Odnajdź ekspedycję, która zaginęła
bez wieści
Po czasie spędzonym na oceanie, miło
jest poczuć pod nogami coś innego niż chyboczący się na
wszystkie strony skrzypiący pokład statku. To niesamowite, jak ci
wszyscy marynarze wytrzymują w tak niebezpiecznych warunkach.
Rozejrzałem się dookoła. Jaśmin. Ostatnie miejsce gdzie bogowie
zaglądają. A jak już to zrobią to by pierdnąć jakaś zarazą,
deszczem czy innym cholerstwem. Zajrzałem na kopertę. Miałem to
dostarczyć jakiemuś wypierdkowi, który zrobił sobie wycieczkę do
tej „krainy zapomnianej przez bogów”. Jak znaleźć kogoś? Iść
tam gdzie najwięcej się dzieje, czyli do najbliższej karczmy. Tak
też zrobiłem.
Znalezienie jej nie było trudne.
Najgorsze było wytrzymanie smrodu jaki w niej panował. Mieszanina
zapachów wymiocin, ryb i piwa. Powstrzymując moje śniadanie, które
chciało wyjść i to bardzo, ruszyłem w kierunku krępego faceta
stojącego za barem.
- Witam. Szukam...
- Czego chcesz? - Powitał mnie
ochrypły głos. Nie należał do przyjemnych.
- Chciałem zapytać, czy nie
widzieliście pewnej ekspedycji.
Wszyscy ucichli nasłuchując naszej
rozmowy.
Mężczyzna oparł się na łokciu o
blat. Był tak blisko że czułem smród jego oddechu.
- Po co ci ta wiedza, elfie?
- Mam pewną sprawę do nich.
Spojrzałem przez ramię. Kilka osób
stanęło przy wejściu, a kilku innych zaczęło się powoli do mnie
zbliżać. Czułem, że coś tu śmierdzi, ale nie spodziewałem się
burdy.
- Raczej się niczego nie dowiesz. A
raczej... nie dożyjesz. BRAĆ GO! - Zawołał barman.
Od razu zrobiłem unik, a tam gdzie
przed chwilą stałem wbił się nóż jednego z napastników. Szybko
ich przeliczyłem. Dwóch przy wejściu, trzech przy barze i do tego
barman. Każdy lepszy od drugiego. Jeden przeciw sześciu. Mało
sprawiedliwy podział, ale cóż...
Trzask.... Ktoś rozbił butelkę.
Kolejny odgłos. Noga od krzesła. Dobra... Teraz robi się ciekawie.
- Panowie. - Rzuciłem krótko – Ja
grzecznie pytam o ekspedycje. Po co te nerwy?
Nic. Alkohol do reszty wyżarł im
mózgi. Jeśli panuje tu prawo pięści to raczej nie mam czego
szukać. Westchnąłem ciężko. Zawsze to samo. Lepiej było by mi
zostać zabójcą niż gońcem. Spojrzałem na napastników. Sześciu.
Obrałem za cel mężczyznę z nożem.
Kopnąłem krzesło, które podleciało
pod blat lady. Zacząłem biec w jego kierunku. Odbiłem się od
krzesła i wylądowałem na blacie co zaskoczyło wszystkich. Pędem
pobiegłem w kierunku nożownika. Po drodze zasadziłem kopniaka
barmanowi łamiąc mu nos. Kolejne odbicie i wylądowałem za
plecami faceta z nożem. Blok. Potem wytrącenie ostrza i szybkie
cięcie.
Mężczyzna osunął się na ziemię
krztusząc się i trzymając za gardło, które mu podciąłem jego
własnym nożem. Krzyk szarży. Unik do parteru, cięcie i kolejny
krzyk. Napastnik z butelką leżał na ziemi trzymając się za nogę.
Złapałem stojąca na stole butelkę. Trzask. Rozwalona na głowie
kolejnego idioty, który całym impetem wpadł na stolik niszcząc go
do szczętnie. Podrzuciłem nóż łapiąc go za ostrze, po czym
rzuciłem nim w jednego z mężczyzn przy drzwiach i trafiając go w
ramię. Jego kolega widząc co się dzieje wziął nogi za pas.
