna. Czemu jej nie wyczuła? Jak to się stało...
Więcej nie zdązyła pomyśleć, gdyż straciła świadomość, opadając na podłogę jak szmaciana lalka. Wśród arystokratów zapanowała panika, jedynie nieliczni zachowywali zimną krew. Ktoś posłał po medyka, ktoś krzyczał, inni już się modlili do bogów o spokój dla dusz zmarłych.
Łysawy męzczyzna z monoklem okazał się medykiem i pierwszym co stwierdził, było:
- Cantarella - trucizna rzadko spotykana, od której nie sposób było uciec, choć medyk ten nie słynął z biernego patrzenia. Rozejrzał się za misami z płonącym w nich ogniem, po czym dopadł do jednej z nich i ugasił płomień. W miscie był węgiel, który zalał jeszcze dodatkową wodą i błyskawicznie przeszedł do wpychania węgla w usta otrutych. Nic więcej nie mógł zrobić.
Stosownej reakcji u elfa przez pierwszą chwilę nie było, bo i nie spdoziewał się nawet, że tu znajdzie Darmara. Zupełnie jakby na niego czekał...
- To zależy od tego jaki to byłby sposób - i w tej chwili nie chodziło mu bynajmniej o uciekanie się do czarnej magii. Jak na jego gust, to nie magia była zła, a ten kto używał jej w złej wierze. Bardziej chodziło mu tutaj o ryzyko. Mógłby ryzykować sobie sam, ale znając Szept, mógł o tym jedynie pomarzyć.
Patrzyła w górę na strzelistą wieżę i pokiwałą głową. Na jej rozumienie znaczyło to tyle, że skoro może wracać tu swobodnie, to teraz mieszka gdzieś w jeszcze większym, moze i wyższym domu. Że nie musiałą stąd uciekać, jak wygnany za pomocą kamieni pies z podkulonym ogonem. Patrzyłą jeszcze chwilę, po czym zaraz za elfką ruszyła za nią do wnętrza.
- Niesamowite - mrukneła, stając w progu i robiąc to, co na zewnątrz. UNiosłą głowę w górę i spojrzałą w górę... Jak to jest możliwe, takie coś wysokiego jak kilka koni na sobie stojących zbudować?
- A teraz to puste stoi? Tylko dla ciebie, gdy zechcesz? - pytałą dalej, teraz czując się już swobodniej, gdy mogł się porozumieć. Choć wciąż miałą zimne, zdrętwiałe członki po wydarzeniu, jakie ich spotkało, poznało...
W kuflu z zapomnianym piwem utopiła się gruba mucha. A nie, żyła jeszcze, bo wciąż wierzgała nóżkami, próbując wydostać się na zewnątrz. Faktycznie ciesząca się popularnością gospoda z dobrym jadłem i napitkiem.
- O, to ty też szukasz pomocy dla Odrina? - miodowe oczy najemnika oderwały się od kufla z piwem, spoglądając na zakapturzonego użytkownika many. Jego słowa zabrzmiały miło, jakby pełne były radości, że oto ktoś postanowił im pomóc, i ktoś zlitował się nad biednym karzełkiem, że ktoś okazał mu swoją dobroć. Ale wystarczyło spojrzeć w jasne oczy półelfa, by zrozumieć, że wypowiedziane słowa niewiele mają wspólnego ze szczerą radością, czy podziwem. Ociekały kpiną, nawet nie niedowierzaniem, a szyderstwem.
Elfi mag interesuje się losem jakiegoś tam karzełka? Użytkownik many tej klasy chce pomóc ciekawskiego człowieczkowi z lepkimi rączkami? Dobre sobie. Wielki mag chce osiągnąć to, co jegomość za oknem? Czemu więc sam tego nie weźmie? Czarodziej przyszedł się przywitać? Magowie nigdy nie przychodzą tylko się przywitać.
- Może powinieneś rozmawiać ze swoją vihreä? - w elfiej mowie było to określenie uczennicy, tej którą się prowadziło, dla której było się mistrzem. Jawna sugestia do relacji zakapturzonego z magiczką. - Najemnicy niezbyt dobrze sobie radzą z magami. Zwłaszcza z tymi, co mówią zagadkami.
Najemnik wolał nie mielić za dużo jęzorem, dziadek zawsze mu powtarzał, że nie wszystkie imiona należy wymawiać głośno w takich miejscach jak ta gospoda. Zwłaszcza imiona takich osób jak zakapturzony. Nie papla się o Darmarze Mrocznym, niczym przekupka na targu mówiąca o plotkach z alkowy, jeśli chce się pożyć dłużej niż do wyjścia za drzwi.
To musiał być Darmar Mroczny. Najemnik nie pamiętał jego miana rodowego, zapomniał, chociaż Szept kiedyś mu je wyjawiła, wspominając o swoim shalafim. Mówił o nim Ivelios i staruszek Taraghlan.
Z użytkownikami many o tej klasie należało uważać. To nie była wredna, długoucha Szept i jeśli najemnik zapomni o tej różnicy, może zagalopować się zdecydowanie za daleko.
- Interesują się nami magowie. Nawet na północy kraju nie można spokojnie przeprawić się na Kresy.
Dzień upłynął arystokracji na nudzie, gdyż niewiele było do roboty w Twierdzy, a znaczna część możnych panów bała się opuszczać komnat. Za to w lochach, na niższych poziomach, prowadzono śledztwo. Zamach na Lagunę, później próba otrucia na pewno nie były zbiegiem okoliczności, mieli więc do czynienia ze spiskiem i to wysokiej rangi, skoro doszło aż do tak strasznych wydarzeń.
Pod wieczór po Twierdzy błyskawicznie rozniosła się wcale niewesoła wieść. Możnowładca, lord, właściciel wielu przybytków w stolicy Wirginii zmarł na wskutek otrucia i nawet podany mu węgiel nie pomógł. Nie pomogły także i modlitwy, a bezradni medycy coraz częściej rozkłądali ręce.
- Na cantarellę nie ma lekarstwa - mówili temu, kto domagał się pomocy. Byli bezsilni i mogli jedynie wierzyć w siłę organizmów tych, którzy wciąż trzymali się życia.
Zaś sami otruci nie przedstawiali się zbyt dobrze. Każdy z nich leżał bez życia w łóżku, blednąc i tracąc kolory z godziny na godzinę. Niektórzy nad łóżkiem Escanora już dzieli się zaszczytami, inni wołali o pomoc do bogów, jeszcze inni martwili się tym co zrobi Quinghena gdy dowie się, że ktoś otruł ich ambasadora. Widmo zerwania porozumienia wisiało w powietrzu, atmosfera była napięta.
Dopiero w późnych godzinach nocnych po Twierdzy rozniosła się kolejna wiadomość, która dotarła jedynie do tych, którzy potrafili być przysłowiowym uchem w ścianie. Escanor oprzytomniał, choć nadal był drastycznie osłabiony i przez truciznę chwilowo zatracił zdolność mówienia. Pozostałe dwie ofiary wciąż trzymała w swych objęciach trucizna.
Wilk nic z tego nie rozumiał. Nadal nie dowiedział się co to za sposób, ani czym będą ryzykować. Nie znał ceny, jedyne co wiedział, to to, że ten sposób ma rzekomo większe szanse na powodzenie, na ocalenie jego matki i starszych elfów.
Na słowa teściowej nie zareagował. Towarzystwo dobierał sobie tak, jak uważał to za słuszne, zresztą Darmar bywał przydatny, nawet jeśli pomagał im tylko dlatego, że miał w tym jakiś własny cel.
- Chodźmy - rzeczywiście, omawianie takich kwestii pod komnatą Aerandel nie było dobrym pomysłem. Poprowadził ich do swojego namiotu, uprzednio odsyłając strażników. Tu mogli rozmawiać swobodnie i bez przeszkód, czy obaw, że ktoś ich podsłucha. Nikt by się nie odważył.
- Nadal nie wiem do czego pijesz - odezwał sie do Darmara, przysiadając na jednym z pozostałych stołków i przyciągając Szept do siebie, tak, że w końcu wylądowała na jego kolanie - Ponoć ty coś wiesz - mruknął do magiczki i chyba wcale nie musiał ukrywać dziwnego niepokoju, bo każdy kto go choć trochę znał, wiedział, że niepokój wkrada się do jego umysły za każdym razem jak słyszy coś o niebezpieczeństwie, czarnej magii i Szept w jednym.
Przez kolejnych parę godzin nic się nie działo, choć większość ludzi odetchnęła juz z ulgą. Escanor żył, czyli nic strasznego się nie stało. Przynajmniej wedle ich rozumowania, bo zginął wielki lord, wkrótce potem ze świata żywych odszedł i bankier, który nic nikomu nie zawinił.
Charlotte natomiast wybudziła się koło południa. Część gałki ocznej miała czerwoną, żyłki w oku nie wytrzymały i popękały. Na dzień dobry też zwróciła na podłogę cały węgiel jaki w nią wlano krztusząc się przy tym. Czuła jak pali ją gardło, z trudem łapała oddech, ale żyła. Wezwany medyk stwierdził, że najgorsze juz minęło, zalecił picie dużej ilości płynów i odpoczynek. Akurat z tym ostatnim Vetinari nie dyskutowała, bo o ile nie miałą zaufania już do żadnych płynów czy jedzenia, to była tak osłabiona, że Bevan musiał jej nawet pomóc inaczej ułożyć się w łóżku, nie wspominajac już o tak trudnych czynnościach jak poprawienie kołdry. Podobnie jak Escanor, miała trudności z mówieniem, wskutek opuchniętego gardła, ale nic poza tym jej nie dolegało. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Opowieści o Upadłym dotarły i do niego. Co prawda uważał to za bujdy i paplanie trzy po trzy, ale skoro Darmar i co najgorsze Szept, potwierdzali istnienie bożka, to...
- Nic mi nie mówiłaś - zagadnął z pozoru pogodnym tonem Szept. Zmrużył oczy, co wcale nie było dobrym znakiem i chyba zamiast o ratowaniu matki i krain za Wieżami myślał teraz tylko o tym czego Szept mogła chcieć od bożka. I czy, co jeszcze gorsze, dostała to co chciała.
Świeża krew, dusze... Bogowie, czy to nie mógł być jakiś bożek, który chce w zamian lukrowane ciastka, a by go utrzymać dawali by mu miodowe kulki z ziarnami? Czasami miał wrażenie, że świat zmierza w złym kierunku.
- Krew mogę dać ja - zaoferował się, na złość magiczce, która nic m o tym spotkaniu nie mówiła.
Gdyby mogła, to zapewne parsknęła by śmiechem słysząc słowa Devrila w temacie kotleta. Swoją drogą, ciekawe czy i ona była niestrawna i żylasta. Jeśli tak, to byłby z niej marny kotlet. Nie wiedzieć czemu, słowo kotlet zaczęło jej się wybitnie podobać.
Leżąc bezwładnie na łóżku, rozglądnęła się po komnacie. Oczy jej łzawiły z nieznanego powodu, więc obraz był nieco zamazany, co wybitnie ją irytowało. Nie dość, że nie mogłą nic zrobić bez pomocy Bevana, to jeszcze nie mogła zbytnio mówić, teraz jeszcze coś ze wzrokiem. Całe szczęście, słuch nadal miała dobry.
Świetnie. Jakaś Kompania o której też nie miał pojęcia.
- Świetnie. Może mi wyjaśnisz co to za zadanie i co to za cholerna Kompania? A ja w tym czasie rozważę opcję oddania duszy - nie mówił teraz poważnie, nie do końca. Akurat jego życie całkiem mu się podobało i nie chciałby oddawać jakiemuś bożkowi duszy, ale... Ale nie lubił chodzić niedonformowany a teraz wyszedł na głupka, który o swojej żonie nie wie nic poza tym jaki rozmiar spodni nosi.
Alastair... To on wiedział? Skąd? Może tu był... Z opóźnieniem dotarła do niej informacja podsuwana przez umysł, że mag przecież mógł się dowiedzieć inaczej. W każdym bądź razie, nie chciała by wiedział. Martwił by się... Ale decyzję podjęto za nią.
Zamrugała, próbując oczyścić oczy, co tylko dało chwilową poprawę. Po chwili obraz znów był zamazany, choć tak bardzo chciałaby, by było inaczej.
- Chyba raczej... Wśród żywych... - wychrypiała, a na dźwięk włąsnego głosu miała ochotę umknąć do szafy. Brzmiał okropnie, jakby przez tydzień non stop piła, a teraz leczyła tego opłakane skutki.
- Ależ oczywiście, że będę. Ktoś cię musi pilnować, żebyś czasem swojej duszy nie złożyła w ofierze, albo krwi - jeszcze czego, magiczka będzie go na miejscu sadzać, no widział to kto. Jeszcze aż tak uległy nie był, żeby siadać na tyłku i patrzeć jak ona robi wszystko za niego.
Temat Kompanii chwilowo porzucił. Uzyskał swoje wytłumaczenie, ale sam wątek chwilowo został urwany. Przydybie ją o szczegóły jak pozbędą się Darmara, którego prychania i parsknięcia skutecznie przeszkadzały w prowadzeniu normalnej rozmowy.
- Idę, czy ci się to podoba, czy nie.
Uśmiechnęła się, choć bardziej to wyglądało jak skrzywienie. Mięśnie jeszcze nie do końca chciały słuchać.
- Nie pierwszy to... I nie ostatni raz - mruknęła w odpowiedzi, przymykając oczy, uznając, że skoro i tak nic nie zobaczy, to nie ma co się męczyć. Gdyby miała na tyle siły, zapewne po omacku poszukałaby jego dłoni. I zapewne też gdyby byli sami. Jakoś nie miała zbytnio ochoty odsłaniać się przed kimkolwiek, a przecież był z nimi Bevan.
- A ja nie włóczyłem się z jakąś Kompanią. Co to w ogóle za zadanie było? - niech on dorwie tego, który ją tam zaprowadzi, to chyba uszy obetnie i zrobi sobie z nich naszyjnik. rzecz jasna nie pomyslał, że gdyby nie wygnanie, to nic takiego by się nie stało. Nie pomyślał też, że mógł jej jakoś pomóc po tym jak została Wygnańcem. Po chwili ciszy dodał jeszcze
- I co to w ogóle za Kompania? Kolejni fani kłopotów?
Słysząc hałas jakiego narobił Bevan zaczęła się zastanawiać, czy to ma być jakiś dźwięk ostrzegawczy, czy cholera wie co. Późniejszy szczęk zamka świadczył jednak o czym innym.
Odemknęła jedno oko, zerkając w stronę drzwi. Zupełnie jakby teraz miałą coś zobaczyć. Nic z tego, obraz nadal był rozmazany a ona ledwo odróżniała kontur drzwi od ściany.
- Escanor przeżył...? - kaszlnęła, czując okropne drapanie w gardle. Chyba za dużo mówienia jak na tak krótki okres czasu. Otępiały umysł podsunął jednak całkiem przytomną myśl. Skoro Bevan wyszedł... Zsunęła dłoń nieco niżej po pościeli, szukając po omacku jego dłoni.
Łypnął na Szept kiedy padło miano tego, który ją tam zaprowadził. Midar. Więc to karzełek straci uszy.
- Mogłaś... - urwał. Co mogła? Akurat w tej kwestii miała rację, bo i on miał wtedy co innego w głowie, bo choć ją zawsze lubił, to nie starał się nigdy jej tak naprawdę pomóc. Zwykle robiła to Iskra, o co się zawsze pieklił, bo wybywała na całe miesiące ze stolicy... Szkoda, że furiatka rzuciła wszystkim tylko po to, by ratować Cienia raniąc przy tym rzekomych przyjaciół. Chociaż... Co zrobiłby on gdyby ktoś groził Szept? Nawet gdyby była jeszcze gorsza od Cienia bez wahania by jej pomógł... Nie, ta kwestia musiała zostać porzucona. Nie będzie teraz myślał o Iskrze i o tym co się stało jak wrócili od Mistrzów.
- Nie lubię dowiadywać się o wszystkim ostatni... - burknął, jako usprawiedliwienie dla swojego wyskoku. Kłócić się nie miał siły, ani ochoty. Poza tym, nie miał zbytniej racji.
Westchnęła, nieco rozczarowana. Skoro już ktoś się porywał na trucie, to mogli dać większą dawkę... Tak by się nie wywinął i byłby spokój.
Nie pomyślała przy tym, że gdyby dawka była większa, to i ona pożegnałaby się z tym światem. Zapewne chwilowa utrata panowania nad myślami miała związek z jego dłonią, którą odnalazła. Była taka ciepła...
- To teraz muszę uważać. Chyba wykorzystałam cały zapas szczęścia jaki mi przysługiwał... - poruszyła się, usiłując nieco wygodniej ułożyć się na materacu. Musi zebrać szybko siły, bo przecież nie będzie tu tkwić nie wiadomo ile.
- Ile możesz jeszcze zostać...?
- Prawda jest taka, że wygnanie nigdy nie powinno mieć miejsca - podniósł się ze stołka i przeszedł parę razy w te i we wte po namiocie. Chodząc zawsze prościej było uporządkować myśli, których teraz miał nadmiar.
- Było minęło w każdym bądź razie - uśmiechnął się nikle, a widząc przygnębienie jakie ją ogarnęło, przyciągnął ją do siebie, tuląc - Było, minęło - powtórzył, jakby to cokolwiek zmieniało.
- Nie w Twierdzy. Tutaj... - słowa o Alastairze i jego planach zbyła milczeniem. I tak wszyscy wiedzieli, że musiałby się tu chyba sam osobiście pojawić i ją stąd wywlec, bo nie zamierzała porzucić danej jej roli. A to otrucie to tylko wypadek przy pracy.
Uniosła wolną dłoń i przetarła łzawiące oczy. Już było nieco lepiej, chociaż do całkowitego wyzdrowienia jeszcze długa droga.
Wilk burknął coś pod nosem na temat Darmara. Na pewno nie było to zbyt dobry komentarz pod adresem czarnego maga. Dłonią przeczesał kasztanowe włosy magiczki, jakby próbując ją uspokoić. Albo siebie?
- Więc trzeba będzie się przygotować - miała rację, nie odwiedzie go od decyzji, choćby próbowała. Zwłaszcza teraz, gdy dowiedział się co im grozi.
Uśmiechnęła się na chwilę. Gdyby była w pełni sił, albo chociaż w połowie, to pewnie dostałby teraz po głowie, albo zostałby kopnięty w kostkę. Zamiast tego jedynie lekko ścisnęła jego dłoń, na nic więcej nie było jej stać.
- Całkiem ładną masz narzeczoną... - mruknęła niemrawo zastanawiając się, czy w ogóle możliwe jest to, by wszystko było pod kontrolą - Długo byłam nieprzytomna?
- Zimno i mokro mówisz...? - mogła dosłyszeć w jego głosie wahanie, a Wilk miał w obecnej chwili sporą radochę z robienia magiczce nadziei, że jednak go przekona - Hm... - na chwilę pozwolił by napięcie wzrosło, a potem orzekł - Czyli moje klimaty. Ja przecież lubię jak jest zimno, mokro i niebezpiecznie - wyszczerzył się sam do siebie - A może jednak ty zostaniesz? Wiesz, Mer będzie smutno jak znowu jej mamusia zniknie.
- Wielu wyczekuje śmierci Escanora... Ale jak na złość, ten wciąż trzyma się życia - podsumowała, jeszcze niżej zjeżdżając z poduszkowego oparcia, jakie uszykował jej wcześniej Bevan.
- Posiedź tu ze mną, dopóki nie zasnę - poprosiła cicho, wstydząc się poniekąd, że go o to prosi. Tylko małe dzieci boją się zasypiać same, a ona przecież takim dzieckiem nie była już od dawna.
Westchnął, zrezygnowany. No i po nadziei na to, że argument w postaci małej ją przekona. A już myślał...
- To kiedy wyruszamy? Trzeba coś przygotować zawczasu? Mam do ciebie mówić "pani przewodnik"? - na żarty mu się teraz zebrało. Głupi elfiak i jego jeszcze głupsze poczucie humoru.
Popękane, zabrudzone jeszcze węglem wargi rozciągnął lekki uśmiech. Chyba jej ulżyło.
- Tylko nie siedź za długo - w końcu, nie chciałaby, by potem chodził niewyspany, jeszcze w coś by się wpakował. Nie, żeby wątpiła w jego umiejętności, ale... Troska robiła swoje.
Długo zaś nie musiał czekać, by zmorzył ją sen. Organizm był wykończony zwalczaniem trucizny, nic więc dziwnego, że nie minął kwadrans, a Vetinari już spała mimo tego, że w myślach zarzekała się, że tak szybko się nie podda.
Przyjrzał się jej podejrzliwie, jakby oczekiwał, że na temat Jaguara zaraz dowie się czegoś, przez co go znielubi już na samym wstępie. Informacji się jednak nie doczekał, za to dostał to czego chciał. Wytycznych.
- Jeśli uważasz, że jest ci potrzebny ten... Jaguar, to się z nim skontaktuj. Im większe szanse na powodzenie, tym lepiej - i dla nich i dla elfów za wieżami. Oby tylko nie okazało się, że jest już zbyt późno.
Ogienek szalejący w kominku wygasł niedługo po tym jak zasnął Devril, co spowodowało znaczne ochłodzenie w komnacie, co też obudziło Vetinari. Miała już nieco więcej sił, choć nadal nie była w stanie zwlec się z łóżka.
Spojrzała na skraj łóżka, gdzie przedtem siedział Devril i... Się zdziwiła. Nie spodziewała się, że wciąż tu będzie. Zacisnęła palce na jego dłoni i pociągnęła go lekko do siebie, co by choć częściowo znalazł się na łóżku. Co prawda taka powykrzywiona poza nie była zbyt wygodna... Ale przynajmniej mogła podzielić się kołdrą, co też i uczyniła. Dopiero po tak dobrze wypełnionych paru minutach znów poddała się terapii sennej.