Podszedłem do barmana, który kulił
się ze strachu.
- No to teraz sobie porozmawiamy. -
Twarz wykrzywił mi złośliwy uśmiech.
Samo serce wyspy, co? To już jakieś
konkrety. Szybko udało mi się zebrać jakieś zapasy. Niektóre
kupiłem inne ukradłem nieuważnym mieszkańcom. Teraz czekało mnie
najtrudniejsze. Jak znaleźć grupę ludzi w tych krzaczorach? Gęste
jak kosmate dupsko wilkołaka. Pomimo braku chęci by się pchać w
te „kudły natury” ruszyłem przed siebie. Niestety sam, bo nikt
nie chciał mi towarzyszyć. Jedyne co, to dostałem wskazówki co i
jak. Może się uda. Po przebyciu kilku metrów od razu znalazłem
mojego nowego przeciwnika. Z którym nie mam najmniejszych szans...
chordy wygłodniałych komarów. Małe wredne krwiopijce....
***
Po dwóch dniach błądzenia i szukania
jakichkolwiek śladów, w końcu udało mi się znaleźć obozowisko
ekspedycji. A może to co z niego zostało.
Wszędzie wiatr rozwiał jakieś
papiery. Namioty były nadpalone i poddarte. Garnek nad paleniskiem
przewrócony. Podszedłem do paleniska. Zimne. Wiem, że dobre
ognisko potrafi gasnąc nawet kilka dni. Zastanawiając się co się
tu wydarzyło, moja uwaga skupiła się na pewnym namiocie. Smukły,
szpiczasty z dobrego materiału. Nie było mowy o pomyłce. Elfia
robota. Jednak w całym tym bałaganie, coś mi nie pasowało.
Nigdzie nie było śladów większej walki. Zupełnie jakby ktoś lub
coś zaatakowało obóz i znikło razem z jego mieszkańcami.
Podszedłem do jednego z namiotów i dotknąłem go.
- Pokaż mi. - Wyszeptałem zamykając
oczy. Bez odzewu. Milczał. Czyli niczego się nie dowiem. Zatem
zostało mi jedno...
Spojrzałem na zarośla. Nie poruszały
się pomimo wiatru, który zapowiadał deszcz. Czyli jednak
przeczucie mnie nie zawiodło. Ruszyłem w stronę zarośli.
Wystawiłem przed siebie rękę i... nic. Nic nie poczułem. Iluzja.
Przeszedłem przez sztuczną ścianę i od razu natrafiłem na ślad.
Na jednym z liści była krew. Ruszyłem tym śladem.
Po jakimś czasie dotarłem do
niewielkiej plany na której...były ponabijana na pale ciała.
Wysuszone przez słońce i nadgnite. Niektórym brakowało oczu,
zapewne straciły je po spotkaniu z ptactwem.
- Co jest? - Wyszeptałem wchodząc
pomiędzy pole śmierci.
Ledwo udało mi się zrobić kilka
kroków, coś złapało mnie za nogę. Bez namysłu zacząłem
recytować jakieś zaklęcie, ale widząc, że to elf powstrzymałem
się od spalenia go żywcem. Wychudzony i ledwo żywy. Na głowie
resztki srebrnych włosów. Zdawało się, że udało mu się uciec
przed śmiercią. Zamiast tego był ranny.
- Co się tu stało?
- One wrócą. Uciekaj.
- One?
Za późno. Powietrze zadrżało od
upiornego wycia. Wycia tak potwornego, że włosy na karku stanęły
mi dęba. Spojrzałem w niebo. Nie było widać tego co wydało z
siebie to wycie. Nie przypominało wycia wilkołaka. Brzmiało jak
coś innego jak...