- Ja lubię być podejrzliwy. Takie zboczenie, widzisz - uśmiechnął się i sięgnął jej włosów, ale zamiast je przygładzić, czy przeczesać, on je brutalne rozczochrał, jakby miał do czynienia z młodszą siostrzyczką, a nie z żoną.
- Pójdę przygotować co trzeba, a ty się kontaktuj z tym kiciusiem.
Pytań tych się w jednej chwili namnożyło, ze od ich admiaru w jej głowie zaświtała pustka. Zabrakło języka, odpowiednich słów i Sol zrobiła jedynie durną minę, rozdziawiając usta i patrząc na elfią magiczkę bezradnie.
Spojrzała po pokoju i podeszła do wskazanego posłania, by usiąśc na jego skraju na grubych,c iepłych skórach pokrywających łózko. Rozpięła zziębniętymi dłońmi pod szyją pelerynę i zsuneła ją z ramiona, gdy jednak tego okrycia zabrakło,w zdrygneła się i westchnęła.
- Co to za ziemia? Jak ją zwą? I czemu magii tu nie rozumieją ludzie? - to chyba było najważniejsze. CHociaż nie. Zaraz pojawiła się kolejna myśl, jaśniejsza i wydająca się większej wagi niż te błahe w istocie pytania.
- Kim Ty jesteś? - że elf, że magiczka, że chowańca ma i związana jest z naturą... to wszystko to nic. Jej chodziło rolę jaką przyszło jej odgrywać. I czy na pewno nie zechce Sol zguby, bo równie łatwo można stracić sprzymierzeńca, naet łatwiej niż zyskać.
- Nie znam jednak odpowiedzi na pytanie, co ma na celu rozmowa ze mną? I co chcesz osiągnąć. Magowie nigdy nie pojawiają się bez powodu.
Gospoda zaczęła się wyludniać. Godzina także robiła się późna, albo wczesna, zależy jak na to spojrzeć. Jeszcze kilka godzin i za oknami zacznie robić się coraz jaśniej. A oni nie mogli czekać na świt, musieli jeszcze po zmroku odnaleźć goblina z trudnym do zapamiętania imieniem.
- Cóż takiego zrobiliście, że wyruszając po cichu i kryjąc się po pustkowiach, wzbudzacie aż takie zainteresowanie? Jakże to dziwne, że przy całym waszym sprycie, ledwie dotarliście do
Sevilli, już depczą wam po piętach. Doprawdy, nieszczęście.
- Śmiem powiedzieć, że to raczej mości królowa coś zrobiła. Żaden szanujący się użytkownik many, nie zainteresowałby się najemnikiem i przybocznym - tak, Brzeszczot był pewien, że coś, co mu się nie spodoba, zwróciło uwagę na magiczkę. Albo po prostu dziwka Fortuna wskazała ich swoim palcem, nakazując towarzyszowi Pechowi, aby zadomowił się wśród nich. - Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że ty wiesz, co się dzieje. I jak chcesz - wskazał palcem drzwi na zaplecze, gdzie mieściła się ich mała kanciapa - Idź do niej. Ja jej nie obudzę. Ostatnio dostałem kosturem w kark.
Rozwikłanie zagadki tego, czy Devril zmarzł, czy też po prostu lubił leżeć pod ciepłą kołdrą wcale nie sam, musiało poczekać. Vetinari nie myślała zbyt czysto, co nie było dziwnym, zwłaszcza po tym, co ostatnio jej się przytrafiło.
Fakt, faktem, że i ona czasami westchnęła przez sen i na pewno nie miało to nic wspólnego z ciepłem kołdry, a raczej z tym, co jej się śniło, a w co lepiej nie wnikać. W dodatku, miała zaczerwienione końcówki uszu, co już mówi samo za siebie.
Elf zaczął się zastanawiać, czy to nie zbieg okoliczności, że najpierw znała jakiegoś Jaguara, potem przecież musiała się natknąć na Niedźwiedzia, a teraz on. Może magiczka kolekcjonowała panów o ciekawych, zwierzęcych przydomkach?
- Zapamiętam. Mruczek może być? - spytał jeszcze całkiem rozbawiony, choć o przestrodze zamierzał pamiętać. On też nie lubił jak się do niego mówiło po imieniu i też dostawał szału, gdy ktoś się na to poważył. Rozumiał więc Kiciusia doskonale.
Chcąc, nie chcąc, przez niego, czy też przez zbieg okoliczności, Vetinari się obudziła. Nieco zdezorientowana, bo jeszcze nie przywykła do budzenia się w Twierdzy, ale przyznać trzeba było, że wyglądała znacznie lepiej niż dnia wczorajszego. Przynajmniej nie była już blada jak papier.
- Już tak późno? - spytała trąc oczy wierzchem dłoni, zupełnie jakby budzenie się w obecności arystokraty było czymś zupełnie normalnym.
- Każdy kiciuś mruczy - podsumował, wedle własnych doświadczeń i spostrzeżeń. Nie był tylko pewny, czy wilki też potrafią mruczeć, albo co. Bo jak nie, to chyba będzie miał konkurencję.
Zerknął jeszcze kontrolnie na Szept, jakby się spodziewał, że zaraz padnie jakieś zdanie, które zmieni bieg historii.
- Idziesz ze mną? Trzeba poczynić jakieś przygotowania.
- Śmiem powiedzieć, że ściany mają uszy… - przedrzeźnił maga pod nosem, całkiem cicho, robiąc przy tym krzywą minę. Cholerni użytkownicy many. Ważniacy. I po co była ta cała szopka? Najemnikowi nie podobała się myśl, która pojawiła się w jego głowie; myśl, że może czegoś nie zauważył, że coś mu umknęło - Jakbyś panie magu nie mógł sprawić, że nikt rozmowy nie usłyszy… - Dar nigdy nie rozumiał magów. Ich ograniczeń, praw wiążących im ręce, zakazów które w jego mniemaniu tylko utrudniają życie, zabraniając używać magii kiedy najbardziej by się przydała. Co prawda nie był ignorantem, który uważa, że zaklęciami powinno się odsyłać deszcz, który pada na głowę, ale magia dla niego niosła zbyt wiele ograniczeń.
Długo przyglądał się Darmarowi wchodzącemu po schodach. Zdecydowanie zbyt długo. Jeden schodek i powinien za nim ruszyć, a on wciąż siedział, kiedy mag był na szóstym. Przy ladzie nie trzymało go nic; miska z gulaszem zniknęła, kiedy tylko elf odszedł wystarczająco daleko, piwo z utopioną i sztywną muchą wciąż stało, jakby ktoś sądził, że można je jeszcze wypić.
Dar widział, jak reagują ludzie na maga i pomyślał, o ile nie lepiej nazwać tego życzeniem, aby sam nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji, aby nigdy nikt nie bał się go tak bardzo. Dla najemnika to nie był dobry strach. Nie wynikał on z szacunku, czy respektu. To był strach zrodzony z przerażenia. A Darowi się to nie podobało.
Ósmy schodek. Przedostatni.
Brzeszczot podniósł tyłek z drewnianego stołka. Miał inne wyjście? I mógł się założyć, że od Szept dostanie kosturem po głowie: za to, że jej nie uprzedził (ciekawe jak), za to, że go nie odciągnął (niech sama spróbuje!), za to, że wyszedł z pokoju i na niego wpadł (no przepraszam!), za to, że to znowu wszystko jego wina (przynajmniej jakaś odmiana), za Emisa też mu się pewnie dostanie.
Darmar był prawie przy drzwiach ich pokoiku, kiedy najemnik znalazł się na górze. Ale nie był głupi, nie poszedł za nim, usiadł sobie na ostatnim schodku. Jeśli będzie taka potrzeba, Szept go zawoła. Jeśli Darmar nie ukryje ich rozmowy przed obcymi, stąd usłyszy każde ich słowo. A przynajmniej ze schodka będzie miał lepszy widok na karczmę.
To co powiedziała było jasne, przejrzyste, to rozumiałą doskonale. Że magia dzięli się dla tych, któzy ją rozumieją, szanują i potrafią docenić i tych, któzy jej nie rozumieją, a dalej idąc nie akceptują, obawiają się jej i atakują. Jak dziś ją. Jak ten...rycerz?
- Owszem - przyznała na to niezrozumienie elfki.
Złożyła dłonie na padołku izwiesiła głowę. Namyślałą się chwilę, jakich słów użyć i zaraz też podniosła wzrok, by dosięgnąć twarzy magiczki.
- To czy masz rodzinę, męża, dzieci i przyjaciół, powie mi więcej niż to, ze jesteś elfką - zauważyła. - Czy masz dom, swoje miejsce w świecie także. Wydajesz się taka... spokojna, jakby harmonia Cię nie opuszczała, a przy tym jesteś taka... bije od ciebie moc i potęga, choć nie pysznisz się, ani nie chwalisz magią, jaka ci w żyłąch płynie - zauważyła. Nie była pewna, czy ona ją dobrze rozumie. Może słów nieodpowiednich użyła...?
- Ja wędruje samotnie. Bez chowańca. Bez przyjaciół. To nie znaczy, ze mogę nie mieć nikogo, bo w sumie mogłaby do nich iść, za nimi podążać... Ale tak nie jest. A ty?
Vetinari zmarszczyła brwi. Dla niej nie było zbyt późno? Ależ owszem, dzisiaj zamierzała wstać i chociaż próbować cokolwiek zrobić. Wstawanie zaś w południe, czy nieco przed nie było tym, do czego zmierzała. I gdzie był Bevan? Nie wrócił jeszcze z tych swoich wygłupów? A może wrócił i ich tak widział? Teraz będzie musiała mu wytłumaczyć, że to wcale nie tak, jak sobie pomyślał...
- Bedę wdzięczna, jak mi podasz szlafrok - z trudem podniosła się do siadu i odetchnęła głębiej. Cholera, nie podejrzewała, że siadanie będzie aż tak ciężkie.
Kwestia władzy. Jak to okropnie brzmiało. I szkoda, że Mer była wciąż za mała... Pomyślał też o matce, ale to chyba nie był dobry pomysł. Mogła w każdej chwili... Chociaż wolał o tym nie myśleć, co mogła, a czego nie mogła.
- Porozmawiam z matką, może coś nam jeszcze istotnego powie o tym... Czymś. Będziemy wiedzieć kogo nam będzie potrzeba - kwestia władzy, kwestia władzy. Tylko komu mogliby zaufać? Starszym? Pewnie pod jego nieobecność znowu zmalują coś podobnego do tego z Yustiel, albo jeszcze gorzej. Nie, Starszym już nie ufał, a Charlotte nie zamierzał mieszać w politykę elfów. Miał poważny problem.
Były pewne wady i zalety bycia wysoko urodzonym. Nawet jeśli udawanym. Jednak przymus zostania w łóżku, kiedy inni (tu rzecz jasna Vetinari miała na myśli jedną osobę, ale dla bezpieczeństwa własnych myśli zaczynała wplątywać go w "ogół") był skutecznie zniechęcający. Kiedy jej już prawie nic nie było, a te mroczki przed oczami to w sumie nic wielkiego.
Z westchnieniem przepełnionym rozczarowaniem opadła z powrotem na poduszki i zapadła się w nie.
- Odpoczywać, odpoczywać - usłyszał Devril jak to Charlotte nieudolnie przedrzeźniała jego głos - Jeśli nie zabije mnie trucizna, to zabije mnie nuda. I gdzie, do cholery jest Bevan? Poszedł chędożyć służące, albo co... - Charlotte zaczynała robić się drażliwa, co powodowane było brakiem ciastek i jawnego niezadowolenia z tego, że Winters już sobie idzie.
Elf skinął głową, uznając, że to całkiem dobry pomysł.
- Pomyślę jeszcze kto mógłby się nam przydać, najwyżej po resztę sam powysyłam jakieś gołąbki, albo inne ciekawe ptaszki - rzecz niesłychana, elfiak, a na ptaszkach się nie znał. Podobnie jak i na roślinkach, które nie miały właściwości medycznych, bądź takich, które by go jawnie zainteresowały.
Czasu też nie marnował, było sporo do zrobienia. A on jeszcze musiał rozmówić się z matką.
Colina nie powitał elfi władca, którego na chwilę obecną gdzieś wcięło. Zniknął, przepadł, od przeszło dnia nie było go w mieście, a jak tłumaczył Sacharissie gdzie idzie i po co, to tak zawile, że biedna magiczka nie była w stanie nic z tego bełkotu powtórzyć.
- I właśnie dlatego tarka do sera nie jest dobra do drapania się po plecach - głos należał do kobiety. Całkiem wszystkim znajomej, może prócz Colina.
Chwilę później właścicielka tegoż głosu wyłoniła się spomiędzy śnieżnych zasp. Rudych włosów nie dałoby się pomylić z nikim innym, poza tym, przy nodze alchemiczki pałętał się lisi towarzysz. Ponadto towarzyszył jej ogromny wilk, którego też wszyscy znali. Wszyscy, prócz Colina.
Na dzień dobry Vetinari wycelowała oskarżycielsko palcem w Devrila.
- Ty! Zostawiłeś mnie tam samą! - bo prawdą było, że alchemiczka nie miała zielonego pojęcia gdzie Wintersa wcięło. Lis szczeknął dla potwierdzenia, jakby też Devrila oskarżał.
- O, cześć Szept - dopiero teraz zauważyła chyba magiczkę i przy okazji także i obcego. Uniosła brew przyglądając mu się chwilę, po czym uderzyła dłonią w wilczy łeb.
- Ty się nie przywitasz? - i te słowa ewidentnie kierowane były do basiora, który chyba ją zignorował, jak wszystkich tu obecnych zresztą, bo jedynym co go obchodziło była magiczki, do której zaraz poczłapał zostawiając za sobą odciski wielkich łap.
Szczerze mówiąc, nie miała pojęcia czym jest ta Kompania. Świadczyło to albo o jawnej ignorancji z jej strony, albo o tym, że podobnie jak ruch, Kompania nie lubi rozgłosu.
Wilk przysiadł obok magiczki, chwilę poobserwował Colina, pogmerał łapą w śniegu, a dosłownie sekundę potem ktoś zarzucił na niego jakąś płachtę, co spowodowało warknięcie.
Napastnikiem okazała się Sacharissa, która jak tylko dopadła do Wilka pod płachtą, zaraz mu na szyję wcisnęła elfi amulet. Na reakcję nie trzeba było długo czekać, bo zaraz potem miast wielkiego wilka mieli elfa owiniętego płachtą, co by publicznie nie świecić tym i owym. Władca niezbyt przyjaźnie spojrzał na swoją przyboczną, a ta wręcz samym spojrzeniem przekazała mu, że jest pewna sprawa niecierpiąca zwłoki.
Jak to zwykle bywa z takimi sprawami, została zignorowana. Wilk miał teraz większy problem. Colin.
- A mnie to nie przedstawisz? - mruknął do magiczki ewidentnie domagając się upublicznienia tego kim jest. Szczególnie dla magiczki.
Charlotte za to nowy człowiek się bardzo podobał. Urody odmówić mu nie można było, poza tym było w nim coś niepokojącego. A co jak co, rzeczy budzące niepokój, owiane pewną mgiełką tajemnicy lubiła najbardziej. Nic więc dziwnego, że uśmiechnęła się pod nosem, nawet tego nie zauważając, jak to zwykle się zdarzało, gdy się zamyśliła.
Wilkowi wcale takie przedstawienie się nie podobało. Owszem, może był i Wilkiem, ale przy okazji też mężem tej pani tutaj obok, o czym chyba zapomniała wspomnieć. Przymrużył dwukolorowe oczy przyglądając się Colinowi, ale nie dodał nic więcej. Za to zirytował się jeszcze bardziej widząc minę Charlotte. A co jak co, znał ją już na tyle, że potrafił rozpoznać uśmiech mówiący wiele niedobrego o jej samych, jak i o jej myślach.
- Rzeczywiście, złe miejsce - burknął Wilk - Do mnie możemy iść.
A na korzyść Wilkowej propozycji przemawiało to, że namiot był na pewno najmniej podejrzanym miejscem, jak i najmniej narażonym na niepożądanych gości. Wilk potrafił skutecznie zniechęcać Starszyznę do odwiedziń i głupich pomysłów.
Elfi władca zniknął gdzieś na chwilę, ale jak się okazało jedynie po to, by się w coś ubrać, co okazało się jego zwykłym ubiorem do włóczęg. Z wymiany zdań pomiędzy tą dwójką nie rozumiał zbyt wiele. Jakaś misja, Upadły, Kompania, coś tam.
Charlotte natomiast czuła się mocno nie w temacie. Owszem, Wilk ją wezwał, trzeba było wydostać się z Twierdzy i się stawić, wspominał nawet coś o jakimś zadaniu... Ale oczywiście zapomniał jej wytłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi.
- Czas nagli - mruknął Wilk. Cokolwiek się tu toczyło, a o czymkolwiek on nie wiedział, pewien był jednego. Z każda minutą jaką Szept traci na przekonywaniu tego tutaj szanse elfów maleją. Jeśli zaś elfy zza wielkiej wody wymrą... Nie pozostanie im nic innego jak wykopać sobie groby i czekać na to samo, wedle zasady, że to co dotyka ich, dotknie również i elfy tutaj. Cholerna magia.
- Równie dobrze mógłbyś nic nie mówić, tylko pójśc i wrócić. Albo i nie - on by zapewne tak zrobił, gdyby wisiało nad nim widmo niezgody zwierzchnika, którego na szczęście nie miał.
- Ja też idę - tak, Szept znała go aż nazbyt dobrze, więc mogła to przewidzieć. Zwłaszcza teraz, kiedy miał okazję poznać Colina i stwierdzić, że to kłopoty na dwóch nogach. Osąd ten był wręcz wymalowany na twarzy Wilka, choć czytelny jedynie dla tych, który go znali.
Charlotte trochę rozeznała się w sytuacji. Jakiś Upadły, elfy mają kłopoty. Devril idzie. Skoro Devril idzie, to idzie i ona, ktoś go musiał chronić, bo przecież on nie był zdolny do ochrony siebie samego, przynajmniej wedle jej przewrażliwionego na jego punkcie sposobu myślenia.
- Kiedy ruszamy? - spytała podnosząc się ze stołka na którym przysiadła, a lis, który musiał zeskoczyć z jej ciepłych kolan szczeknął żałośnie.
- Rano. Nim słońce wstanie i nim Starsi mnie dopadną ze swoim kolejnym genialnym pomysłem. Tobie zresztą też to grozi - Wilk szturchnął magiczkę łokciem i na powrót wcisnął ręce w kieszenie płaszcza - Mają ponoć nam coś do przekazania i aż się boję co znowu wymyślili...
- Mhm, nam - nie wiedzieć czemu, do głowy wpadł mu pewien pomysł, czegóż to mogą chcieć Starsi. I chęć by uniknąć rozmowy nasiliła się. Jeśli to jest to, o czym pomyślał...
Zerknął kontrolnie na Szept. Ona chyba jeszcze się nie domyśliła. Lepiej dla niej.
Devril został przyłapany na spojrzeniu, bo w tym samym momencie Vetinari postanowiła popatrzeć na arystokratę, jakby się upewniała, że jeszcze tam stoi. Kiedy tylko jednak spojrzenia ich się skrzyżowały, uciekła wzrokiem, a chwilę potem dopadła Wilka.
- Po co wam Devril jak macie tego Colina? - może uda jej się przekonać ich do pozostawienia Wintersa tutaj. Tak byłoby dobrze. Bezpiecznie. Przynajmniej dla niego.
- Już nic mi nie jest. Doszłam tu o własnych siłach, nie ma śladu po truciźnie, więc nie będę siedzieć na tyłku, kiedy ty się głupio narażasz bo taki masz kaprys. Pamiętaj, że Al potrzebuje szpiega - kiedy trzeba było użyć argumentów, najłatwiej było schować się za zasłoną w postaci ruchu, przybranego ojca. Przecież oni go potrzebowali. O tym zaś, że ona sama nie wyobraża sobie żeby cokolwiek mu się stało nie było słowa.
- Jak ty idziesz, to ja też idę - może poskutkuje próba szantażu? Gdyby został, ona by się wymknęła cichcem za nimi i wtedy byłby całkiem bezpieczny. Zostałby oszukany dla jego własnego dobra. Tak, doskonała taktyka. Śmiesznie by było tylko, gdyby Devril wpadł na podobny pomysł.
Szept w sumie miała rację. Skoro i tak nie miała szans na przekonanie go do swojej racji, to lepiej było wypocząć. A może jednak uda jej się go przekonać nim nastanie ranek...
- Mamy jakąś kwaterę? Znaczy ja, bo dopiero co przyszłam...
Wilk wyszczerzył ząbki i wskazał alchemiczce arystokratę - Ahia, z nim - Vetinari nie wiedziała co go tak niby cieszy, ale miała ochotę mu wybić zęby. Głupi elfiak.
- To tego... Gdzie ta kwatera, namiot, czy cokolwiek?
- Devril ci pokaże - i tyle wsparcia ze strony brata, bo ten ledwo skończył mówić, a już wywlókł gdzieś magiczkę najwyraźniej pilnie musząc porozmawiać w cztery oczy.
- Szept... Nie podoba mi się ten Colin. Coś w nim dziwnego jest... - odezwał się Wilk, kiedy upewnił się po trzykroć, że są sami i nikt ich nie podsłuchuje.
Gdyby alchemiczka wiedziała co planuje Devril, a raczej gdzie chce spędzić noc, zapewne teraz zamiast zamiast z nim iść całkiem zresztą grzecznie, to usiłowałaby mu wytłumaczyć, że nie ma co się narażać na przeziębienie na podłodze, czy gdziekolwiek indziej.
Błoga niewiedza jednak nie trwała długo. Kiedy omiotła spojrzeniem pokoik jaki im przydzielono, kiedy spojrzała na łóżko...
- Wiesz, że śpimy razem? A jak pójdziesz na jakąś podłogę, to ja będę spać na dworze - i tym razem na pewno nie żartowała, co sugrować mógł już dośc stanowczy ton alchemiczki. Lis bez imienia wskoczył na łóżko i zwinął się w kłębek, a sama Charlotte odstawiła płócienną torbę na stolik.
Już miał powiedzieć, że Iskra też miałą być lojalnym elfem, który wyprze się Bractwa w porę i wróci do Atax, ale wszyscy wiedzieli jak było. W porę ugryzł się w język.
- Dziwnie pachnie. Nie jak człowiek. I nie jak elf. Nawet nie mieszaniec. Ludzie dziwnie pachnący to kłopoty - przynajmniej tak wynikało z jego doświadczenia. Lucien też dziwnie pachniał. Osobliwie, jak nie człowiek. I z Cieniem były same problemy.
- Jak mnie otruli to nie przeszkadzało ci spanie w jednym łóżku - burknęła, jawnie niezadowolona z kombinatorstwa Devrila i przysiadła na łóżku. Nieco twardym, ale czego wymagać od dopiero stawianego miasta. Nawet zamiast materaca i prześcieradeł były jedynie skóry, choć na to nie narzekała. Lubiła spać w skórach.
A więc jednak. Colin coś ukrywał i dobrze wyczuł, że coś jest na rzeczy. Szkoda tylko, że magiczka nie chciała nic więcej powiedzieć...
- Tajemnicą też nie pachnie... - mruknął, choć bardziej do siebie. Tajemnice nie pachniały czymś, co przypominało mu kota.
- Może teraz też okaże się tak bardzo pomocny i wrócimy w jednym... - urwał i pociągnął Szept między młode drzewka i przykucnął pomiędzy krzewami przyciągając do siebie magiczkę.
- Starsi - syknął jeszcze, wyjaśniając Szept swoje pozbawione sensu zachowanie.
- Teraz też zaśniesz. I też na łóżku, gwarantuję ci to - zmrużyła nieznacznie oczy, jakby mu co najmniej czymś groziła. Aż tak była brzydka, że się bał spać obok? Hm...
Odruchowo pogłaskała lisa, co ostatnio wchodziło jej w nawyk. Zawsze był odruchowo głaskany kiedy miała jakiś problem.
- Arystokraci - mruknęła jeszcze, jakby ci winni byli wszystkiego.
Chwilę musieli tak posiedzieć, bo jak się okazało, władca miał rację. Nie minęła minuta a w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stali pojawił się jeden ze Starszych. Miał bardzo niezadowoloną minę i chyba był zniecierpliwiony tym szukaniem. Wilk jednak nie raczył się ujawnić, więc Starszy niedługo potem zniknął.
- Poszedł sobie - szepnął konspiracyjnie elfi władca i wylazł z krzaków. Brakowało jeszcze tego, by mu dołowali magiczkę przed wyprawą.
Charlotte w zasadzie nawet nie rozpakowała nic z torby jaką ze sobą miała, to i zaraz pozbyła się płaszcza, butów i rękawiczek i wślizgnęła się do łóżka. Więcej ściągać nie zamierzała, w końcu było zimno. Chociaż, gdyby wynając Wintersa jako prywatny grzejnik...
Naciągnęła na siebie jedną ze skór i w milczeniu zaczęła obserwować co też ten Devril wyczynia zamiast się od razu położyć.
Wilk podrapał się po głowie.
- A może pójdziesz spać? Późno już... - ale widząc spojrzenie magiczki, sen chyba nie był teraz tym, czego chciała. I co on jej miał powiedzieć?
- Szukają nas, bo maja powód... A ja chyba wiem jaki. Ale chodźmy spać - złudne nadzieje, że się wywinie, że uniknie tematu nadal się w nim tliły.
- Devril? - chwila ciszy w oczekiwaniu na odpowiedź, a potem ruch pod skórą, kiedy alchemiczka przekręciła się na drugi bok, twarzą do niego.
- Mogę... Cię wykorzystać jako grzejnik?
- Bo widzisz... - zaczął elf, ale jednocześnie zaczął całkiem sprytnie przemieszczać się w kierunku swojego namiotu - Starsi się boją... Że kiedyś nie wrócę z tych swoich wycieczek. I jest taka sprawa, znaczy ja się tylko domyślam, ale... - zerknął na magiczkę, jakby upewniał się, że ta jeszcze nie straciła cierpliwości - Pewnie chcą rozmawiać na temat syna, którego nie mam - nie żeby jemu to jakoś szczególnie przeszkadzało.
- Dzień dobroci dla bezdomnych alchemików - skomentowała pod nosem korzystając z użyczonego ramienia i ciepła jakie oferowało drugie ciało. W takich warunkach można było spać.
Już wolałby chyba, żeby się obraziła. To suche "rozumiem" było gorsze niż... Niż dużo innych rzeczy jakie mogłaby teraz zrobić.
- Martwią się, bo elfie prawo nie zapewni Mer dziedziczenia, jeśli oboje gdzieś zginiemy, a w stolicy nastąpi przewrót... - przybliżył się i otoczył drobną postać magiczki ramionami - Nie wiem czy mogę ingerować w prawo, które przywieźli nam zza morza, bo jak na mój gust to Mer poradziłaby sobie lepiej niż niejeden facet - szkoda tylko, że Starsi tego nie rozumieli. Albo usilnie próowali znaleźć na Szept haka.
- Może i przemawia... Ale nie do mnie. Nie mogę cię puścić samej z jakimś podejrzanym typem do jakiegoś upadłego bożka. Nie mogę i tyle. Nie wybaczyłbym sobie gdyby coś ci się wtedy stało... - ale z drugiej strony miała rację. I jak on miał teraz pogodzić jedno z drugim? Będzie musiał potem nad tym przysiąść. Przegrzebać stare kodeksy, przywileje i nadania. Sprawdzić, czy czasami elfy zza morza nie gmerały już wcześniej w ponoc niezmianialnym prawie.
- Chodźmy spać. Jutro trzeba mieć jasny umysł.
Uśmiechnęła się delikatnie, łagodnie, patrząc na elfkę. Musiała sporo przejść, straciłą rodzine, została wygnana od swoich, była wyrzutkiem. Wszystko jednak pobrzmiewało w czasie przeszłym, a co za tym idzie, najpewniej już minęło. Bo teraz, gdy wspomniała o odnalezieniu przyjaciół o dzieciach, no i dostrzec można było obrączkę na palcu, Sol miała pewność, ze jednak jest spokojna i szczęśliwa z tej stabilności, jaką osiągnęła. Płomiennowłosa mogła jej tylko pozazdrościć. Zwiesiłą głowę i złączyła dłonie,wpatrując się w swoje palce. Elfka miała swój dom, swoją rodzinę, coś co skrywały największe marzenia jej samej. I miała magię w sobie, a więc jednak dla tych innych nie było to nieosiągalne. Ponad to wydawało się Sol, ze ma do czynienia z kimś ważnym, bo była w niej i duma i upór i jakaś nonszalancja związana z włądzą, jednak sprawowaną mądrze, bez nadużywania włąsnych wpływów. Nie chciałą jednak wręcz elfki przesłuchiwać, żadne więc pytanie dalej nie padło.
- A czy jesteś w tym wszystkim wolna? - ostatnie jednak pytanie musiała zadać, bo sama czuła, ze dla niej był to największy skarb, którego utraty obawiała się ponad wszystko. - Bo szczęśliwa widzę, ze tak, ale... wolna?
SPojrzała na nią z takim ogromem podzięki, jakby chciała się elfce na szyję rzucić i ucałować jej policzki, dłonie, nawet stopy ,by wyrazić jak bardzo jest zaskoczona jej propozycją i na dodatek jak wdzięczna. Sol nie spodziewała się pomocy znikąd. A tu elfka, silna, władcza, z mocą i znajomością ziemi i języka, chce jej pomóc!
- Jak się odwdzięcze? -spytała tlyko, patrząć w nutami niedowierzania na Szept. Bo wędrowała tyle dni, tyle nocy, to już tygodnie można by liczyć, a nikogo życzliwego nie spotkała, prócz moze z trzech rodzin, które ją na nocleg zaprosiły, gościny i jadła użyczając. Już nawet zaczęła myslec, ze to neizwykle niemił i wrogi kraj jest! A tu taka elfka jej jak z nieba spada!
- Bardzo, bardzo ci dziękuję - pokiwałą głową i złapała ją za dłonie by się skłonić i czołem dotknąc jej nadgarstków, jak w dziwnym, lecz jej dobrze znanym geście szacunku i podzięki.
Charlotte miała problemy ze wstaniem, chociaż w chwili kiedy Devril opuścił ciepłe łóżko zrobiło się jakoś zdecydowanie mniej przyjemnie.
Ostatecznie, pojawiła się wraz z nim, czyli daleka od spóźnienia, choć z miną godną lepszej sprawy. Stała przy swoim koniu, który chyba podzielał jej zapał do drogi, bo zwiesił łeb w poszukiwaniu trawy, której jednak o tej porze roku na próżno szukać.
Ostatni pojawił się Wilk. Jak na niego przystało, zignorował Darmara, tak samo jak i Gallara. Czemu Szept nie mogła mieć przybocznej? To samo pytanie mógłby zadać sobie i spytać czemu nie ma przybocznego. Starsi.
Jego siwek stał już osiodłany i elf nie wiedział czy zwierzak sam się magicznie osiodłał, czy zrobił to ktoś za niego. Czasami miło być władcą. I nawet nie było marudnych radnych. Chyba było dla nich za wcześnie.
Naciągnął chustę na nos, poprawił kapelusz i wskoczył na koński grzbiet gotów do drogi. Co prawda nie wiedział kompletnie gdzie szukać Upadłego i miał złe przeczucia do tego co tam znajdą, ale siedział cicho. Magiczka zwykle wiedziała co robić.
Charlotte szturchnęła boki własnego konia i dołączyła do reszty, chociaż niespecjalnie garnęła się do przyklejenia się do kogokolwiek i męczenia go swoją skromną osobą.
Wilk natomiast zaraz zrównał się z Szept i Devrilem. Nie lubił tracić magiczki z oczu, tak też było i tym razem.
Rozpoczęła się podróż, a on nie wiedział nawet, czy chce wiedzieć czym się to wszystko skończy. Wizje, domysły, usłyszane historie. To wszystko potrafiło zadziałać na wyobraźnię, zwłaszcza tak bujną jak ta Wilka.
Cienie były śledzone. Ktoś podążał ich śladem i był na tyle bezczelny, że robił to niemalże otwarcie.
Ślady stóp i kopyt, połamane gałązki młodych drzewek na skraju lasu, pozostałości po obozowisku.
Kimkolwiek jednak intruz nie był, nie dawał się przyłapać, jakby doskonale wiedział co Cienie zrobią. Jakby znał metody... Bo i po prawdzie, znał je, nawet za dobrze.
Iskrę obecnie interesowało w Cieniach tylko jedno. A raczej jeden, konkretny Cień, którego ostatnimi czasy ochroniła ceną straszliwą, której teraz przyszło jej żałować. Nie ujawniała się nie chcąc narażać Luciena na niewygodne decyzje, wszak Bractwo i ona niezbyt się lubili, ledwo nawet tolerowali.
Wiedziała jednak, że prędzej czy później się domyśli. Tylko dwie osoby przeżyły odejście z Bractwa, a Marcus na pewno nie miał długich, czarnych włosów i interesu w chronieniu tyłka Poszukiwacza.
Wilk cmoknął, a siwek w odpowiedzi parsknął. Może nie oni jedni jechali do Upadłego? Zabawna myśl, na tyle nieoczekiwana, że nawet się uśmiechnął kątem warg. Nie wziął pod uwagę tego, że w istocie tak być może. Wydawało mu się to... Zbyt absurdalne.
- Skoro są podobną grupą do naszej, to jak cię wykryją... - może sekret Colina tkwił w tym, że jest... Niewykrywalny? Albo coś w ten deseń?
Charlotte poprawiła długi szal, jakim owinęła szyję i okryła twarz aż po nos. Nie miała nic sensownego do powiedzenia już od dłuższego czasu, a jedyne na czym się naprawdę znała to albo granie na czas, albo alchemia, do której nie potrzebowała żadnych kręgów transmutacyjnych, co czyniło z niej cholernie dobrego alchemika. Ale nic poza tym, więc w temacie tropu i grupy przed nimi nie zajęła głosu, a zamiast tego po prostu wpatrzyła się przed siebie.
Iskra, sama śledząc, nie wpadła na to, że ktoś może śledzić ją. Zbyt była skupiona na skutecznym unikaniu Cieni, a jednoczesnym trzymaniem się blisko nich. Czego tu szukali? Jeśli nie myliła jej pamięć, a zdarzało się to coraz rzadziej, w tym rejonie była ukryta droga, która prowadziła w złe miejsce. Czy napędzała ich ślepa ambicja Nieuchwytnego? W sumie, nie byłoby to żadną nowością.
Podniosła się i machnięciem dłoni przywołała do siebie szopa. Szop ten był chyba nieśmiertelny, bo znający Iskrę wiedzieliby, że Szisz umarł już co najmniej dwa razy. Albo był tak cwany, że wywijał się ze szponów śmierci.
Cienie się domyślą. Prędzej, czy później. A jeśli nie Cienie, to ten jeden, konkretny. O ile już się nie domyślił.
Spojrzała to na jednego, to na drugiego. A już myślała, że jeśli ją wytropi, to będzie sam...
- Tak się składa, że nasze ścieżki się zbiegły, Poszukiwaczu - przymrużyła lekko oczy wypowiadając jego miano, jakby sprawiało jej to niebywałą przyjemność - Dróg jest wiele, ale wy idziecie w kierunku z którego zazwyczaj nie ma już powrotu - nie powiedziała jednak, czego ona sama tam szuka.
Siwek Wilka na jaguara nie zareagował. Było to powodowane albo dziwnym charakterem konia i magią elfa, która na niego oddziaływała, albo innymi, nieznanymi przyczynami.
Koń Charlotte za to nie omieszkał stanąć dęba, a zaskoczona alchemiczka prawie spadła z konia. Jaguar.
- Skąd tu, u licha jaguar na środku drogi? - musiała ugryźć się parę razy w język, żeby wypowiedź nie zaczynała się od pięknego przekleństwa, ani też się nim nie kończyła.
- Jeszcze bardziej niemądre jest pchanie się do Upadłego - cmoknęła z irytacją, jakby powodem jej nagłego zmiany nastroju był chłód obecny w głosie Luciena. Kłopoty, czy nie, on będzie miał gorsze jak dorwie go sam na sam.
- Skoro spostrzegliście się dopiero teraz, to chyba Mistrz Mieczy umarł i nie ma kto nowych szkolić - z Bractwa zapamiętała niemalże każdego. Jak nie głos, to twarz. Jak nie to, ani nie to, to zapach. Tych tutaj nie kojarzyła.
Cienie. Jeszcze ich im brakowało. Nie dość, że pchali się do upadłego bożka i mogli nie wyjść z tego żywcem, to jeszcze Bractwo... No i Iskra, ale ją powinno się chyba na powrót wliczyć do Cieni. przynajmniej wedle zdania Wilka.
- Czyli przed nami same Cienie. Czego mogą tam szukać?
- Pewnie tego, co my. Odpowiedzi - to odezwała się Charlotte, chyba po raz pierwszy odkąd wyruszyli. Koń już się uspokoił, a po minie alchemiczki można było poznać, że nie spodziewa się dobrego końća tej historii.
- Kiedyś w końcu do tego dojdzie, że będziesz musiał wybrać. Ja, albo oni - burknęła Iskra w odpowiedzi. Wiedziała, że prędzej, czy później tak się stanie. Będą zmuszeni do walki, bo tak będą chcieli inni. Ba, będą tego wymagać. Od niego wymagać tego będą Cienie, od niej...
Westchnęła odsuwając się od niego. Kimkolwiek byli jeźdźcy nie chciała zbytnio wchodzić im w drogę. Miała swój problem i swoje pytanie do Upadłego, jeśli ci chcą, to niech się biją.
Gdyby Wilk nie miał na twarzy chusty, to zobaczyć można by było, że się wyszczerzył jak głupek. W końcu, nie każdy gra Cieniom na nosie, unika śmierci, a potem do nich dołącza. Co prawda, potem przyszło mu za to zapłacić, ale cóż...
- Zdecydowanie mniej podejmowałem się z nią czegokolwiek niż ty z Solaną - Wilk nie mógł pozostać dłużny. Nie jeśli chodziło o Łowczynię. Po co on w ogóle to wywlekał?
- Teoretycznie wydaje się to całkiem dobrą opcją. Może Upadły ich zje, nie nas? - podsunęła Charlotte konspiracyjnym szeptem.
- To by było ciekawe.
Iskra nie czekała na to jak skończy się to spotkanie. Nie mogąc patrzeć na tych, których kiedyś porzuciła i nie mogąc przebywać z tymi, których zdradziła, poszła swoją ścieżką. Jeśli chcą, niech idą razem, ona pójdzie sama.
To podziałało na Wilka jak potwarz. No jakby mu Cień wziął i przyłożył. Dziecko? Ale... Jak to? Przecież oni... Ale...
- Zręczne kłamstwo - tak, Cień kłamał. Na pewno kłamał, inaczej być nie mogło.
- No ładnie - mruknęła pod nosem Vetinari szturchając boki swojego wierzchowca. Zmęczenie odbiło się na jej twarzy, choć starała się być naprawde twarda, jak na półelfa przystało. Przeliczyła się jednak jesli chodzi o swoje zdrowie i szybką regenerację, bo jednak po truciźnie wciąż czuła się słaba, choć usilnie starała się sobie wmówić, że jednak tak nie jest i nic jej nie będzie.
Cała ta sytuacja była nie tylko dziwna, ale pomału zaczynała robić się także irytująca. W sali na dole zostało kilku najwytrwalszych gości, głównie mężczyzn upitych tak, że nie sposób było odgadnąć jakim cudem wciąż trzymają się na nogach i potrafią mówić. Do tego kelnereczki i Tatusiek, który stanął u dołu schodów, zadzierając głowę wysoko, co by dostrzec czarnoksiężnika, jak nazywał Darmara w myślach. Chwycił nawet palcami barierkę, co by się przechylić, ale napotkał jedynie spojrzenie czerwonowłosego mężczyzny siedzącego na ostatnim schodku, więc się wycofał. Z resztą nie tylko on był ciekawy. Ludzie co rusz zerkali na schody i nawet jeśli czuli strach to ciekawość okazywała się być silniejsza; zapewne nigdy nie podeszliby do maga i nie zaczęliby rozmowy, ale popatrzeć sobie mogę. Ileż będą mieć plotek! Jak wiele opowieści będzie mógł snuć Tatusiek przez najbliższy rok swoim gościom; ubarwi je trochę, zmieni i może jeszcze wyjdzie na bohatera, który wygonił z karczmy prawdziwego maga!
- Może... hik powinniśmy... hik stlaaaz zawezwać...
Oho. Najemnik się skrzywił. Jeszcze brakowało im straży miejskiej, czy jakiś pokręconych, szurniętych oddziałów będących zbrojnym ramieniem Myśliwych Ulotnych Energii. Co sobie w ogóle Darmar myślał, przychodząc do karczmy, o przepraszam, pojawiając się w niej z nicości, w całej swej czarodziejskiej okazałości?
- Darmar Mroczny. Cóż sprowadza cię do ludzkiej siedziby?
- Może zapytaj najemnika. Albo możesz po prostu mnie zaprosić, żebyśmy porozmawiali, vihreä.
- To ty przed chwilą…
- …wzywałem magię na pomoc? To kolejna rzecz, o jakiej powinniśmy porozmawiać. Zamierzasz mnie wpuścić, czy wolisz rozmawiać w drzwiach, Niraneth?
- Wchodźcie. Oboje.
- Nie mówiłem, że zamierzam rozmawiać z najemnikiem.
- Więc możesz nie rozmawiać wcale.
Brzeszczot spojrzał na magiczkę i tylko utwierdził się w przekonaniu, że gdzie dwaj magowie rozmawiają, tam zaraz oberwie jakiś człowiek. Takie miał właśnie wrażenie, kiedy podnosił się ze schodka i szedł w stronę pokoju. Do tego czuł, że Darmar przynosi cholernie złe nowiny, bowiem czy przysłowie nie mówiło, że mag to zapowiedź nieszczęścia?
Nie głupia magiczko, ja go nie sprowadziłem - mówił jego wzrok, kiedy prześliznął się obok czarodzieja, wchodząc do pokoju. O dziwo mu się to udało; naprawdę spodziewał się, że drogę zagrodzi mu ręka, że dostanie kosturem po głowie, czy zostanie zamieniony w żabę i żabą do końca swych dni zostanie.
Magiczka go zaprosiła, niech więc Darmar się ugryzie, a kogo jak kogo, ale swojej długouchej wredoty bał się bardziej.
Słyszał jak w karczmie na dole podnosił się harmider, ale stwierdziwszy, że to tylko pijani chłopi opuszczają przybytek, klapnął na taboret stojący przy oknie.
Zerknął na Emisa. Przyboczny śpi? Czy to chwilowy napad boleści, o których miał się najemnik nie dowiedzieć? Bo jeśli śpi to jak się już łaskawie obudzi i zobaczy Darmara dostanie białej gorączki. O ile nie depresji spowodowanej tym, że marny z niego przyboczny skoro nie upilnował drzwi w ludzkiej siedzibie i stracił czujność.
Powinienem się ogarnąć - wszystko mu mówiło, że nie zagrzeją tu ani chwili dłużej. Do świtu nadal zostało parę godzin i o ile Darmar nie pokrzyżuje ich planów, trzeba będzie odszukać goblina nim słońce rozjaśni mroki.
Więc zasznurował mocniej buciory i zabrał się za sprawdzanie, czy łapówka dla goblina o trudnym do zapamiętania imieniu jest i czy ma coś na wszelki wypadek.
A magowie nich rozmawiają.