W tym momencie coś poderwało mnie do
góry, tylko po to by upuścić mnie na ziemię. Kątem oka
zobaczyłem coś czarnego. Cokolwiek to był nie dawało za wygraną
bo znowu zaatakowało. Tym razem trafiło jeden z pali zostawiając
na nim głębokie rysy. Zapewne od szponów. Spojrzałem na
nieszczęśników. Nie. Nie skończę jak oni. Poderwałem się i
podbiegłem do elfa.
- Zwijamy się. - Powiedziałem biorąc
go pod ramię. Może i jesteśmy różni, ale nikt nie zasługuje by
tu umrzeć.
Znowu rozbrzmiało to upiorne wycie.
Bez namysłu wyszeptałem zaklęcie i posłałem je do góry.
Zamknąłem oczy, ale i tak widziałem przez zaciśnięte powieki
rozbłysk światła. Znowu wycie. Tym razem inne. Zupełnie jakby
napastnik nie spodziewał się tego że będę się bronił. Proste
zaklęcie światła naładowane zbyt dużą energią. Zawsze albo
świecą zbyt jasno albo...wybuchają. Czasami robią i jedno i
drugie. Wolałem nie wiedzieć jaki efekt wywołałem. Po prostu
razem ze swoim towarzyszem uciekliśmy w gąszcz. Byle jak najdalej
od tych ciał i tego czegoś. Gdy byliśmy dość daleko zdyszani i
poranieni przez gałęzie, usiedliśmy na ziemi.
- Pokaż mi to. - Rzuciłem widząc, że
elf trzyma się za bok.
- Dlaczego mi pomagasz?
- Bez powodu.
W ranę wdała się infekcja. Mimo to
odkaziłem ją czystą wodą, rozerwałem swój rękaw i zrobiłem z
niego opatrunek. Niestety, musiałem go docisnąć starym bandażem.
- Co to było?
- I tak byś mi nie uwierzył.
- Może gdybyś...
Znowu to wycie. To coś nas tropiło.
Czymkolwiek to było, nie dawało za wygraną. Przebiegliśmy kilka
metrów, gdy nagle straciliśmy grunt pod nogami i zjechaliśmy w
dół. Nagle z lasu wyłoniła się ścieżka.
- Co wy tu robicie? - Zapytał woźnica.
Widząc wóz z drzewem wpadłem na
pewien pomysł. Chociaż się nie spodziewałem go tutaj. W takiej
sytuacji. W tej chwili.
- Jedziecie do Jaśminu?
- Owszem. - Odparł woźnica.
- Przyjaciel jest ranny. Pomożecie
nam?
- Wsiadajcie. - Powiedział po chwili
wahania.
Droga była wyboista, ale krótsza niż
to przez co musiałem się przedzierać.
***
Zostałem jeszcze kilka dni
dłużej, aż stan elfa się poprawi na tyle by mógł wrócić ze
mną statkiem. Na jego szczęście infekcja nie była poważna.
- Jak się nazywasz? - Zapytał mnie w
końcu nowy przyjaciel.
- G'eldnar. - Przedstawiłem się
siedząc obok jego łóżka na statku.
- Mnie nazywają Jacobo. I jestem pół
elfem.
Super. Jak mogłem pomylić pół elfa
z elfem?
- Tam w tym lesie. - Zacząłem – Co
nas zaatakowało?
- Na pewno chcesz wiedzieć?
- Dobrze by było wiedzieć, co chciało
mnie zabić. - Wyszczerzyłem zęby – A tak przy okazji... -
Sięgnąłem za pazuchę – To do Ciebie.
Wręczyłem mu list. Na jego widok
twarz Jacoba pojaśniała. List musiał być ważny. Jednak
najważniejsze było co innego. Nie samo dostarczenie listu. Nie to
że coś chciało nas zabić. Ale to, że w końcu wracaliśmy do
domu.