Usmiechnęła się delikatnie, nie komentując jednak jej słów. Nie chciałą hołdów, była więc też i skromna i nie wywyższałą się, to było miłe.Spojrzała w małe okienko, jakby spodziewałą się zastać tam widok przycupnietego kruka na murze, lub dalej na gałęzi jednego z wysokich drzew tych lasów i znów spojrzała na elfkę. Ludzkie miasto...? Tu chyba ludzie żyli w zgodzie z innymi rasami, innym razem ta magiczka chyba tak chętnie i odważnie nie wkraczałaby w siedziby tych, co nie mają spiczastych uszu. Przynajmniej taki tok był myslenia Sol.
- A czy on zechce pomóc? - spytała niepewna, czy przyjaciele elfki, mogą podzielić jej dobre chęci pomocy... no nieznajomej. Bo to że rozmawiały chwilę, nic nie znaczyło. Nie wiązała ich żadna więź, żadna relacja nawet głębsza się tu zawiązała.
Przysiadła na brzegu posłania, jakie wskazała jej Szept i powoliz aczęła rozbierać się z obuwia z wysokimi cholewami, z peleryny i pierwszej z wierzchu sukni, zostając jednak w długiej prostej koszuli. Najchętniej spałaby nago, ale tu i dzimno było i też nie chciała pokazywac sie elfce ze względu na nią właśnie, bo w sumie samej SOl by to nie przeszkadzało. Więc ubrana wsuneła się pod skóry i ułożyłą na poduszce policzek. Ruszyć miały skoro świt i nie trzeba jej było namawiać do spania, właściwie gdy zamkneła oczy, zaraz nadszedł Morfeusz i ją porwał w swe ramiona. A gdy tylko Jutrzenka przetarła swą dłonią bor w którym były i niebo poszarzało, powoli jasniejąc, przebudziła się.
Co prawda troska była rzeczą całkiem miłą i jakże pożądaną, zwłaszcza w wydaniu tegoż osobnika, ale tym razem... No, tym razem to Vetinari niezbyt się to spodobało. Jak na jej gust, powinna sobie poradzić sama, w końcu sama się uparła by wyjść z łóżka, chociaż Bevan prosił by tego nie robiła. Rzecz jasna, Charlotte nie posłuchała, choć to nie pierwszy i nie ostatni raz.
- Poradzę sobie - mruknęła uciekając się do najprostszej czynności jaka mogła ją teraz uratować przed przymusowym odpoczynkiem. Konia w końcu musiał ktoś oporządzić.
Poszukiwacz zniknął i Poszukiwacz znalazł, chociaż wcale nie było to takie proste jak mogłoby się wydawać, bo Iskra nie szukała już towarzystwa Cieni. W zasadzie, nie szukała żadnego towarzystwa.
Siedziała pod drzewem i przeglądała jakieś papiery przy nikłym, magicznym światełku unoszącym się obok. Kelpie stała obok całkiem ignorując otoczenie i buszującego w sakwie z jedzeniem szopa.
Wilk nie zauważył powrotu magiczki i Colina. Nie zauważył w sumie nic, nawet tego, że jego siostrze coś dolegało. Siedział tylko w pewnym oddaleniu od Cieni wpatrując się w ogień, jakby ten miał mu odpowiedzieć, czy Lucien znowu go podpuszcza, czy tym razem zagrał prawdziwą kartą. Będzie musiał się tego dowiedzieć.
Poza tym, męczyło go jeszcze jedno. Jeśli Cień mówił prawdę i dziecko rzeczywiście istniało... Co on zrobi, jeśli to był syn?
Wilk wiedział jakie są Cienie. Wiedział co będzie, jeśli słowa Luciena okażą się prawdziwe. Wiedział, a mimo to... Co prawda nie mógłby żyć spokojnie ze świadomością, że Bractwo trzyma jego dziecko, ale jakoś by sobie z tym poradził. Łowczyni nie znaczyła nic w społeczeństwie elfów, nawet gdyby był to syn jego krwi, nie miałby zapewnionej sukcesji, bo był bękartem. Oczywiście gdyby się uprzeć i bawić w spiski to można by było coś z tym zrobić, ale... On wolał nastawić się na myśl, że żadnego dziecka niespodzianki nie będzie, a jemu uda się przeforsować ustawę o sadzaniu na tronie kobiet. Mer była jego córką, a nie coś co powiła Łowczyni i w sumie nawet wątpił, by to było jego. Równie dobrze, mogło być Luciena, przecież był jej mentorem, on ją zwerbował. A wiadomo jak takie mentorowanie się kończy.
Iskra nerwowo przerzuciła parę kolejnych kartek, na których o dziwo nic nie było. Były puste, choć tylko z pozoru, bo dla niej były zapisane nawet na marginesach i rogach, drobnym, zawiłym pismem, którego nie sposób odczytać.
- Ty masz swoją misję. Ja mam swoją. Sposobem Cieni, który mi wpoiłeś szukam sobie tymczasowych sojuszników - odpowiedź nie była zadowalająca. Na pewno nie dla niego, chwilowego sojusznika, którego wkrótce miałaby porzucić. Znaczyło to także, że Iskra pcha się tam, gdzie ryzyko utraty głowy jest aż za duże.
Wyglądało na to, że wiele osób ostatnio miało pytanie do Upadłego.
Niedługo do dwóch milczących panów dosiadła się Charlotte. Nieco zmarznięta, jakaś cicha i nieswoja, ale przynajmniej przytomna. Organizm wciąż walczył ze skutkami ubocznymi otrucia z którymi borykał się także i Escanor, ale jakby nie patrzeć, ona już wstała podczas gdy gubernator wciąż leżał i robił pod siebie.
Popatrzyła po kolei na Cienie siedzące nieopodal i zaczęła w duchu dziękowac bogom, że jednak zmyła z włosów barwnik. Gdyby ci tutaj zobaczyli ją kiedyś na salonach, mogliby rozpoznać, a to byłoby jej bardzo nie na rękę.
- Mamy w ogóle jakiś plan...? - spytała cicho odrywając wzrok od najwyższego z Cieni i przenosząc go na Devrila siedzącego obok.
Iskra uśmiechnęła się kątem warg, choć uśmiech ten zniknął równie szybko jak się pojawił. Lucien i jego cięty jęzor.
- A jednak tu przylazłeś, choć wcale cię o to nie prosiłam. Mam więc już konia, szopa i Poszukiwacza. To już jest jakiś początek - odłożyła na bok papiery i w końcu odważyła się na niego spojrzeć.
- Jak... Się czujesz? Po tej akcji z Szept... - rzecz jasna chodziło jej o to co zaszło krótko po wylądowaniu w Keronii. Moment kiedy przekreśliła lata przyjaźni na rzecz Cienia, a który zdawał się w ogóle tego nie doceniać. Ba, nawet w ogóle tego nie zauważył.
Siedzący obok elf nie raczył się odezwać. Nie zareagował na nic co się do niego mówi i dopiero kiedy dostał kamykiem w łeb od Vetinari, oprzytomniał.
- Zawsze są jakieś niespodzianki. Ona nie mówi nam, Darmar nie powiedział jej, bogowie nie powiedzieli Darmarowi chcąc zrobić sobie z niego żart stulecia - głos elfiego władcy był wyjątkowo ponury, choć nie trzeba było wcale długo główkować by się zastanawiać nad powodem jego wisielczego humoru.
- Szept by nam powiedziała... - zaczęła Charlotte, ale umilkła. Może była zbyt naiwna wierząc w magiczkę? Czemu wszystko musiało być takie trudne?
Westchnęła. Nie tak miała potoczyć się ta rozmowa, nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Podniosła się, całkiem porzucając swoje dotychczasowe zajęcie i ruszyła w stronę Poszukiwacza. Nie po to jednak, by go sprać na kwaśne jabłko, co powinna zrobić już dawno temu, a po to, by móc go choć na chwilę poczuć obok. Zupełnie tak, jakby nic się nie stało.
- Tęskniłam, wiesz o tym? A ty nie dawałeś znaku życia. Nic. Czasami zastanawiam się, czy w ogóle o mnie pamiętasz - w tym momencie przemawiała przez nią gorycz. Jakże by chciała by było jak kiedyś. Mieć i elfy za plecami i Bractwo, mieć jego i święty spokój. Tymczasem zaś była Wygnańcem, zdrajczynią i... Była dokładnie tym, czym Lucien nie chciał się stać. Była nikim.
- Jakbym ci powiedział, że nim Neme umarła to urodziła dziecko, które teraz gdzieś się tuła po świecie, to byś zapomniał? - dwukolorowe spojrzenie przeniosło się z ognia na Devrila. Nie było w nim nic, prócz dziwnej pustki - Bo raczej w to wątpię - dorzucił po chwili znów wlepiając spojrzenie w ogień.
Charlotte już otwierała usta, by coś powiedzieć, jakoś Wilka przytemperować bo zaczynał odpowiadać tak, jak nikt by nie chciał, ale pojawiła się Szept. Rozmawianie przy Szept o kłamstwach Cienia nie było dobrą opcją, więc umilkła, a zamiast słów zaczęła miętosić w palcach skrawek swojego płaszcza.
Wiedziała, ale to nie zmianiało faktu, że gdyby miała wybór, zapewne znowu trafiła by do Bractwa. Porzuciłaby elfy. Zrobiłaby dokładnie to samo, prócz zniszczenia przyjaźni z Szept. To była jedyna rzecz jakiej do tej pory żałowała, to nie dawało jej spac po nocach i męczyło za dnia.
Zaciągnęła się powietrzem przesyconym zapachem Luciena, wiedząc, że miną długie miesiące nim znów nadarzy się okazja na spotkanie. Na cokolwiek.
- Musisz wracać. Twoje Cienie czekają...
Przyglądając się magiczce, najemnik stwierdził coś niedobrego. Jego wredota, ta co pcha świadomie palca w szparę między drzwiami, a framugą, ta, która rwie się na przód i nie lęka zaryzykować swojego życia dla sprawy, czuje obawę przed Darmarem. Jak bardzo niebezpieczny jest ten cholerny mag?
Brzeszczot nagle podniósł głowę.
- Na Kresach są nekromanci.
Usłyszał tylko to jedno zdanie z całej wypowiedzi maga. Nekromanci. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. Trupojady, jak ich nazywano na północy kraju, czy Bezcześciciele, jak określano ich w Wirginii. I zanim zdołał ugryźć się w język, zanim pomyślał, czy aby na pewno powinien się odzywać i wtrącać w rozmowę magów, już zaczął mówić - Sinodzioby i Gorma? - Dar nie wiedział, nie miał żadnych informacji, nie przykładał do nich takiej wagi, jaką żywił do nich Ivelios i może to był jego błąd. Po prostu to Ryld i jego przyszywana córka, nasunęli mu się na myśl, kiedy mag powiedział o nekromantach. Dar nie znał innych, ale modlił się i błagał bogów, by Darmar zaprzeczył, aby powiedział, że to jacyś podrzędni słudzy dwóch bogiń.
Cóż Fortuna to prawdziwa dziwka.
[Celowo taki krótki ;)]
Wspomnienie Neme przez Wilka, a potem i przez Devrila jeszcze bardziej zniechęciło alchemiczkę do odzywania się. Oboje powinni iśc do kąta. Jeden za słowa, a drugi za wdawanie się w bezsensowne dyskusje z pierwszym.
W spokoju wysłuchała tego, co miała do powiedzenia magiczka, chociaż myślami i tak była nieco nieobecna, co miało się dobić na niej dopiero później.
Wilk słuchał jednym uchem, a częśc informacji natychmiast opuszczała jego umysł. Mimo szczerych chęci, nie potrafił się skupić. Jeśli Cień chciał go rozproszyć, to mu się to udało i to całkiem skutecznie.
Jeśli sądził, że tym ją przekona, to się pomylił. Iskra miała własną misję, własne pytanie i nie zamierzała porzucać raz obranego celu.
- Znam rodzaje misji - mruknęła w koszulę Luciena - I wiem, że z niektórych się nie wraca. Nie oczekuję, że z tą będzie inaczej - były sprawy ważne i ważniejsze. Jeśli nie dopadnie jej Upadły, zrobią to Cienie, które pomagają tylko sobie. Ale pytanie zostanie zadane, a odpowiedź trafi do właściwych ludzi.
- Ja wyciągnę informacje - odezwała się nieoczekiwanie Charlotte. Zamrugała, jakby odzyskała dopiero świadomość i przeniosła spojrzenie na magiczkę - Ja będę mówić - dodała pewniejszym tonem, co by co poniektórym nie przyszło do głowy sprzeciwianie się. Choć jedna z osób zdolnych do protestu nadal tarzała się we własnych wątpliwościach.
Na Devrila umyślnie nie popatrzyła. Raz, wciąz w powietrzu wisiał poruszony temat porównania Łowczyni do Neme, a nic tak jej nie zniechęcało do wszystkiego jak wspomnienie Tropicielki. Dwa, mógłby próbować złamać jej postanowienie. A do tego dopuścić nie zamierzała.
- Ciekawe jaką cenę przyjdzie mi zapłacić za kolejny sojusz z Cieniami - westchnęła zrezygnowana, ale nie podważyła jego słów o sojusznikach. Potrzebowała ich. Potrzebowała ich by umknąć Upadłemu.
- Rozumiem. Postaram się wyciągnąć jak najwięcej... - chociaż sama wizja spotkania z upadłym bogiem budziła w niej strach. Strach o wiele gorszy niż to, co mógłby jej zrobić Escanor gdyby ją zdemaskował. Strach gorszy niż niepokoje o życie bliskich osób.
- Więc reszta ma być... sztucznym tłumem? - spytał Wilk i było to całkiem dobre pytanie jak na kogoś, kto większość wywodu wypuścił zaraz drugim uchem.
- Każde korzyści mają cenę - to czy zapłaci ją teraz, czy za parę miesięcy nie robiło jej różnicy. Cena zawsze było, a na tym świecie nie było nic za darmo, chyba, że choroba, śmierć i żal.
- Wróć do swoich. Będę się trzymać blisko was.
- To zacznijmy się modlić, żeby nikogo z nas nie dopadł. Jakoś nie widzi mi się rozstawanie z którymś z was - to zaskoczyło Charlotte na tyle, że aż spojrzała na brata, który chyba jeszcze nie zrozumiał co w ogóle powiedział. Dotąd unikał oficjalnych twierdzeń jakoby ktoś był mu bliski.
- Idź spać może - podsunęła Vetinari podnosząc się z ziemi i otrzepując przysypane śniegiem ramiona i głowę.
Elf uznał to chyba za dobry pomysł, bo mocniej owinął się płaszczem. Co prawda nie ruszył się ani centymetr, ale zawsze coś.
Ostatnim czego chciała, to siedzenie pośród Cieni. Bogowie niejedyni wiedzą co się teraz mówiło o niej w Czeluści. Poza tym... Tam też była Szept. Wilk. Nie chciała na nich patrzeć, nie chciała czuć się winną.
- Nie chcę iść z tobą - chociaż nierozumiejący takich rzeczy Lucien mógł to odebrać tak, że nie chciała iść z nim - Wolę zostać tutaj.
- Trzymamy warty? - spytała jeszcze alchemiczka, zatrzymując się wpół kroku. Jeśli tak miałoby być, wolałaby być pierwszą, która takową trzymać musi. Posiedzi, pomyśli... Odruchowo spojrzała na arystokratę, ale spoglądanie na niego nie przyniosło ulgi, tak jak dotąd. Pojawiło się ukłucie bólu i pustka.
- Ja tam bym nie ufał Cieniom - w miarę suchy patyk został wrzucony w ogień, a elf legł na bok wspierając głowę na siodle swojego wierzchowca.
- Więc posiedzę i potem kogoś z was obudzę - obiecała solennie, po czym wróciła na swoje miejsce przy ognisku.
Miała coś jeszcze powiedzieć. Znała go, wiedziała, że taka będzie jego reakcja. A mimo to dziwnie się poczuła widząc jak odchodzi. Jak ją zostawia, nie pierwszy i nie ostatni raz.
Chciała nawet zawołać, uniosła nawet nieco dłoń, jakby chciała pochwycić jego płaszcz, zatrzymać... Ale nie zrobiła tego. Stała w bezruchu obserwując niknącą wśród ciemności sylwetkę. Tak znajomą i obcą zarazem.
Nie pozostało jej nic innego jak nieco się przespać.
Charlotte skinęła tylko głową na znak, że dotarło do niej to, co powiedziała magiczka. Zaraz potem pogrążyła się w myślach, czasami ponurych, czasami trochę bardziej radosnych, ale nawet nie zauważyła kiedy upłynął jej czas. Księżyc zamiast dopiero co wstawać, już minął zenit, co znaczyło, że się zasiedziała.
Przytomniejąc z dziwnego zamyślenia, obejrzała się w poszukiwaniu Colina. Nie musiała długo szukać, leżał niedaleko, wobec czego podniosła się i podeszła wcale nie usiłując ukryć swojej obecności.
- Colin - zaczęła dość łagodnym tonem, pochylając się i dotykając ramienia mężczyzny - Szept mówiła żeby cię obudzić jako następnego - uśmiechnęła się kątem warg i klapnęła na tyłek obok. Pewnie i tak nie zaśnie, ale poleżeć nie zaszkodzi.
Zmęczenie organizmu i otumanienie myślami zdziałało swoje i alchemiczka po prostu usnęła, opadając na bok, prosto w skóry pod którymi spał Colin. Przez chwilę jeszcze nawet kontaktowała, chciała wstać i pójść kawałek dalej, ale bijące od nich ciepło skutecznie pozbawiły ją chęci i alchemiczka chwilę później usnęła.
Pierwszy obudził się Wilk. Miał lekki sen, w dodatku niespokojny. Śnił mu się dzieciak. Dzieciak o dziwnym, osobliwym spojrzeniu i jeszcze dziwniejszych zdolnościach. Nie był z tego zadowolony.
Cienie były już na nogach, podobnie jak i Colin, który chyba w ogóle nie spał. Wilk nie wiedział, bo sam spał. Rozejrzał się i dostrzegł, że jedyną jeszcze śpiącą osobą jest jego siostra. Chcąc nie chcąc pomyślał, że ma obiboka w rodzinie.
- Byliście w Tarok.
Co ty możesz wiedzieć o Tarok? - spojrzenie najemnika mówiło zbyt wiele; upadłe miasto nie było tematem, który z chęcią i zapałem łapał, aby móc rozpłynąć się w potoku słów o nim. Tarok było symbolem wszystkiego, co najgorsze. Cierniem w boku, którego nie wyrwała świadomość, że po mieście tak naprawdę został tylko zalany wodami zatoki krater. Nenna nigdy nie wspominała Tarok, jakby wymazała jego istnienie ze swej pamięci. Tylko jeden raz, na samym początku, opowiedziała. Potem zamilkła.
- Sądzisz, że nie wiemy? - najemnik wyminął magiczkę, kładąc jej dłoń na ramieniu, stając przed Darmarem. Cała trójka była podobnego wzrostu i, jak to mawiają żartobliwi ludzie, miała miłą dla oko urodę. Tylko Brzeszczot budową swojego ciała odstawał od szczupłych, zgrabnych, ale kryjących siłę, ciał elfów. Był masywniejszy, szerszy w barkach, nie jak ojciec jego ojca, który ponoć drzewo szerokie potrafił objąć, ale krzepy miał więcej niż niejeden długouchy. I stał tak teraz przed Darmarem, patrząc w jego chłodne oczy. - Jesteś aż tak dumny, że tylko sobie przypisujesz wiedzę? Może i jestem najemnikiem, może nic o magii i ambicjach magów nie wiem, możesz mnie nazywać ignorantem, ale ja WIEM, co tam się działo. Co robił ten cholerny alchemik w podziemiach, aby dopełnić hekatomby. Myślisz, że Tarok było pierwsze? Nie było nawet ostatnie. Nigdy nie powinniście pozwolić, aby mag bezcześcił i hańbił życie. A on robi, co chce. I w Keronii, i na Północy. Wyspa Sieljunen to też był on! Ile minęło od Tarok? Magowie szczycą się nawracaniem regentów, jakaż to święta misja, patrzcie tylko. A on robi, co chce. Nawracanie, wasza łaskawa wola! Na co czekacie, aż stanie się nieumarłym? A może kimś znacznie więcej? Ale nie, po co go powstrzymywać, niech robi, co chce. Tarok było tylko pierdolonym niewypałem, a on się ukrył, uciekł jak szczur i znowu wylazł ze swojej nory. A wy na to patrzycie mimo, że wiecie.
Brzeszczot sapnął. Nenna mu mówiła. Ta mała, dziwna dziewczynka, ni to człowiek, ni duch. Znał każdy cholerny szczegół z podziemi, o jakim wiedziała. Nie pojmował do czego dążył szalony mag, nie rozumiał, ale wiedział, że tak być nie powinno. Użytkownik many, którego nic nie ograniczało.
Wypuścił powietrze. - Spotkajmy się na nabrzeżu - mruknął do Szept, zabierając swój worek i skórzaną kórtę z krzesła. Trzeba było odnaleźć goblina. Magowie nie byli na jego siły, dlatego trzasnął drzwiami i wyszedł.
Charlotte podniosła się do siadu i ze zdumieniem odkryła, że boli ją dosłownie wszystko. Devril chyba musiał czuć się podobnie po tym jak zasnął dziwnie poskręcany na jej łóżku, z tym, że ona teraz musiała się wpakować na koń, a nie do własnej komnaty.
- Już, już... - mruknęła jeszcze przecierając zaspane oczy i ziewnęła. Cienie się zwijały, Wilk siodłał konia, Colin był już w siodle... Tylko Szept wciąż siedziała tam gdzie poprzednio.
Alchemiczka pozbierała się z ziemi i podeszła do magiczki, kładąc dłoń na jej ramieniu.
- Szept? W porządku?
Charlotte westchnęła i przykucnęła obok magiczki, po czym owinęła się szczelniej płaszczem.
- Podejrzewałam, że chodzi o to co mówił Cień... Od tego czasu ani ty, ani mój brat nie jesteście sobą - spojrzała na Szept, choć nie do końca wiedziała jak może dodać jej teraz otuchy - Znasz Cienie. Wiesz, że lubią kłamać. A akurat ten Cień jest bardzo na Wilka cięty i zrobi wszystko by mu dopiec - z tego tez powodu sama alchemiczka wątpiła w słowa Poszukiwacza. Ale o ile tu mogła cokolwiek powiedzieć, to w sprawie Upadłego... Wymusiła lekki, niezobowiązujący uśmiech, choć ją samą zaczynał zjadać strach. Powoli, ale skutecznie.
- Wszystko będzie dobrze. Wyduszę z niego informacje i uciekniemy ratować elfy. Nie ma się o co martwić Szept.
Tego nie wiedziała. Wilk i Łowczyni... Ktoś tu chyba powinien dostać po głowie za zdradzanie magiczki, choć była i kolejna rzecz o której Vetinari nie wiedziała. Wilk sądził wtedy, że Szept nie zyje, a to z kolei zmieniało wiele rzeczy.
Podniosła się biorąc sobie słowa rozmówczyni do serca, w końcu ostatnim czego chciała, było pożegnanie się z tym światem i ruszyła w kierunku swojego konia. Niedługo potem i ona była już w siodle. Wilk trzymał się jakoś z boku, tak samo ponury i cichy jak w nocy. Mimo wojowniczego nastawienia, nie podjechała w jego stronę uznając, że to nie pora na wytykanie mu tego, co zrobił. Potem się z nim policzy.
Ruszyli.
Iskra, zgodnie z zapowiedzią, trzymała się nieco za grupką podróżnych. Nie szukała ani kłopotów, ani starych znajomości.
Niepotrzebnie się zdenerwował. Niepotrzebnie podniósł głos i pozwolił ponieść się emocjom. Mógł nie paplać, mógł w ogóle się nie odzywać, wsadzić w buty to, co myśli. Ale było już za późno, stało się. Ludzka krew wzięła górę nad elfim rozsądkiem. I dobrze. Miał w nosie to, co Darmar sobie pomyśli. Cholerny mag. Zapatrzony w siebie, egoistyczny dupek. Nie lubił użytkowników many głównie z tego jednego powodu, faktu, że nikt nad nimi nie ma władzy, że w ryzach trzyma ich tylko wola i własne poczucie tego, co wypada, a co nie. Nawracanie regentów? Dobre sobie, czcze gadanie i piękne słowa.
Zeskoczył z ostatnich dwóch schodków, niemal wpadając na Tatuśka; właściciel karczmy najwyraźniej chciał zakraść się na górę, podsłuchać, popatrzeć, a nóż coś ciekawego wpadnie do jego uszu. Teraz musiał zbierać z podłogi obite pośladki.
- Panie, jak łazisz! - ale spojrzawszy na miłą dla oka twarz najemnika, Tatusiek zrozumiał, że wcale ona taka miła już nie jest. Była spięta, poważna i w żadnym wypadku nie sympatyczna! Tak musiał patrzeć ktoś, kogo wyprowadzono z równowagi, kto przekroczył granicę rozsądku i był gotowy na wszystko, bowiem nie myślał już racjonalnie. Tatusiek pozbierał się całkiem szybko patrząc na jego gabaryty. - Do świtu po ulicach chodzą strażnicy, łapią…
Najemnik wzruszył tylko ramionami, przechodząc obok. Jakby zupełnie i całkowicie nie był zainteresowany tym, czy go złapią czy nie. Desperat - pomyślał Tatusiek, nie próbując już go zatrzymywać.
Trzasnęły drzwi.
Brzeszczot odetchnął głęboko świeżym, porannym, rześkim powietrzem; płuca wypełnił mu zapach nadchodzącego świtu. Chłód ochłodził mu twarz i ostudził emocje.
Sevilla spała; wokoło wciąż było ciemno, ale jeszcze godzina i zrobi się jasno. Cisza kuła wręcz w uszy, ale jeszcze trochę i miasto zacznie wrzeć, a jego ulice zapełnią się mieszkańcami i podróżnymi. Do tego czasu powinno ich już dawno tutaj nie być.
Nie słuchał już niczego, ani tego, co w pokoju na górze, ani ględzenia Tatuśka. Oddychał chłodnym powietrzem, idąc w stronę nabrzeża.
Strażnicy miejscy potrafili być upierdliwi i mieli to do siebie, że zawsze pojawiali się w miejscach, w których nikt ich nie chciał i o najmniej odpowiednim czasie. Na nabrzeżu stało ich trzech; dwójka sprawdzała łódkę, jeden rozglądał się po okolicy. Łupina przypominała przemytniczą, porzuconą i zapomnianą.
Jeden ze strażników sprawdził nawet, czy do jej boku nie przywiązano worków z kontrabandom zanurzonych w wodzie. Byli skrupulatni i dokładni.
Brzeszczot ukryty w cieniu, przytulony do ściany kamienicy, przyglądał się całej trójce. W mdłym, chybotliwym świetle latarenek palonych na noc, rozpoznał tego, który stał nad szperającą w łódce dwójką.
Drake. Wuj Drake, najstarszy z trzech synów Dak’kon, strażnik miejski w Sevilli.
Czyli trzeba było nadłożyć drogi i obejść ich szerokim łukiem. Za nic Drake nie mógł się dowiedzieć, że tu jest, że nawet przejeżdżał przez miasto.
Goblin Tuk* nie mógł zaliczyć nowego dnia do najlepszego. Niczym się nie wyróżniał, był jak cała jego rasa. Miał tylko zakrwawione kawałki szmaty powtykane w dziurki nosa, mające zatamować krwotok; nos nie wyglądał jednak na złamany, chociaż trudno to stwierdzić po tak krzywym i długim okazie. Cóż, goblin nie chciał współpracować, należało więc go przekonać.
Tuk siedział na beczkach, tych samych, które wcześniej umieścił na tratwie; lepiej było nie pytać, co znajduje się w środku. Cały czas przeliczał zawartość swojej sakiewki, na przemian oglądając błyskotkę otrzymaną od najemnika.
- Charkot, długo jeszcze?
Brzeszczot nazywany Charkotem, wzruszył ramionami, stojąc na drewnianym pomoście; tym razem słuchał, bardzo dokładnie, każdego szelestu, każdego najmniejszego dzięku. Noc niemal całkiem odeszła, ale tutaj, na starym nabrzeżu, z którego korzystają jedynie rybacy i przemytnicy, wciąż było szaro, a i mgła nie zdążyła się podnieść. Spokojna woda, szuwary i trzciny, a dalej otwarte wody zatoki Memorii i wyspy złoczyńców.
- Jednak złamię ci ten krzywy nos.
- Lepiej byłoby wypłynąć, nim mgła się podniesie.
- Lepiej, żebyś był gotowy.
Najemnik usłyszał kroki.
~~
Dwa cienie gnały przed siebie. Tupot ciężkich buciorów odbijał się echem od starych kamienic Sevilli, mieszając się z szelestem płaszczy i szybkimi, urywanymi oddechami. Dwie osoby pędziły na przód, ale z zadziwiającą łatwością unikały spojrzeń strażników i mieszkańców miasta. Kryli się w cieniu, wybierając najmniej uczęszczane ulice; zdawało się, że znają okolicę jak własną kieszeń.
Pierwszy biegł najwyższy, mężczyzna masywny i postawny, a depcząc mu po piętach podążał za nim ktoś mniejszy, zwinniejszy. Oboje byli zakapturzeni. Pierwszy miał w dłoni sztylet, zakrwawione ostrze, a za sobą pozostawił dwa ciała strażników miejskich. Drugi biegł bez broni, ale miał obdarte kostki palców i zakrwawione dłonie.
Dwa zakapturzone cienie, które biegły w stronę nabrzeża.
*Tak wiem, znowu zapomniałam imienia, musiałam coś wymyślić xD
[Dzięki za przypomnienie o e-mailu :) Nie mam czego wybaczać ;) A więc czekam aż wrócisz. Tolkien - wiadomo ;D]
Stara przystań, porzucona na rzecz nowej i kamiennej, rzeczywiście pasowała zarówno do szemranego goblina, jak i do mieszanego najemnika. Półelf był niczym drzewo, które zapuściło korzenie w ziemi tak mocno, że nie sposób było ich wyrwać. Zakorzeniony był w życiu dzięki temu, co dobre i złe na jego drodze się wydarzyło. Jedno dawało siłę, zakorzeniało, drugie drążyło niczym woda próbując obluzować to, czego nie dało się ruszyć. Korzenie miał mocne, głównie dzięki wychowaniu ojca, szkoleniu pustego maga, przyjaciołom i elfom z jego rodu. Jak to się mówiło wśród wieśniaków: starych drzew nie da się przesadzić na nową ziemię. I tak, jak to drzewo, tak Darrus był stały w swym zachowaniu, przyzwyczajeniach oraz reakcjach. Gdyby wychował się wśród elfów pewnie byłby niczym Emis, Szept, czy jakikolwiek inny długouchy. Przyboczny nie narzekałby na jego towarzystwo, nie krzywiłby się musząc z nim podróżować, ale cóż… Brzeszczot był bardziej człowiekiem niż elfem i nic, nawet rola hyvana, nie zmieni tego, kim był; może co najwyżej przyjść zrozumienie, że pewne zachowania należy uważniej dobierać, że niektóre nie pasują. Ale przecież nie przy Szept, przy której mógł być głupim, prostym najemnikiem.
- Ale to całkiem fajne, jak on nie wie, jak cię nazwać - Brzeszczot uśmiechnął się, najpierw usłyszał, a potem zobaczył dwójkę elfów z kapturami na głowach; długouche uszy ukryte, goblin nie musi przecież wiedzieć, że nie przewozi ludzi i że zrobiono go w bambuko.
- Charkot, do kogo ty… - na Tuka zawsze można liczyć; najemnik wątpił, a nawet był pewny, że miano, pod jakim jest znany goblinowi, nie jest znane jego wrednej magiczce. I pewnie nie było. A Tuk ładnie poinformował wszystkich, jak powinni się do niego zwracać. Tu był Charkotem. - Ludzie. Jak żeś ty ich usłyszał, stary draniu?
- Człapią jak mamuty, nie było trudno - wierutne kłamstwo, ale przydatne.
- I co oni, chcą uciekać?
- No - jakże inteligentna odpowiedź - Ona jest znudzoną babą bogatego fircyka, a on jego stajennym - szepnął, jakby to była wielka tajemnica; kolejne potrzebne kłamstwo - Wieelka miłość, ha - prychnął, kręcąc głową.
- Znaczy chodzi o pierdolenie się - Tuk splunął do wody i wysmarkał nos, wycierając go w rękaw; bolało jak jasna cholera, ale przynajmniej usunął skrzepniętą krew. - Zapłacili. Niech wlezą - miał na myśli tratwę.
Brzeszczot spojrzał na Szept. Potem na Emisa; bogowie, przyboczny chyba ma ochotę mu przyłożyć. Ha, będzie musiał przeboleć i wsadzić swoją dumę i elfią wyniosłość w buty, bardzo głęboko w buty, najlepiej na samo dno. No dalej Szept, bo nam mości Emis zaraz wybuchnie - spojrzenie Dara mówiło to i sugerowało, że magiczka powinna go uspokoić.
Charlotte obejrzała się na swojego brata, który chyba nawet nie pilnował gdzie idzie jego koń, bo siwek dawno już zboczył ze ścieżki i szedł sobie zagajnikiem rosnącym przy drodze. Pogoniła swojego konia równając się z elfem i uderzając go w ramię pięścią. Zareagował, choć nie tak jakby chciała.
- Czego chcesz - usłyszała burknięcie.
- Żebyś się wziął w garść w końcu. Przestań się mazać i przejmowac tym, co bredzi Cień. Nażarł się pewnie jakichś grzybków halucynków, a ty mu wierzysz.
Wilk nie lubił kiedy ktoś nakazywał wziąc mu się w garść. On sam decydował kiedy się przestać mazać i kiedy zacząć, a w tej chwili naprawdę nie miał ochoty na słuchanie kogoś by mu mówił co powinien.
- Ty takich problemów mieć nie będziesz. Możesz się gzić po katach, a dzieciaka mieć nie będziesz, więc nie zrozumiesz - wiedział co powiedzieć, by ją uciszyć. Co prawda sądził też, że dobije ją na tyle mocno, że da mu spokój, ale Charlotte jedynie przestałą się odzywać. Nadal jechała obok, choć nieco mniej wesoła niż dotychczas.
Gdyby Iskra była na miejscu alchemiczki, przyłożyłaby elfowi tak, że spadłby z konia. Niestety, na miejscu Vetinari nie była, a jedynie trzymała się jeszcze bardziej z tyłu, ale widzieć i słyszeć - widziała i słyszała. Od kiedy Wilk się tak przejmował tym co mówi Lucien? Może sam w głębi wie, że ma rację?
Dwa zakapturzone cienie miały problem. Na drodze, tuż przed nimi, nie dając im przejść, stało dwóch strażników miejskich z wyciągniętymi w ich stronę mieczami. Przeszkadzali i jak na złość, niech przeklęta będzie dziwka Fortuna, okazali się zdolniejsi niż ich poprzednicy.
Dwa cienie pozostawiły za sobą trzy ciała. Kolejne dwa, wciąż oddychające, miały wkrótce do nich dołączyć.
~~
Może i wymyślił, ale Tuk przynajmniej nie będzie wnikał w to, kto dokładnie wlazł na jego tratwę. Nie będzie go interesowała historia dwójki ludzi, która najwyraźniej chciała uciec z miasta na wyspy, aby oddalić się od kłopotów i zazdrosnego męża. Goblin nie ożywi się, nie zainteresuje, jeśli nie będzie miał ważnego powodu. Na przykład szpiczastych uszu. Bo to, że dwójka ludzi ucieka razem to jeszcze nic, ale elfy chcące jak najszybciej zniknąć z miasta, to już inna sprawa.
- Czemu oni uciekają? To nie Królewiec.
- Kurwa Tuk, to nie jest Nyrax - tak, Sevilla to nie stolica, ale też nie Nyrax, gdzie każdy robił co chciał i żony zdradzające mężów nie był czymś nowym - Rusz zapchloną dupę i odbijamy - Dar wskoczył na tratwę i… zawahał się. Odwrócił głowę w stronę miasta, pochylił jakby chciał wyskoczyć, ale on słuchał. We mgle, gęstej i lepkiej, usłyszał echo kroków. Ktoś biegł w ich stronę i najwyraźniej bardzo się śpieszył, sądząc po susach i urywanych oddechach; jakby goniła ich zła mara. Dwie osoby. Kap - krew, czy pot kapał z ich ciał na ziemię? Dar wolał się nie zastanawiać. Byli jeszcze daleko, ale… - No, dalej Tuk.
Goblin splunął na szczęście pod nogi i łapiąc tyczkę, poruszył tratwą. Brzeszczot zrobił to samo, odpychając ich od brzegu, byle dalej od starej przystani. Ani na chwilę nie oderwał wzroku od drewnianych schodków, po których zeszli na tratwę. Jakby spodziewał się zobaczyć na nich samego pana potworów.
Kroki we mgle zatrzymały się.
Tuk sprawnie manewrując tratwę we mgle, omijając skały obejrzał się na najemnika - Charkot, wsadzę ci ten kij w dupę, jak mi nie pomożesz.
Gdyby nie był zajęty słuchaniem, pewnie by na to odpowiedział.
Z mgły wypadły, jakby ktoś ich popchnął, dwa cienie. Zdawało się, że zakapturzone postacie zaraz wskoczą do zimnej wody i podążą za tratwą, ale nie zrobiły nawet kroku do przodu. Stały na nabrzeżu niczym kamienne posągi. Spóźniły się.
- Jak daleko jesteśmy od miasta?
- Do Tyrsu mamy wcale nie tak blisko. Będziemy w nocy.
- Do Sevilli.
- Dopiero z niej wypłynęliśmy - w tym momencie goblin wyglądał tak, jakby zwątpił w zdrowie psychiczne najemnika.
- Do brzegu. Ile. Rzut kamieniem?
- Dalej. Gdyby magiczny królik chciał do nas wskoczyć, nie dałby rady.
- A człowiek?
- Też nie. Co, zazdrosny fircyk się pojawił?
- Pewnie mi się zdawało.
~~
Jeden z zakapturzonych cieni zaklął szpetnie, nawet się z tym nie kryjąc. - Ja pierdolę, kurwa jego mać, no!
Wisielec.
- Spóźniliśmy się - drugi cień zrzucił kaptur.
Duszołap.
Oboje oddychali szybko, próbując uspokoić rozszalałe serca. Pot pojawił się na ich czołach, a krew kapała z ostrza w ręku wilkołaka i z dłoni szamanki.
- Powinniśmy iść. Ci strażnicy byli... - Drav musiał poszukać odpowiedniego słowa - Zaczarowani.
- I ścigali naszych. Chodź, znajdziemy sposób, aby porozumieć się z magiczką i najemnikiem.
Dwa cienie zniknęły we mgle.
Podróż tratwą minęła spokojnie. Można było nawet stwierdzić, że nudno. Wokoło woda, nad głową niebo, lądu nie widać, a Tuk szybko znudził się podpytywaniem swoich pasażerów, tym bardziej, że niechętnie mu odpowiadali. Goblin może i był ciekawski, ale także źle szło mu obliczanie podróży, wszak na początku mówił, że dotrą na wyspę wieczorem, ale noc spędzili na wodzie; do Tyrsu dotarli rankiem, wraz z mgłą i gdyby Tuk nie powiedział im, że to już, nie zorientowaliby się.
Cóż, goblinowi się śpieszyło, ale w tym jego pośpiechu było coś niepokojącego. Zachowywał się tak, jakby chciał szybko opuścić wyspę, odbić od drewnianego pomostu i zniknąć we mgle; kręcił się na tratwie, przestępował z nogi na nogę i jęczał, gdy Emis się ociągał. Westchnienie ulgi wyrwało się z jego gardła dopiero, gdy został sam na tratwie. Nawet się nie pożegnał, po prostu odpłynął. W pośpiechu.
- Ta gnida strasznie szybko spierdzielała - nie spodobało się to Darowi. Tyrs miał rozbrzmiewać krzykiem, hałasem; pachnieć dymem i rybami; miało tu być ruchliwie, bo łowiący ślimaki zazwyczaj ganiali z przystani i łodzi do oprawiających, a to po drodze do domu zajrzeli, a to pobiegli po nowy komplet haków, a to po skórzane buty, bo wcześniejsze zniszczyły jeżowce uważane tutaj za pasożyty.
Tyrs był maleńką wioską. Łowiono tutaj morskie ślimaki i nie robiono tak naprawdę nic więcej. Kilka niskich domów, głównie sznury z suszącymi się mięczakami, piece, ogniska, wędzarnie i miejsce do oprawiania. Wioska, jak to się czasami mówi, na prawdziwym zadupiu, gdzie nic nie ma i nic pasjonującego się nie dzieje. Można ją było przejść raz dwa.
- Szept, rozejrzę się - ruszył przodem, zostawiają za sobą magiczkę i czujnego przybocznego; nie podobała mu się ta wioska; niby wiedział, że to tylko rybacka placówka, w której żyje raptem kilkanaście ludzi zajmujących się połowem morskich ślimaków, jednak bardziej przypominała wymarłą niż żywą. Tuk niepokojąco szybko odpłynął, jakby ten gad przeczuwał, że drzemie w wiosce większe zło niż on sam i należy mu się usunąć sprzed oczu. Tyrs miał przywitać ich całkiem inaczej.
Wiatr znad zatoki przesycony był wonią ryb i soli. Morskie ślimaki, złowione jakiś czas temu, suszyły się na sznurach, nad wygasłym już żarem. Pranie wisiało na niskich krzakach, kosze stały przy schodach do domów, jakby ich właściciele zaraz mieli po nie wrócić i iść dalej. Wioska wyglądała tak, jakby ludzie w pośpiechu ją opuścili, ale zostawili wszystko na miejscu, by po powrocie wrócić do przerwanych czynności. Dziwne.
- Pójdę sprawdzić dalej - zawołał do elfów i przyśpieszył, tupiąc swoimi ciężkimi buciorami. Skręcił w stronę miejsca, które śmierdziało ślimakami; mieszanką szlamu i soli, gdzie oprawiano złowione w płytkich wodach przybrzeżnych mięczaki.
Gwizd.
Najemnik odwrócił się, ale nie zobaczył za sobą nikogo. Nóż w dłoń wskoczył sam, odruchowo reagując na możliwe zagrożenie. Pusto. Ale wyraźnie usłyszał czyjś obcy głos.
Za drugim razem nie było gwizdania, tylko dźwięczna melodia czegoś, co kojarzyło się najemnikowi z fletem. Nie mógł wiedzieć, że tak brzmi melodia kavalu, instrumentu, który faktycznie można porównać do fletu. Nie miał czasu na zastanawianie się, bowiem czuły słuch w końcu stał się przekleństwem i odwrócił od niego.
Magia ukryta w melodii kavalu, niosąca się z dźwiękiem wpłynęła na Brzeszczota. Jego uszy pochwyciły miękkie tony, a wrażliwość na czary muzyczne, czy zaklęty śpiew sprawiła, że najemnik był zgubiony już w chwili, w której usłyszał pierwszy gwizd. Melodia niosła niebezpieczeństwo, kipiała od magii i wdzierała się do umysłu poprzez czuły słuch; miodowe oczy najemnika zaszły mgłą, a nóż z sowim kamieniem wypadł z jego dłoni, kiedy ruszył przed siebie, właściwie nie wiedząc, gdzie idzie.
~~
- Ktoś go musiał zgubić. Nie wygląda na wyspiarski - jasnowłosy elf pochylał się nad nożem z sowim kamieniem; wahał się tylko krótką chwilę i zaraz go podniósł, samemu się prostując. Obejrzał ostrze dokładnie, zupełnie tak, jakby szukał jakichkolwiek śladów, których na nim nie było.
- Odkrywcze. I tylko tyle widzisz? - jasnowłosy elf poprawił kapelusz z piórkiem, który osunął mu się na czoło. Gdyby ktoś im się przyjrzał, od razu rzekłby, że te dwa elfy muszą być spokrewnione, że w ich podobieństwie jest nie tylko braterstwo, ale i podobieństwo. Bracia Bliźniacy - tak o nich mówiono, kiedy nie chciano wymawiać imion.
- Działała tu silna magia.
- Powiem więcej, na pewno nie był to bard.
- Nekromanta, którego szukamy posługuje się zaklętymi melodiami.
- Ale nie dlatego go szukamy.
- Myślę, że nóż nas do niego zaprowadzi.
- Poczekamy na tamtych?
- Nie musimy. Już tu są - elfie oczy, skryte pod kapeluszem spojrzały na kobietę i mężczyznę. Na przedstawicieli ich rasy. Na elfkę, która patrzyła na nóż z sowim kamieniem.
[Pociągnijmy Dervila. Mam dość biegania po lasach ;)]
Bracia Bliźniacy nie wyglądali na zaskoczonych widokiem dwójki elfów. Nie oczekiwali ich, nie sądzili, że się pojawią w wiosce, o której pamiętają jedynie kupcy, można nawet przypuszczać, że młodszy zdziwił się ich obecnością sądząc po jego minie. Oni sami zawitali na wyspę zaledwie tydzień temu; ich statek przybił do głównego portu na wschodzie, droga do Tyrs zabrała im kilka dni, ale gdy już dotarli, od razu zrozumieli, że Matka Ziemia znów przyprowadziła ich tam, gdzie byli najbardziej potrzebni.
Nannuy i Yunnan, przebywając w Rentis, gdzie leczyli chorych na łagodną odmianę ospy, pewnego dnia poczuli jak po ich stopami drży ziemia; ledwie pomruk, ale jakże wyczuwalny dla kogoś, kto swoje życie połączył z Gają, kto czerpie od niej i daje znacznie więcej niż zabrał. Ziemia krzyczała od działania potężnej nekromanckiej magii, która wpływała nie tylko na otoczenie, ale także na rasy odmieniając ich naturę u samych podstaw. Bracia bliźniacy wyczuli to poprzez więź i tatuaże, które wiązały ich z ziemią, a coś co odmienia prawa Gai należy usunąć, by już nie szkodziło.
A teraz byli tu i poprzez sploty czuli skażoną magią ziemię, odmienione prawa i splugawione życia. Coś, czego nie sposób nazwać naturalnym. Coś, co wywoływało obrzydzenie w duszach półelfów i protest przeciwko takiemu skażeniu, zwielokrotnione płynącym z ziemi prostym, pierwotnym zaniepokojeniem Gai. Wrażenie było tak silne, że bracia w tej wiosce unikali splatania się z ziemią z obawy przed szaleństwem.
Yunnan podziękował Losowi w prostych, szczerych słowach za połączenie ścieżek elfów. Miał wrażenie, że szczęście się do nich uśmiechnęło, bo jakże inaczej nazwać przybycie maga i wojownika właśnie tu, gdzie w ziemi i w powietrzu czuć zgniłą magię nekromanty? Zapach drażnił zmysły, odrzucał i truł. Yunnan czuł go z każdym wdechem.
- O, to twój, Tamea? - Nannuy przerwał ciszę, wyrywając brata z zamyślenia; obrócił od królowej, zdawać by się mogło, wesołe i rozbawione spojrzenie jasnych tęczówek i zawahał się - Nie. To nie twój. Był z wami ktoś jeszcze - nóż wciąż miał w ręce, wciąż chude palce przesuwały się po ostrzu, aż Yunnan chrząknął; zbyt dobrze starszy wiedział, co myśli młodszy.
- Nie przyszliście, aby pochwycić maga - Yunn poprawił kapelusz, naprawdę lubił i przywykł to robić, często odruchowo, nawet tego nie zauważając. Nann spojrzał na brata. Domyślił się. On nie pytał, on wiedział, że elfy znalazły się tutaj z innego powodu.
- Proszę. Przepraszam - Nannuy oddał nóż z sowim kamieniem, przepraszając za zwłokę, chociaż widział w oczach królowej wyraźne oczekiwanie.
- Milcz! - Słowo wystrzeliło jak z bicza. Trzasnęło ostre, rozkazujące i władcze, niepozwalające na sprzeciw, powalające.
Nannuy tylko się uśmiechnął; z politowaniem, patrząc na Emisa jak na coś, co jest małe, ale skacze strasznie wysoko, próbując dosięgnąć innych. Zignorował elfa, jego pyszne, butne słowa, podejrzenia wymalowane na twarzy niczym na płótnie. Ominął spojrzeniem i uwagą tak, jak przechodzi się obok kamienia, czy kury.
Yunnan nie wtrącał się, nic nie mówił - wystarczyło, że poprzez ziemię czuł kotłujące się w elfie emocje; uczucia przenikały przez stopy, nieco stłumione z winy butów, aż do ziemi, która przekazywała je dalej, by w końcu zniknęły w naturze niczym drobny duchowy pył. A Yunn umiał je odczyta i wiedział, że ten elf nie toleruje mieszańców, że półelfy, chociaż wolałby pewnie powiedzieć tar’hury, są… Ale pod tymi uczuciami było coś, co skłaniało do myśli, że elf wcale nie jest tak bardzo przeciwny mieszańcom. Yunn wiedział, że półelfy wciąż budzą niepokoje i swary. Ten tutaj nie był wyjątkiem.
- Mieszaniec, który w ogóle nie powinien się odzywać bez pozwolenia, co? - Nann nigdy nie umiał trzymać języka za zębami, ale nie powiedział nic więcej; być może to zasługa dłoni brata, która spoczęła na jego ramieniu, a może po prostu nie chciał wszczynać kłótni. Wolał posłuchać młodszego.
- Przyjaciel… Będzie u nekromanty. Ziemia woła o pomoc, czarna, lepka magia śmierci zakłóca naturalne prądy. Tak, przybyliśmy aby pochwycić maga, Temea. I oczyścić to, co skażone.
Bracia bliźniacy zerknęli na siebie z mieszaniną strachu i niepewności. Zapomnieli o czymś. Znowu. Więc skłonili głowy, mówiąc:
- Yunnan zwany Mocą…
- …i Nannuy będący Słowem.
- Do twoich usług.
Alchemiczce miejsce to wydawało się być podobnym do Valnwerdu. Tam też większość roślinności stanowiły łyse, powykręcane drzewa, zalegały tam cienie, a cisza zdawała się dzwonić w uszach, jedynie od czasu do czasu przerywana trzaskiem wyładowania magicznego tworzącego się nowego portalu.
Posłusznie zsiadła z konia i chwyciła pewniej wodze, co by wierzgający zwierzak się nie wyrwał. Stanowczo nie był przyzwyczajony do takich miejsc i w tej chwili chyba nawet trochę zazdrościła Szept Zahria. Ten wiedział jak się zachować.
Wilk za to tajemniczo zniknął. W jednej chwili był całkiem niedaleko Charlotte, a w drugiej... Po prostu go nie było. Był tylko mocno zdezorientowany siwek i kapelusz elfa leżący na śniegu.
- Szept... - zaczęła Vetinari podchodząc do porzuconego konia i schylając się po kapelusz - To nie działa tak jak Valnwerd, nie? Bo tak jakby... Wyparował nam jeden członek.
Podejrzenia Charlotte były jednak mylne, choć nie bezpodstawne. Wilk po prostu dostrzegł coś, co wymagało natychmiastowej interwencji. Innymi słowy, dostrzegł wśród powykręcanych drzew Iskrę, z którą miał do porozmawiania. A kiedy nadarzy się lepsza okazja niż teraz?
W rezultacie, elfia furiatka i elfi głupek przekroczyli już granicę wystawiając się na pierwszy ogień, choć całkiem nieświadomie.
Nannuy zerknął na brata; Yunnan to odwzajemnił także na niego spoglądając. Oboje wymienili spojrzenia. Nie potrzebowali słów, aby zrozumieć, co chciał powiedzieć drugi. Nieme pytanie nie musiało zostać zadane, aby uzyskać na nie odpowiedź. Nann skinął tylko głową, odchodząc na bok; wyjaśnienia zostawił bratu, Yunn zawsze lepiej sobie radził z dobieraniem słów.
- Nazywają go Jałowcem - starszy z braci kopnął stojącą pod domem beczkę, przewrócił i usiadł na niej, ściągając z głowy kapelusz z piórkiem; splótł mocniej warkocz, przecierając palcami powiekę. I dopiero, kiedy upewnił się, że kątek oka widzi młodszego, zaczął mówić - Lubuje się w nekromancji kreacyjnej - głos półelfa niemal ociekał złością, nie, odrazą i wstrętem. Magia kreacyjna, cholerne czary tworzące z surowców coś nowego. Czarna, zakazana magia rozdzierająca duszę, oblekająca zlepki ciał w nową formę. Zaraza. - Pytaliśmy ludzi, część uciekła, ale mówią, że zostało tu dość, aby potwierdzić moje przypuszczenia - nie powiedział jakie, wciąż miał nadzieję, że się myli - Jałowiec to także pieśniarz; jego kaval jest powodem, przez który zniknął twój przyjaciel. Znakomity słuch, tak? Czujesz magię Temea, my czujemy skażenie, zakłócenie naturalnych prądów i zmianę w… - nie wiedział, jak określić to, co szeptała mu ziemia, co odczuwał poprzez bose stopy - Tutaj powstało coś, co jest niezgodne z naturą. Sztuczny twór, którego nawet Gaja nie może znieść.
Nannuy drgnął. Nie uszło to uwadze Yunna.
- Znalazłeś? - starszy w kilku krokach stanął przy bracie, łapiąc go za rękę. W jednej chwili wokół nich pojawiła się aura mocy, many, magii. Jeszcze minutę temu byli tylko półelfami, które nie wykazywały się zdolnościami, ale kiedy moc dotknęła słowa, gdy Nannuy złapał Yunnana za dłoń, rozbłyśli niczym świeca w mroku piwnicy. Czerpiąc z młodszego, Nann szeptał zaklęcie.
- Znaleźliśmy go - magia zniknęła, rozwiała się; zabrakło słowa i mocy, kiedy dłonie bliźniaków rozdzieliły się. - Temea, podchodząc bliżej będziemy narażeni na jego kaval.
- Przebić bębenki, a potem uleczyć? - Yunn zmilczał, nie rozwijając tego pomysłu, kiedy brat szturchnął go w bok. - Zaklęcie?
Oboje zerknęli na Szept.
Od samego początku Sol rozumiała więcej, niż się wszystkim wydawało. Mówiła pod nosem, powtarzała usłyszane słowa, całe frazy zdań i wyrażenia. Często też rozmawiała nawet nie z, ale do tej starszej pani, która jednak wydawała się najbardziej ją rozumieć, mimo tego, że niemal nigdy sama jej na nic nie odpowiadała. I powoli poznawała język, uczyła się go, zaznajamiała z nim. I teraz, gdy nastała chwila cisza, zaraz spuściła wzrok. Zapomniała się, zapomniała o milczeniu.
Nie chciała się do żadnego domu wkradać. Nie szukała ostoji, jaką tu znalazła. Nie chciała też się zatrzymywać, choć jej wędrówka nigdy nie była nakierowana w konkretną strone, nie obrała żadnego celu. Gnała jak wiatr przed siebie, między drzewami, w lasach, pi miastach, przez pola i rzeki. I sama nie wiedziała, czy to ma sens, czy ją to gdzieś doprowadzi. Na tę chwilę zatrzymała się tu, to był jej jakiś przystanek i... podobało jej się. Jeszcze. Bo w miejscu nigdy nie umiała ostać, zbyt niespokojną duszę miała.
- Doszliszmy? - powtózyła zaskoczona, unosząc wzrok do twarzy męzczyzny, by swoim jasnym spojrzeniem, dosięgnąć jego zielonych uspokajających oczu i tych rys, które świadczyły o dojrzałości, ale i zmęczeniu. - Ja... przecież... stoję... tu. a nie idę.. - wybakała niewyraźnie, nie zrozumiawszy w ogóle kontekstu zdania. W ogóle... Cóż, wydawało jej się, że ten męzczyzna miał co innego na mysli, ale nie pojeła tego sensu. Często rozumiała tę mowę zbyt dosłownie.
Cofneła się za szereg służących i rozejrzała po korytarzu. Może ona miała gdzieś iść? Moze kazał jej właśnie odejść?
[ooooo! wpadłam na genialny pomysł! Sol przez sen mogłaby wpaść w trans, przejść gdzieś z swojego pokoiku i wniecić pożar w Drmmor, co?! :D ]
Charlotte, czasami jedyna myśląca osoba, zauważyła brak jeszcze jednej osoby.
- Iskry też nie ma. - mruknęła dziwnie ponuro, jakby spodziewała się od strony elfki jakiegoś podstępu na rzecz Cieni. Kto ją tam wie, co zrobi tym razem. A jeśli to ona gdzieś porwała Wilka? A może coś mu zrobiła...
Iść jego śladem, czy nie? Nieświadoma swojego wyrazu twarzy ani troski jaką w tej chwili miała wręcz wymalowaną w oczach, stanęła przed podobnym dylematem co Szept. Poszłaby. Oczywiście, że by poszła. Gdyby nie obiecała wyciągnąć informacji od Upadłego, a danego słowa się nie łamie.
- Będzie musiał sobie poradzić... - dorzuciła jeszcze z westchnieniem, szybko maskując uczucia - Chodźmy. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej - i tym szybciej będą mogli go poszukać, ale o tym nie wspomniała.
Wilk natomiast znalazł to, czego szukał. Albo to czego szukał znalazło jego.
Kolejną osobą, która przedostała się za barierę była alchemiczka. Czuła się tutaj dziwnie, jak ktoś obcy i niechciany. Ponure otoczenie nie poprawiało ani nastroju ani samopoczucia. W dodatku, z kroku na krok robiło się coraz gorzej. I robiło się coraz zimnej, a chłód przenikał aż do kości sprawiając, że miało się ochotę zawrócić. Bardzo silną ochotę zawrócić.
Im dalej, tym gorzej. Parę Cieni się nawet zatrzymało, Char myślała, że zawrócą, ale żelazne spojrzenie Poszukiwacza ich skutecznie powstrzymało.
Polana na którą finalnie dotarli była pusta. Nie było nawet trawy, jedynie goła ziemia zbita lodem, który dziwnie się błyszczał, jakby topniał, a jednak wciąż tam tkwił.
- No dobra... Co teraz? - Upadłego nie było nigdzie widać. Tak czy inaczej, czuła się coraz gorzej. Zżerał ją strach o życie swoje i swoich towarzyszy. I strach o to, jak wykona powierzone jej zadanie.
Kiedy usłyszała głos Upadłego, nieomal nie krzyknęła. W porę zatkała sobie usta dłonią tłumiąc jakiekolwiek dźwięki i rozejrzała się uważniej. Nadal nic. Nikogo. A jednak echo głosu wciąż dźwięczało w jej umyśle nie dając racjonalnie myśleć.
Jeszcze parę kropel krwi musiało pokryć lód, nim się pojawił. Pojawiła się mgła, mleczna, gęsta, sięgająca kolan, a krew z ziemi wyparowała, jakby od dołu czymś ją podgrzano. Chwilę potem dało się słyszeć westchnienie, jakby ktoś budził się z bardzo głębokiego i spokojnego snu. Dopiero potem pojawiła się sylwetka. Z początku niezbyt wyraźna, ot, czarny kształt, a każdą chwilą nabierający tożsamości.
- I co ja mam go tak po prostu... - nim jednak Charlotte skończyła mówić, pojawił się on. Upadły. Ze strachu zapomniała nawet jak powinni go tytułować, bo na pewno nie Upadłym. Jej pytanie także gdzieś umknęło, jakby wessane przez mgłę i ciszę jaka zapadła. Nie było słychać nic. Może Upadły specjalnie to robił? By tylko jedna osoba mogła usłyszeć odpowiedź?
Spojrzała na Szept, szukając u niej pomocy, czy wskazówki. Czegokolwiek.
- Rzadko spotykam osoby na tyle głupie, by pofatygowały się tu po raz drugi... - Char poczuła ciarki na plecach. Głos upadłego bożka nie był nieprzyjemny, ale... Głęboko niepokojący. Niski i dziwny w odbiorze.
On sam zresztą wyglądał podobnie jak odczuwano jego głos. Można by było nazwać go przystojnym gdyby nie ten gniew w błękitnych oczach. W dodatku, nie był do końca materialny, skóra lekko prześwitywała, a gdyby próbować go dotknąc, czy złapać, okazałoby się, że jest nie bardziej materialny niż duch.
Vey wspierała dzielnie Elain. Głaskała po plecach i włosach by ją uspokoić.
-Może lepiej pojedziemy do pałacu i sprawdzimy, czy wszystko jest gotowe... czy ja wiem? Prywatne pokoje Darvila? Teraz będzie musiał odpocząć. No i wypadałoby by kucharka przygotowała dobry i zawiesisty rosół. Tutaj nic nie wskóramy, moja droga, a tworzymy niepotrzebny tłum. -uspokajała ją i próbowała pchnąć w inne obowiązki by zajęła się pracą a nie rozmyślaniem o stanie zdrowia kuzyna.
Póki co rewelacje na temat tego co zobaczyła zostawiła na spokojniejszą chwilę.
Zmarszczyłą jedynie brewki i westchnęła, zwieszając głowę. Nie rozumiała tych ludzi w takim stopniu, w jakim chciała, by oni rozumieli ją. NIestety, ale jeszcze języka nie pojęła w takim stopniu, by swobodnie mogli się wszyscy dogadać. A i oni wydawali się nie traktować jej poważnie, właśnie przez barierę językową. Powina znaleźć nauczyciela. Czemu uciekła od tej magiczki, tajemniczej i stoickiej elfki?! [tak, trzymam się naszych ustaleń ;) ]. Sol za bardzo przywiązała się do wędrówek i za bardzo ulegała podszeptom swej mrocznej natury, jej nawyki do ucieczek zaś za bardzo się rozsorły i zbyt mocno zakorzeniły w jej duszy.
Odczekała chwilę, jak reszta. Gdy pan dworu i ziemi się oddalił, a młoda kobieta wydała polecenia i także odeszła, wraz z służkami poszła w swoją stronę. Gdy ludzie się rozeszli, ona postąpiła do komnat starszej pani. Musiała podać jej sniadanie i pomóc jeszcze dokończyć ubieranie i uczesanie damy. Zresztą,a kurat w jej komnatach najbardziej lubiła siedzieć, tak się czuła najspokojniej i najbezpieczniej. Moze dlatego, ze rzadko kiedy ktoś starszą panię nawiedzał i bruzył jej własny świat, w którym się zamykała.
Weszła do komnat, przynosząc tacę z jedzeniem. Postawiła świeże skrojone owoce, pieczywo, kawałek mięsiwa i sery przed kobietą i podsuneła jej filiżankę z gorącą herbatą. Sama zaś przycupła na niskiej sofce przy oknie, patrząc na ogród. Obróciła się w pewnej chwili i spojrzała na starszą panią, na tę damę, co z taką ostalgią wydawała się jeszcze bardziej nieobecna.
- Devril... jest - powiedziała ostroznie, nie wiedząc nawet, czy powinna o tym panią informować. Albo czy w ogóle ktokolwiek to zrobił...? Czy ktokolwiek to właśnie uczynił?!
Yunnan kiwnął głową, na którą założył kapelusz; chciał przysiąść na przewróconej beczce, ale ta odtoczyła się na bok, więc zrezygnował. Nannuy otworzył sakiewkę, którą nosił przy pasie i wyciągnął z niej długą igłę. Obracał ją chwilę w palcach, a kiedy starszy skinął potwierdzająco głową młodszemu, podszedł do przybocznego.
- Przebicie bębenków boli - Nan mówił to może nie obojętnie, ale ze spokojem, jakby codziennie robił takie rzeczy. Właściwie nic co ludzkie nie jest mu obce. - Wywaru nie przyrządzimy, będziesz musiał sobie poradzić - i nim Emis powiedział cokolwiek, nim zdołał się zbliżyć Yunnan profilaktycznie złapał go za głowę, aby się nie wyrywał. Dla niego było wszystko jedno, chce się chłop poświęcić, proszę bardzo. Nie mógł mu ulżyć, musiałby złapać brata za rękę, aby móc wypowiedzieć słowa mocy. Czasami rozwodniona krew sprawiała trudności, ale dało się je niwelować pomocą innych. Zawsze było wyjście, z każdej sytuacji. Yun skinął głową bratu.
Tylko chwila, tylko dwa ukłucia i Emisowi z uszu pociekła krew. Mieszaniec, którego przyboczny nie darzył żadnymi uczuciami, zrobił to szybko i sprawnie, bez partaczenia. Teraz należało oczyścić igłę i schować na miejsce.
- Poczekaj - słowo odnalazło moc, kiedy młodszy złapał za rękę starszego. Magia wypełniła ich ciała, otuliła, przytulając niczym stęskniona kochanka, znów mogąc płynąć w ich żyłach. Nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu, puste naczynia stały się pełne, a szczęście ponownie rozjaśniło oczy braci. Teraz byli kompletni.
Zaklęć szeptanych przez bliźniaki nie sposób było usłyszeć; mówili cicho, niemal bezgłośnie, ledwie poruszając ustami. Wolnymi dłońmi dotykali szpiczastych uszów elfa, aby zniwelować ból.
Magia zniknęła, kiedy rozdzielili dłonie.
- Będziemy musieli znaleźć lepsze rozwiązanie - ale Emis ich nie słyszał.
- Czego chcecie? - Charlotte nie sądziła, że będzie do tego zdolna, ale jak tylko zobaczyła, że Cień otwiera usta by coś powiedzieć, wyskoczyła przed szereg - Elfy. Elfy za Białymi Wieżami, za morzem. Jak się pozbyć tego, co im dolega? - nie sądziła też, że można tak szybko mówić. Wrażenie połamanego języka nie było przyjemne, a to dopiero był początek. Przecież od tak im nie powie...
- Hydra - mruknął Upadły niezbyt zainteresowany odpowiadaniem na cokolwiek, przelotnie spojrzał na alchemiczkę, jakby zastanawiał się czy rzeź zacząć od niej, czy od tych po prawej.
- Jaka hydra... - miała wyciągnąć od niego jak najwięcej? To wyciągnie.
- O co ci w ogóle chodzi? - Wilk był wyraźnie poirytowany, w dodatku Iskra sprawiała wrażenie osoby kompletnie niezainteresowanej rozmową.
- O nic. Nic złego nie zrobiłam - burknęła Iskra wdrapując się na skałkę. Zbliżali się. Na pewno przekroczyli już granicę, bo wyczuwała obcą magię, dziwną i nienamacalną.
- Uratowałaś Cienia, a wiesz co zrobił. I jeszcze skierowałaś magię przeciw Szept! I to jest nic?!
Ostatnia kropla z płytkiego morza cierpliwości Iskry właśnie wyparowała. Doskoczyła do biednego elfa chwytając go za poły płaszcza i nim potrząsając.
- Głupi ślepcu! Jakoś tobie czarna magia Szept nie przeszkadza! Powiązania z Kosiarzem! Gdyby była zamieszana w coś podobnego co Lu, to na pewno też nie dałbyś jej krzywdy zrobić, więc przestań mówić, że życzę wam źle! - na koniec jeszcze biedny elf oberwał w głowę, a zdyszana ze złości Iskra odwróciła się i ruszyła dalej.
Wilk chwilowo nie wiedział co powiedzieć. Nie patrzył na to z takiej strony jak przedstawiła to Iskra. Ale gdyby sytuacja była odwrotna, gdyby Szept wtedy była pod czarem Iskry... Miała rację. Czegokolwiek by nie zrobiła, on zawsze byłby po jej stronie.
- Czekaj, cholera jasna! Nie możesz iść tam sama!
- Właśnie, że mogę!
W takim tempie... To wykończy Szept i ich rozniesie, a jednak umieranie nie było tym, czego chciała.
- Magia, super, ale więcej. Powiedz mi więcej, to będzie więcej krwi... - być może obietnicą uzyska więcej. Chociaż, kogo ona chce oszukać, to bóg, upadły, bo upadły, ale jednak...
- Hydra. Magia dręcząca elfy zachowuje się jak hydra. Gdybyście potrafili użyć swoich małych móżdżków to byście to zauważyli - Upadły prychnął, niezadowolony z głupoty nowo przybyłych. W dodatku, gdzieś z tyłu pojawiły sie kolejne trzy dusze. Jeden już raz tu był. Czy oni próbowali go przechytrzyć?
- Wiem co robi moja grupa - elf zmrużył oczy. Colin mu się zdecydowanie nie podobał, w dodatku wciął mu się w interesującą pseudo kłótnię. Wiedział, bardzo dobrze wiedział gdzie powinien teraz być. Ale musiał to wyjaśnić skoro nadarzyła się okazja. A potem będzie musiał wyjaśnić to co rzekomo powstało z jego romansu z Łowczynią.
Iskra zmierzyła Jaguara nieprzyjemnym spojrzeniem. Za kogo ten się miał? Przyłazi nieproszony i... Jak zwykle, wszystko na jej głowie.
Krew. Zapach krwi był słaby, w końcu, nie miałą tak dobrego węchu jak Colin. Poza tym, z jego słów dało się wyczytać prawie wszystko. Grupa Wilka, ceremoniał. No i krew. Iskra mogłaby dać głowę, że to Szept uparła się by oddać krew Upadłemu. Skoro zaś siedzą tam już tak długo... Sprawy mogą się pokomplikować. Nikt nie jest w stanie wytrzymać tak dużej utraty.
Zerknęła jeszcze na Wilka, który tłumaczył chyba coś temu nowemu, choć ten zdawał się go niezbyt słuchać.
Jeśli ma jakoś pomóc Szept... To teraz. Drżącą dłonią sięgnęła sztyletu i szybkim, zdecydowanym ruchem rozcięła wnętrze dłoni. Kilka kropel zabarwiło ziemię.
Upadły odwrócił się błyskawicznie w stronę nowego, a plecami do Charlotte, która była teraz doprawdy zagubiona. Rozgniewali go?
Bożek uśmiechnął się paskudnie sam do siebie.
- Głupcy...
- Nie ma... - umilkła pod naciskiem dziwnej siły i tego, co widziała. Przecież nikt nie został ranny, a on nie powinien się tak zachowywać.
- Skup się, to będzie więcej. Elfy. Mów o elfach... - ale Upadły średnio jej słuchał, bardziej zainteresowany krwią i osobami, których tu nie było.
- Szept, mamy kłopoty...
Nikt nie lubił być nazywany idiotą. Iskra do wyjątków nie należała, więc zmrużyła tylko oczy wpatrując się w twarz męzczyzny.
- Idiotą jesteś ty, skoro tak ważna dla ciebie jest reszta, to po co dałeś się odesłać za jakimś włóczęgą? - tylko jedna grupa wyjdzie z odpowiedzią. To było już pewne, a skoro tak łatwo zainteresował się drugą krwią, to znaczy, że Szept albo już nie żyje, albo jest tej krwi już na tyle mało, że zbyt łatwo go rozproszyć.
- Kupiłam im czas. Czas na ustalenie co dalej, bo to wymyka się spod kontroli. A ty, zamiast stać tu i wyzywać ludzi od idiotów poszedłbyś zobaczyć co z Szept i resztą, bo mogą już nie żyć - o dziwo udało jej się zachowac niezmącony spokój, co było dlań nietypowe. Powinna krzyczeć i rzucać w Colina czym popadnie, a jednak... Chyba jednak nauki Hauru na coś się przydały.
Szept nie wyglądała tak, jakby jej myślenie było racjonalne, a Devril się wahał. Z Cieni pożytku nie było, ale tego się spodziewała. Czas się kończył, a Upadły się rozochocił i wyglądał tak, jakby zastanawiał się właśnie kogo wykończyć najpierw. Ich, czy tego, kto drugi puścił krew.
- Bierz Szept... - zaczęła Char, ale w tym momencie Upadły domyślił się co się święci i porzucił marzenia o uczcie z potęg obu magii.
- Głupcy! Myślicie, że zdołacie mi uciec?!
- W nogi! - ledwie zaś krzyknęła, a już musiała się uchylić przed wielkim łapskiem rozwścieczonego bożka, który podwoił swoją wielkość. Łapa uderzyła o lód krusząc go i wstrząsając ziemią.
- Nadęty bufon - skomentowała Iskra, która nie zamierzała słuchać kogoś, kogo widzi pierwszy raz na oczy. Fakt faktem, po części przyśpieszyła spotkanie grupy z Upadłym, ale i odwróciła jego uwagę. Był rozstrojony. Ale też i zły.
Kiedy ziemia zadrżała, runęła na nią, zaskoczona tak silnym wstrząsem.
- Jak coś się jej stanie... - chyba wiadomo było o kim mówił elf, bo to jego głos słyszała za plecami.
- To co? Już i tak jestem Wygnańcem, nic więcej mi nie zrobisz - zabrzmiało to tak, jakby w ogóle losy magiczki jej nie obeszły, a przecież było zupełnie na odwrót, ale nie było też i czasu na tłumaczenia.
- Upadły zaraz po nas przyjdzie, musimy... - nie skończyła mówić, bo wielka lodowa łapa wyrosła z ziemi i skierowała się w ich stronę.
- Nie gadaj tylko WIEJ! - Wilk pociągnął fuaritkę za rękę, ale łapa była szybsza i obłapiła ją za nogę ściągając w głąb pustkowia.
- Głupia kretynko!
- Sam jesteś głupi kretyn! Ciągnij!
Przysiadła potem przy fotelu damy, na ciemnym, grubym i nieco puchatym dywaniku rozłożónym u jej stóp i próbowała się ogrzać przy ogniu. Przywykłą do lasów, do ruder, do ciasnych nor i tam potrafiłą odnaleźć ciepło. W tych wielkich pokojach, szerokich korytarzach nieustannie marzła i się gubiła. Od tych kamieni wiało grozą i takim nieprzyjemnym, niemal groźnym chłodem. Czuła ze zamurowano nie tylko kamienie, ale w budulcu dworka kryły sie jeszcze tajemnice niezbadane i nieosiagalne.
Gdy drzwi skrzypneł , na progu pojawiłą się postać nieznajomego i usłyszała jego głos, poderwała się i stanęła za fotelem. Spojrzała na niego przelotnie, potem wzrok zawiesiła na damie, lecz nie mogła dostrzec jej twarzy, jedynie czubek koczka podpiętego spinami z kwiatami, jaki wypracowała i ufryzowałą jej rano. Jej było nie na rekę, ze ktoś tu wszedł, bo i sama lubiła samotnie spędzać czas tylko z tą starszą kobietą. Poczuła jednak, ze lepiej, by się wycofać.
Podreptałą w tył kilka kroków, skłoniła się i obeszła pokój, chcąc tę dwójkę zostawić. Do dzrwi dochodząć, by damę ożywić, bo oczy wciąż miała jakby wymarłe, skierowała spojrzenie w ognie w kominku tańczące. Czasai jej się udawało ożywić kobietę, podarowując jej iluzje kwitnących kwiatów, lub obrazów ogrodów tańczących i pwostających jak zywe z ognia. I tym razem w oczach Rozewyn zakwitły białę róże w pokoju, gdy Sol wychodziła.
Ona sama zas,z najdując się na korytarzu, niespiesznie skierowała się korytarzami do wschodniego skrzydła, gdzie najrzadziej ktokolwiek zachodził. I najwięcej skrzydeł było pozamykanych.
Bracia bliźniacy, ukryci za ostatnim wioskowym domem, z bosymi nogami w zimnym, rozgrzebanym gruncie, starali się poprzez ziemię wyczuć choćby najmniejszą wibrację, cokolwiek, co bym im powiedziało, gdzie przepadł przyboczny. Nie było go tak długo, że elfia królowa postanowiła ruszyć jego śladem. Za nią podążyli bliźniacy i stali teraz, kręcąc głowami. Ziemia milczała, potrafili powiedzieć jedynie, że trzy osoby znajdując się w chatce; reszta została przed nimi ukryta i nic nie mogli zrobić, aby to zmienić. Budyneczek musiał zostać porzucony już dawno; stał poza granicami obecnej wioski i chylił się ku upadkowi. Okiennice wyłamał wiatr, szyby pokrywał brud, dach z pewnością przeciekał, ale wewnątrz paliło się światło.
Musieli coś zrobić, nie mogli stać w nieskończoność i zapuszczać korzenie. Yunnan miał pomysł, jednak nie był pewien jego efektu, nigdy wcześniej tego nie robił, ale musiał przecież spróbować, co z tego, że właśnie to wymyślił. Królowa rwała się do przodu. Zapach śmierci, ten charakterystyczny smród, który otaczał nekromantów: mieszanka ziemi, zgnilizny i rozkładu, drażnił nosy bliźniaków.
Pomysł był prosty: sprawić, aby przewód słuchowy zewnętrzny zarósł chrząstką, zalepić nią ucho tak, by nic nie było w stanie odebrać. Później, kiedy będą mieć już pewność, że keval im nie zagraża, wystarczy tylko usunąć zbędne ciałko. W teorii. Pierwszy był Nannuy, później Yunn, a na końcu tamea. Chociaż nie słyszeli niczego z zewnątrz, mentalne rozmowy pomiędzy bliźniakami nie doznały uszczerbku.
Kiedy królowa skinęła głową, ruszyli ku chatce. Yunnan wiedział, że nie ma sensu zwlekać; wraz z bratem z hukiem otworzyli drzwi i weszli do środka. O dziwo nich w nich nie uderzyło, a spodziewali się co najmniej kilku zaklęć. Keval także się nie odezwał, a może oni po prostu go nie słyszeli. Trudno powiedzieć, kiedy się nic nie słyszy i nie można sprawdzić.
Wnętrze chatki było dziwne. Pod tylną ścianą stał stół i krzesło, czyste i zamiecione z kurzu, używane. Reszty mebli nawet nie ruszono; wciąż były zakurzone, brudne i oblepione pajęczynami. Światło, które widzieli z zewnątrz sączyło się z wyczarowanych ogników, unoszących się pod dachem. Nie było tu żadnych widocznych efektów rytuałów, nic co by sugerowało, że działała tu silna magia, a ta zawsze pozostawia jakiś ślad, nawet kręgu transmutacyjnego brakowało, jednak w powietrzu wciąż unosiły się opary mocy, stawiając włosy na skórze. Nieprzyjemne uczucie.
Gospodarza nie było, czy skrył się przed ich wzrokiem?
Pod ścianą siedzieli związani i przywiązani do słupa wspierającego dach, Emis i Dar. W usta mieli wepchnięte kłębki szmat i byli rozebrani do pasa. Niepokojący nie był ich stan, bo poza guzem przybocznego i rozciętym łukiem brwiowym mieszańca nic im nie dolegało, ale fakt, że wokół nich ułożono trzy miseczki z dymiącymi ziołami. Czyżby ktoś chciał ich otumanić? Mężczyźni byli na tyle blisko, że każdy ich wdech równał się wciągnięciu do płuc zielnego dymu. Poza tym mieli zamknięte oczy.
Ich ciała poznaczone były przerywanymi liniami, zupełnie tak, jakby ktoś szykował się do przeszczepu. Emis w ten sposób zaznaczony miał nos, prawie ramię od barku do łokcia, kilka palców z prawej ręki, przedramię z lewej, płuco, wątrobę i oboje uszów; Dar miał oko, prawą i lewą dłoń, trzy żebra i oba płuca. Ten, kto poprowadził przerywaną, czerwoną linie zrobioną ochrą, był tak dokładny, że bliźniacy w duchu mu przyklasnęli; tak dobrze odwzorował kształt organów wewnętrznych, jakby był uzdrowicielem. Czy ktoś chciał przeszczepić części ciał skrępowanych mężczyzn? A może po prostu je wykorzystać w rytuałach? Po co?
Odpowiedź szybko się znalazła. We wnętrzu chatki coś bulgotało. Słabe światło unoszących się pod dachem ogników wystarczyło, aby dostrzec źródło dźwięku.
Spod stołu wypełznął stwór przedziwny. Miał dwie głowy, jedną należącą do kobiety, drugą do mężczyzny; oczy były przeszczepione, jedno zielone, drugie niebieskie i dwa brązowe. Ich nosy też należały do kogoś innego. Obie głowy przyszyto do jednej szyi, robiąc to na siłę, upychając je i ścieśniając. Z otwartych ust kapała ślina zmieszana z pianą. Tułów miał cztery ręce, a w miejscu pępka mrugało coś, co okazało się być powieką ukrywającą jasne oko. Nóg stwór nie posiadał, miał jedynie uda do kolan, obwinięte bandażami. Każda część ciała była dokładnie przyszyta grubą nicią, naznaczona mrocznymi zaklęciami. W środku, tam gdzie powinno być serce, pulsowały zlepione dusze.
Składaniec, wytwór nekromanckiej magii kreacyjnej. Z kilkunastu mieszkańców stworzono jednego. Ale coś musiało pójść nie tak, a może po prostu nekromanta nie był dość biegły w tej sztuce i zabrał się za coś, co go przerosło. Składaniec egzystował, ale do niczego się nie nadawał, a powinien. Odpowiedź na pytanie, gdzie podziali się pozostali poławiacze ślimaków. Byli tu, ale już nie tacy, jak kiedyś. Składaniec sapnął, zatrzymując się, nie mając siły nawet drgnąć.
Darowi i Emisowi się udało, a już szykowano dla nich ten sam los.
Yunnan i Nannuy cofnęli się. Patrzyli na coś, co było zaprzeczeniem życia, jego przeciwieństwem. To coś… Życie, ciała i dusze zostały splugawione, obdarte z godności, pozbawione szacunku. Zbrukanego nie można było oczyścić, nie mógł już dostąpić ukojenia, a jego dusza rozpadnie się w nicości, jakby nigdy jej nie było, ciało nie wróci do ziemia, bowiem nie było dla nich już nigdzie miejsca. Jedynie nicość, pustka i zapomnienie.
- Takie okrucieństwo - nie było gorszej zbrodni niż pozbawienie ziemi ciała i duszy zaświatów.
Charlotte wpadła na jakiegoś Cienia i w sumie gdyby nie to zderzenie, to skończyłaby rozerwana na strzępy. A tak, osłonił ją jakiś Cień, zupełnie przypadkiem.
Siła uderzenia powaliła ją na ziemię, poczuła jak zdziera się jej skóra z policzka i szczęki i jak oblepiają wnętrzności pechowego zabójcy.
- Cholera... - wydostała się spod kawałków kości i skóry i jeszcze raz rzuciła przed siebie. uszkodzone przy upadku kolano jednak skutecznie to utrudniało i jedynie dzięki bogom i rocznemu zapasowi szczęścia udało jej się wypaść za granicę polany Upadłego.
Vetinari miała tego pecha, że nawet po przewrotce i niefortunnym zderzeniu wciąż była jedną z osób, które najzybciej umykały z polany, co narażało ją na bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Rozwścieczony bożek jednak znacznie bardziej gonił za Colinem i magiczką, niż za nią, za co w duchu dziękowała bogom. Mimo zaś ogromnego szczęścia, nie widziała dobrego zakończenia tej historii. Przynajmniej dopóki będzie wciąz wewnątrz kręgu monolitów. Zapadał mrok, serce ściskał strach...
- Cholera, cholera, cholera... - tylko to potrafiła w tej chwili z siebie wydusić. I jeszcze ta zadyszka jaką ją dopadła.
- Jesli wyjdę z tego żywa, to przysięgam, nigdy więcej lukrowanych ciasteczek... - mruknęła do siebie zła za takie zaniedbanie kondycji, która przecież teraz decydowała o tym, czy ucieknie na czas, czy polegnie.
Na szczęście, dziwka Fortuna chwilowo zajęta była kopaniem tyłka magiczki, więc Vetinari zdołała się wydostać poza monolity i tam, już bezpieczna i cholernie zmęczona, padła na zimną ziemię dysząc.
- Przeżyłam - mamrotała tylko do siebie Char, chwilowo nieświadoma tego, co się z nią robi, toteż zdziwienie jej było niemałe, kiedy odzyskała władzę nad umysłem i doszło do niej, że jest przy ognisku, nie zaś tam, gdzie padła na ziemię. Rozglądając się napotkała nieprzyjemny wzrok Poszukiwacza, przez co zmarszczyła nosek, jakby powąchała jakiś zgniły owoc. Głupi Cień.
Zza monolitów dało się słyszeć ryk, jakieś krzyki i niedługo potem z suchych, powykręcanych krzaków wypadł Wilk. Przewrócił się na ziemię, zdyszany i zlany potem. Chwilę potem wypadła na niego Iskra, również zdyszana i jeszcze bardziej zakrwawiona.
Biedny Lucien nie miał racji co do tego, czy elfka z nimi poszła. Co gorsza, wyglądało na to, że gdziekolwiek poszła, była z nadętym elfim głupkiem.
Pokręciła głową, ostrożnie obmacując zdartą skórę na policzku. Cholernie piekło, ale przecież nie był to koniec świata.
- Wyliżę się. A po nagłej wywrotce i zaplątaniu się we flaki jakiegoś Cienia uderzyłam w jakiś kamień i stąd opuchlizna na nodze - znacznie zaś bardziej niż jej zdrowie interesował ją stan arystokraty, który był jej bliski. Czasami, ku jej rozpaczy, nawet zbyt bliski.
- A ty? Czemu wyglądasz jakbyś się wykąpał w czyjejś krwi?
Wilk podniósł się z ziemi kląc przy tym niemiłosiernie i zrzucając z siebie Iskrę, która wcale nie miała nic przeciwko.
- Udało się - mruknęła tylko przewracając się na plecy i wlepiając spojrzenie w ciemniejące niebo. Krwawiąca dłoń nadal barwiła ziemię, w dodatku doszło do niej, że to nie jedyna rana, choć tylko ta zadałą sobie dobrowolnie, ale nie miała sił by cokolwiek z tym zrobić.
A Wilk nie kwapił się do tego, by jej pomóc.
- Gdzie Szept?
To ją nieco uspokoiło. Nieco, bo i ona zdała sobie sprawę z tego, że brakuje Szept. I Colina, kimkolwiek by nie był.
- Nie umrę od opuchniętego kolana... - podniosła się i rozejrzała, jakby magiczka miała nagle wyskoczyć zza krzaków - Musimy ją znaleźć. Szept.
- Gdyby nie ja, Cieniu, to twojej elfki już dawno by nie było - odgryzł się Wilk wiedząc jak to Cień nie lubi komuś czegoś zawdzięczać, choć... No, to nie do końća było tak, jak przedstawił to Wilk.
- Sam ich poszukam, mam lepszy nos niż wasza dwójka i nic mi nie jest - zrzucił na biedną Charlotte swój płaszcz i kapelusz, chwilę potem w dłonie alchemiczki trafił elfi amulet. Rozległ się dźwięk dartych ubrań i chwilę później zamiast elfa mieli znów na wpół zdziczałą bestię, która teraz przynajmniej kojarzyła kim kto jest.
Zimny okład nieco pomógł na opuchliznę kolana, ale nic nie zastąpiłoby magii leczniczej i wiadra czystej, ciepłej wody.
- Myślisz, że ją znajdzie? - spytała jeszcze opatulając się płaszczem i zakładają kapelusz, co by nie zgubić ani jednego, ani drugiego.
Iskra była półprzytomna i najwyraźniej czymś otumaniona, bo niezbyt kontaktowała.
- Muszę wracać... - zdołała tylko powiedzieć, nim całkiem straciła kontrolę nad ciałem.
A Wilk dość szybko znalazł trop. Krew była zbyt wyraźnym śladem by go przeoczyć, zwłaszcza w tej formie. Na jego nieszczęście jednak, wiatr niósł jego zapach i obawiał się, że cokolwiek wytargało Szept z kręgu, może się spłoszyć czując wilka.
Jeśli zmiennokształtni byli niebezpieczni, to Wilk ze swoimi utratami świadomości na pewno się do nich zaliczał. Przynajmniej według Charlotte, która pojęcie w tym temacie miała dość okrojone, żeby nei powiedzieć znikome.
- Nie, nie trzeba. Lepiej sam się przysuń, bo zmarzniesz.
Kot. Imponujący, czy nie, torował mu dostęp do magiczki. Do jego magiczki, pachnącej cynamonem i pomarańczami. W dwukolorowych ślepiach tylko na chwilę widoczne było wahanie, bo zdał sobie sprawę z tego, że i on nie jest jakimś zwykłym, małym wilczkiem. Rozmiarami dorównywał już powoli Moce, co niebywale go cieszyło, bo nie mylono go już z niczym innym jak tylko z nim samym.
Na prychnięcie odpowiedział głuchym warkotem, a potem ruszył do przodu. Magiczka była jego.
- Czuwanie jest najgorszą robotą podczas całej wyprawy. Jest najtrudniejsze i najnudniejsze - i ona szczelniej owinęła się płaszczem, przy okazji nieco wiercąc się na ziemi, by jakoś ułożyć opuchniętą nogę.
- Myślisz, że Cienie nam ot tak odpuszczą? W końcu... Ukradliśmy im kolejkę na pytanie. - i nieco martwiło ją to, że Upadły tak w sumie niewiele powiedział na temat elfów. Szlag. Mogła się lepiej postarać...
Nie pozostawał mu dłużny. Kiedy tylko nadarzała się okazja, kłapał szczękami, raz nawet pochwycając kawałek kociej sierści. Warczał, gryzł, przewracał i tarzał się we śniegu, ale kiedy i on usłyszał jęk, dziwnie spotulniał i wlepił spojrzenie w znajomą sylwetkę. Colin szybciej odzyskał świadomość, przez co wilk oberwał z kociej łapy i zaraz rzucił się, by oddać.
- Może i masz rację... - dmuchnęła w dłonie, co by nieco je rozgrzać - Słyszałeś co mówił Upadły? Jakaś hydra... Ale Suna nie mówiła nic o żadnej hydrze. Tylko magia...
Walka byłą zacięta, bo i elf powoli zatracał się w bestii. Chwila, po chwili coraz mniej pamiętał i coraz mniej rozpoznawał. I chyba skończyłoby się to źle, gdyby nie magiczka, która po prostu wpadła między nich.
To go ocuciło na tyle, że przyjął ostatni cios jaguara bez większego protestu, co prawda rozerwał mu kawałek skóry na szyi, ale przynajmniej nie dosięgnął magiczki, do której już dopadł Wilk i nie zamierzał od niej odstępować. Wielki, ciepły jęzor przejechał po jej twarzy, jakby miało to ją ocucić.
- Mogłam jeszcze trochę poczekać. Zaryzykować... - chociaż gdyby go naprawdę rozwścieczyła, to zapewne zabiłby ją pierwszą jako tą, która była powodem jego gniewu. Potem zapewne dopadłby Szept.
- Będziemy musieli to przemyśleć. Przeanalizować. Nie chciałabym żeby ta cała wyprawa okazała się niepotrzebna.
Wilk nie miał ochoty zmieniać się z powrotem w elfa. Raz, byłby całkiem goły, dwa, zmarzłby i tyle jeśli chodzi o przydatność.
Trącił za to nosem drobne ramię Szept, a chwilę potem dosłownie wsadził pysk pod jej plecy, sadzając ją i podpierając. Gdyby tylko dała radę wleźć mu na grzbiet...
Chwilę milczała, wpatrując się w ogień i trawiąc jego słowa. Niby wiedzieli więcej, ale... Czy to wystarczy?
- Wiesz w ogóle czym jest hydra? Może to jakiś rodzaj trucizny? Albo jakaś taktyka wojenna?
Co prawda, Wilkowi niezbyt się podobało, że Colin tak przejmuje inicjatywę z jego magiczką, ale co miał zrobić? To on tu nosił spodnie, jego niestety zostały w obozie. W strzępach.
Spojrzał wymownie na swój grzbiet. Mógłby wziąc i dwójkę, przynajmniej ktoś by ją trzymał i mógłby pobiec szybciej.
Jakiś potwór, w dodatku wielogłowy... Nadal nie rozumiała jak to niby odnosi się do siedlisk ze złą magią. Rozwiązani umykało jej, co niebywale ją irytowało. Zresztą, wyraz twarzy alchemiczki był aż nadto prosty do rozczytania. Nie lubiła, gdy coś jej umykało. A już na pewno nie rozwiązanie sprawy tak ważnej.
Wilk aż zastrzygł uszami, bo nie wierzył w to co słyszał. Czy szalonej magiczce jeszcze nie było dość? Mało jej? Koniec, no po prostu koniec z puszczaniem jej gdziekolwiek...
Ugiął łapy, dając Colinowi ostatnią szansę na wejście na wilczy grzbiet. No przecież nie będzie się prosił.
Kiedy tylko ostrze magiczki zagłębiło się z cichym plaśnięciem w nienaturalne, poskładane ciało nieszczęśnika, posypały się iskry. Składaniec wywrócił oczami, ukazując białka, a piana zagulgotała w jego gardle, kiedy chciał krzyknąć. Drżał na całym ciele, krztusił się i sapał. Kiedy oko na brzuchu zaszło krwią, w pomieszczeniu rozniósł się zapach pieprzu i imbiru; ktoś zaśmiał się głosem zimnym i pełnym zwycięskiej nuty. Z rany, po cofnięciu ostrza, wystrzeliły ciemne, duszące opary, wypełniając wnętrze chatki. Śmiech nie ustawał.
Pułapka. Nekromanta zastawił pułapkę. Nie mógł wiedzieć, że nieproszeni goście zabiją składańca, ale przewidział oczywistą rzecz; mag, którego wyczuł z pewnością nie pozwoli istnieć czemuś, co zostało skalane mroczną magią, zabije składańca bez zastanowienia i wpadnie w pułapkę.
Dym zamienił się w zamkniętą klatkę, przestrzeń wewnątrz domku, z której nikt nie mógł wyjść ani do niej wejść. Magia stworzyła nowy wymiar, a w środku nie było nic. Była tylko Szept, kupka dymiących się prochów z kryształem ze składańca i Yunnan. Wokół nich, gdzie nie spojrzeć, ciągnęła się pustka; pod stopami mieli przydymione szkło, w którym ich sylwetki odbijały się zniekształcone; więżące ich ściany nie posiadały okien, ani drzwi, były gładkie i zimne niczym lód, przeźroczyste jednak nic przez nie można było dostrzec. Sufit był odbiciem podłogi. Żadnego wyjścia, żadnej szczeliny, wszędzie gładka powierzchnia.
Yunnan zerknął na Szept. Na jego twarzy odbiło się zdziwienie i niedowierzanie; był sam, bez brata i wcale mu się to nie podobało. Nigdy nie rozdzielali się na dłużej niż chwilę, zawsze byli razem, na wyciągnięcie ręki. Yunnan uniósł dłoń spoglądając na nią tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, ale on nie mógł uwierzyć, że pierwszy raz w życiu jest sam, bez brata.
~~
Brzeszczota obudził swędzący nos. Kichnął raz i drugi, aż w końcu uchylił powieki. Nie zaatakowało go jasne światło i to już był spory sukces. Było mu zimno, w sumie nic dziwnego, skoro nie miał na sobie koszuli. I skąd te szlaczki na jego ciele? Przesunął palcami po piersi, rozcierając ochrę. Niewiele pamiętał, ale bolały go uszy i głowa tępo pulsowała. Każdy dźwięk, jaki robił wiercąc się w miejscu wywoływał iskierki bólu.
Pomieszczenie, w którym się znalazł nie było już chatką. Gładkie, ciemne ściany otaczały ich z każdej strony i najemnik miał przeczucie, że jeśli spróbuje do którejś dojść, po prostu nie da rady, a ściana będzie mu uciekać, nie pozwalając się złapać.
Obok niego coś się poruszyło.
Najemnik podskoczył, uszy eksplodowały bólem, aż upadł na tyłek samemu nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać na widok Emisa.
~~
Nannuy nie wiedział zupełnie co się stało. Jeszcze przed chwilą stał na progu i patrzył jak elfka zabija składańca, a sekundę później wszystko zniknęło. Nie widział teraz przed sobą zakurzonego wnętrza chatki, tylko ciemną, lodową ścianę. Wolał jej nie dotykać. Był teraz bezbronny, bez magii, która się nie pojawi. Moc bez słowa jest niczym.
Wpadli w pułapkę?
Czuł się nieswojo stojąc przed chatką, mając za sobą wioskę. Był całkiem sam.
Propozycja snu od razu wywołała u niej podejrzenia, że Dev ją zrobi w konia i sam będzie siedział do białego rana. Nawet kiedy dodał magiczne "słowo" nie rozwiał jej wątpliwości. Nie do końca.
- A jak mnie nie obudzisz... To nie wiem. Będę ci się śnić i straszyć po nocach, żebyś potem spać nie mógł.
Gdyby mógł, zapewne by mu coś odpowiedział, ale nie było takiej możliwości. Przewrócił za to ślepiami i ruszył przed siebie lekkim truchtem oszczędzając jedną z łap, która uszkodził mu Colin. Musi dostarczyć magiczkę bezpiecznie do obozu.
Wilk, przysłuchując się rozmowie, doszedł do wniosku, że nie ma ochoty wysłuchiwac marudzenia Colina odnośnie tego, że u nich się nikt nie wyłamał. Gdyby powodu nie miał, to by grzecznie szedł na rzeź, a że wciąz były niezałatwione sprawy...
granatowym okiem łypnął na śpiącą alchemiczkę i powlókł się, kuśtykając w jej stronę. Musiał odpocząć, bo dopiero teraz doszło do niego jak bardzo był zmęczony.
Dusza... dusza uśpiona, obumarła, schowana na dnie, zakopana w powłoce cielesnej. Wydobyć duszę mogli nie tyle uzdrowiciele co potężny, silny mag... albo demon. Pakty z diabłem były w tym najlepsze. A jeszcze lepsze były umowy i kontrakty z aniołami. Lub modlitwa i wiara w cud. Sol czułą się przy starszej pani dobrze i swobodnie, chyba właśnie ze względu na to jej nie-bycie, brak pytań, brak podejrzliwości, brak czegokolwiek. Ona tylko była... i już. I dlatego że nie widziała, nie słyszałą i nie czuła, Sol mogła być sobą, mogła chodzić, dotykać tych wszystkich pięknych przedmiotów, sunąc palcami po rzeźbieniach na meblacg, muskac polerowane gabloty z biżuterią i bronią.
Podczas gdy Earl wyjechał znów i na Drummor zapanowało jakieś poruszenie i zarazem nastało milczenie dziwnej natury, Sol widziałą te sylwetki odjeżdżające w dal z małego, wąskiego okna, w korytarzyku oblebionym pajęczynami. Zza jedną z wyszywanych na pejzać kotar znalazła wnekę, a ta prowadziła wąskim pzejściem jakby z powrotem przez długośc budynku. Nie wiedziała, czy to skrót, ale że teraz nikt jej szukać i potrzebować nie będzie, akurat tym miałą zamiar się zająć. Co innego, ze jej włąsna ciekawośc i dociekliwość nie pozwalały jej z tegoz rezygnować. A co innego wiecznie niepokojące sny, ze jednak ci Mysliwi i tu ją mogą znaleźć i tym razem nie pojawi się potężny mag, mądra elfka, która jej pomoze iw spomorze, wesprze. Tutaj wydawało się, że nikt o magii nic nie wie. I nie ma z nią do czynienia.
Natrafiła na niskie, małe drzwi, jak dla dziecka. Pchneła raz, drugi. Naparła mocno ramieniem i tylko obiła sobie rękę, bo drzwi nawet nie drgnęły, nei ustąpiły, nie wygięło się nawet drewno od jej wysiłku. Nie mogła wiedzieć, że sama ulegała iluzji w tej chwili, bo jasnowidzi Myśliwych ją odnaleźli i mieli zamiar doprowadzić do szaleństwa, by sama swoją śmiercią się zajęła. Pod groźbą utraty głowy, doszukali się rudowłosej z obcych ziem i zesłali na nią iluzję. Bo tak na prawdę Sol stała pod drzwiami biblioteki i napierała ramieniem na ściae, sądząc, ze jest w małym, tajemniczym korytarzyku, dziwnym przejściu do nie wiadomo gdzie.
Wilka męczyły złe sny. Przewracał się co chwila na bok, wiercił się, a w finalnym efekcie, gdzieś nad ranem pacnął Charlotte wielką łapą.
Zaspana alchemiczka zamrugała, nieco zdezorientowana nagłym uderzeniem.
- Co jest... - podniosła się do siadu i rozejrzała, ale nic nowego nie udało jej sie zobaczyć. Cienie wciąż spały na swoich miejscach, choć mogłaby przysiąc, że była z nimi Iskra, której teraz nigdzie nie było. Wróciła za to Szept z Colinem. No i jej osobisty brat, którego za to pacnięcie łapą miała ochotę przerobić na ładną skórkę, która będzie zdobić ścianę nad kominkiem.
- Musimy stąd odejść - mruknęła do Colina, jedynego nie śpiącego osobnika. Patrząc na Wilka miała złe przeczucia, już raz się na nich rzucił. Poza tym... Nie tylko on miał złe sny. Senne marzenia pełne krwi i obcych, zimnych bogów w hełmach z rogami. Jeszcze przed chwilą pamiętała jak się nazywali, a teraz...
Teraz pozostała pustka. I wrażenie, że zapomniało się czymś ważnym.
To nie Upadłego się w tej chwili obawiała. On, wyjący z rozpaczy daleko za ochronnym kręgiem nie był w stanie im już nic zrobić. Mógł jedynie snuć się, wyć i zakłócać spokój, ale nic poza tym.
Chyba, że to on ingerował w sny. A może to tylko ona miała te dziwne koszmary? Zobaczy jak wybudzi się reszta...
- Mam złe przeczucia - dopowiedziała jeszcze, przyglądając się wybudzonej magiczce. Trochę jej było szkoda, taka pobudka dla nikogo miła nie jest, ale... Prócz koszmaru były też i nierozwiązane sprawy. Jak choćby brednie o hydrze i elfy za wieżami.
- Ale mamy też Wilka. Skoro nie ma ubrań to nie odważy się zmienić postaci, więc to dodatkowy... Wierzchowiec - dziwnie jej było mówić o swoim bracie jak o środku transportu. Rzeczony elf znów sapnął i przewrócił się na drugi bok, grzbietem do kompanii. Jako jedyny chyba będzie potem wyspany.
- Chociaż... Nie wiem jak długo jeszcze będzie sobą, a nie chciałabym powtórki z utraty świadomości. Nadal mam bliznę na nodze po tym wszystkim.
Świetnie, sprawdzały się jej złe przeczucia, których tak chciałaby uniknąć. Cholerni bogowie. Szybko przysunęła się do Devrila, szturchając go w ramię bezceremonialnie, nie było bowiem czasu na delikatne budzenie i zabawy w dobre maniery. Zaraz potem zaryzykowała i pociągnęła basiora za ucho. W odpowiedzi kłapnął zębiskami, ale otworzył jedno oko i łypnął nim na Charlotte, niezbyt zadowolony. Ale przynajmniej jej nie pożarł na dzień dobry, to już było coś.
Zaraz potem na polance pojawiły się Cienie. Dużo Cieni.
Na widok większej grupy Cieni, kłapnął zębiskami i jednym skokiem dopadł do swoich. Może kiedyś coś go z Bractwem łączyło, może chciał ich wyprowadzić w pole, ale teraz byli po innych stronach barykady. Cienie muszą zginąć, dla nowego, lepszego świata.
- Nie lubię jak moje przeczucia się sprawdzają - mruknęła Charlotte sięgając dłonią wilczego futra. Jak był obok w postaci basiora to czuła się jakoś... Bezpieczniej. I był to chyba absurdalny fakt, bo przecież wilków Szept się bała.
Dopiero po dłuższym czasie Wilk zorientował się, że wśród Cieni jest też Łowczyni. I nic nie mógł poradzić na to, że drgnęła mu warga odsłaniając potężne zębiska.
Niepewnie spojrzała na brata, który choć w wilczej formie, nadal wszystko rozumiał. Przynajmniej taką miała nadzieję. Chociaż... Cień mówił o przewadze liczebnej? Jak będzie wyglądać ich przewaga gdy Wilk przestanie nad sobą panować?
Coś w głębi jej umysłu sugerowało, że najwyższa pora się przekonać. To było coś, co Charlotte starała się zawsze w sobie tłumić i kierować się drugim, bardziej szlachetnym głosikiem w jej głowie, którego w tej chwili niestety zabrakło.
Zamiast głosów, było poczucie odpowiedzialności za resztę. To ją mówca uznał za przywódcę, więc i od jej decyzji zależało bezpieczeństwo ich wszystkich. Ją samą bolała wściekle noga, w dodatku, wciąż czuła skutki uboczne cantarelli. Szept była osłabiona i nie nadawała się do walki. Colina nie chciała w to mieszać, więc wychodziło na to, że tylko Devril mógłby coś zdziałać. W razie zaś porażki mogłaby go narazić. Jego i bezpieczeństwo ruchu.
Tak ryzykować nie mogła.
- Przyprowadzę go - odpowiedziała cicho, choć stary Cień mógł bez problemu dosłyszeć jej słowa. Charlotte odwróciła się i pociągnęła za sobą szarą bestię, która jeszcze raz omiotła wszystkich niezbyt przyjemnym spojrzeniem, ale posłusznie poszła za alchemiczką.
Zaryzykowałaby. Zaryzykowałaby gdyby była tu sama, choć sprawa wydawałaby się przegrana. Jak to mówią, jak już masz ginąć, to ławo skóry nie sprzedawaj. Niech paru wrogów odejdzie wraz z tobą.
Nim Szept zaczęła opowiadać o Upadłym, pojawił się Wilk. Wilk ubrany w czerwony płaszcz Charlotte i w tych samych ubraniach, które miała na sobie alchemiczka, choć nieco zmodyfikowanych. Znający zaś Wilka, jak i samą alchemiczkę, stwierdzić by mogli, że kombinować to oni potrafią. Vetinari nie wróciła, a wiedząc, że Wilk po przemianie jest całkiem nagi... Cóż, pewnie skończyło się to tak, że elf wrócił do swojej formy, a Char oddała mu swoje ubrania uprzednio nieco przerobione alchemią. Sama zaś została poza wzrokiem Cieni, bo przecież paradować w samym podziurawionym płaszczu jaki miała pod ręką nie będzie.
- Który to - burknął na wstępie, niezbyt zadowolony z faktu przymusu do leczenia. Ale co zrobić, nakaz to nakaz, przewaga liczebna, to przewaga liczebna.
To nie wyglądało wcale dobrze. Wyglądało wręcz beznadziejnie, musiał przyznać i leczenie tego niedojdy zajmie mu więcej czasu niż przypuszczał, a i tak wszystkiego się nie pozbędzie.
- Trochę mi to zajmie - skomentował stan rannego, po czym przysiadł obok i podwinął rękawy. Vetinari by go chyba udusiła gdyby pobrudził jej najlepszą, bawełnianą koszulę.
Leczenie Cienia nie było wcale proste. Nie wiedzieć czemu, sprawy się komplikowały, jakby dostał pociskiem czystej magii, a nie jakąś siłą podobną do niej. Obecność obcej siły w organizmie utrudniała gojenie, a on z początku nie wiedział jak sobie z tym poradzić. Na szczęście, znalazł i na to sposób, a to tylko dlatego, że będąc Cieniem, podpatrywał co u licha Królik wyprawia z rannymi. Innymi słowy, Wilk zamiast naprawiać, chwilowo psuł i pogarszał stan zdrowia Cienia.
Charlotte za to uznała, że pora poradzić sobie samemu z narastającym poczuciem chłodu. Dlatego też przysiadła na wyjątkowo niskiej gałęzi jednego z drzew i owinęła się szczelniej płaszczem. W tej chwili chyba żałowała, że nie jest on dłuższy, bo jednak stopy i spory kawałek łydki miała nieosłonięty, przez co traciła ciepło.
- Jak ja go nienawidzę - burknęła, myśląc o swoim bracie, zgodnie z zasadą, że rodzeństwo tak dla zasady powinno się czasami nienawidzieć.
Gdyby Wilk mógł, dopadłby Niedźwiedzia podczas snu i rozszarpał, albo podeptał. Zwązywszy na jego rozmiary w wilczej postaci na pewno podeptanie nie było by czymś miłym i czymś, co można by było przeżyć. Ale, podobnie jak Cień, musiał słuchać innych. A prócz innych także i własnego sumienia, które mówiło, że jeśli uszkodzi Cienia, to nie wyjdzie im to na dobre.
Charlotte, otrzymawszy zwitek, miała chwilowe problemy z utrzymaniem równowagi na gałęzi.
- Powiedz mu, że nie obchodzi mnie co zrobi, ma to zrobić szybko - burknęła, wyraźnie zła na brata, ale po chwili przypomniała sobie także o dobrym wychowaniu.
- I... Dziękuję. Nikt inny by o tym nie pomyślał.
Wilk zachowywał się dokładnie tak samo. Jakby w ogóle jej nie widział, ba, jakby w ogóle jej tu nie było. Uwagi odnośnie ran nie skomentował, ale za to na słowa Devrila odpowiedział niemal natychmiast.
- Robię co mogę, ale on nie współpracuje. Może nasz Lucien czymś go otruł, co by nas przytrzymać - z irytacją oddał kawałek materiału z szaty okrywającej Cienia i obwiązał mu krwawiące ramię. Może go uśpi? I powie, że trzeba mu spokoju a tak naprawdę zostawi go na pewną śmierć? Wtedy kupi im czas, by uciec...
Prześlij komentarz