[Moja pierwsza misja :D Wybaczcie, że tak chaotycznie napisana, ale totalnie nie miałem na nią pomysłu :( wymyśliłem jej treść w pracy, więc jak tylko wróciłem dopisałem końcówkę i od razu oddaję ją w Wasze słodkie łapki XD]
Zombbiszon
4 komentarze:
[SPOILER ALERT]
Kompletnie nie miałeś pomysłu, huh? Musisz popracować nad konstruktywną krytyką, panie Ząbek. Ja tam pomysł widzę. Czuć ten pośpiech, o którym piszesz, ale koncepcja jest. Dodatkowo jest bardzo dużo trafnych sformułowań, aż się miło czyta.
Pierwszy akapit pełen narzekań jest przeuroczy. Miło się go czyta i jest zakończony takim dość życiowym "ech, pomarudzone, czas wracać do pracy".
"- Dlaczego mi pomagasz?
- Bez powodu." - wymiana zdań, która najbardziej mnie ujęła.
Nie ukrywam, że zabrakło mi opisów, które budowałyby napięcie. Wszystko działo się bardzo szybko – przechodziłeś do kolejnej sceny, zanim poczułabym atmosferę poprzedniej. Najbardziej dało mi się to we znaki tutaj:
"Nagle z lasu wyłoniła się ścieżka.
- Co wy tu robicie? - Zapytał woźnica."
... bo wcześniej o wozie ani o woźnicy nie było mowy. Z drugiej strony straszliwie podoba mi się to, że do końca nie wyjawiłeś, co zabawiło się karawaną.
Trochę czepialstwa na koniec. ;) "Doszczętnie" pisze się razem. "Wchodząc pomiędzy pole śmierci" - raczej "na pole śmierci". No, pomarudzone. Nastrój G'eldnara mi się udzielił.
Ja będę niedobra, zła, paskudna i be, ale... GDZIE jest mój ulubiony pan włochacz wendigo? I co ja teraz pocznę bez niego? Nie, to, że jest w pobocznych to nie pocieszenie ;p
Mimo to... popieram Aedówkę: ja też pomysł widzę i chociaż wykonanie jest ekspresowe i bez opisów wprowadzających nastrój, czasami taka właśnie pędząca akcja jest miłą odmianą (mistrzem w tych zabiegach jest Masterton) , która też jest potrzebna.
I mam nowe prawo Murphy'ego: kiedy w końcu zapamiętasz imię elfiego złotnika on znika, a na jego miejsce pojawia się inny elf z imieniem, którego znowu będziesz się uczyć miesiąc :D
OMG... Morze. Statek. Marynarze. O mamo, kocham ten wstęp. Taki shiz.
Nawiasem, ja imienia G'eldnara nauczyłam się dość szybko.
Dodatkowo, narzekanie w wykonaniu G'eldnara wyszło fajnie. I o karczmie, o Jaśminie, zaścianku. Urzeka.
Akcja może trochę galopuje, ale za to są charakterystyczne dla ciebie określenia, przymiotniki, które chociaż nie są długaśnym opisem, robią robotę i wpływają na wyobraźnię.
Misja wyszła. Chaosu nie widzę, bardziej może pędzącą akcję. No i gdzie tu brak pomysłu?
I skoro o narzekaniu mowa: czysta woda myje, ale nie odkazi rany. To raczej alkohol. No i jeśli jest infekcja, to oczyszczenie rany jest konieczne, więc użycie "mimo" tak średnio pasuje.
Na wstępie - przeprosiny, że tak długo zwlekałam. Gonitwa życia, leń, nowa sytuacja - to wszystko mnie pożarło.
Trudno mi napisać jakąś solidną recenzję, bo z tego, co widzę, dziewczyny powyżej wypisały większość najważniejszych rzeczy. Generalnie mi się podobało, notka na tyle lekka, że dobra do czytania, jeżeli miało się długą przerwę od świata. Chwilami brakuje mi opisów (choć i bez nich karczma robi klimat), chwilami wyjaśnienia co, skąd, dlaczego - szczególnie w sytuacji z woźnicą. Przez brak wyjaśnienia miałam wrażenie, że to taki trochę deus ex machina. Natomiast jestem pod wrażeniem pomysłu - z misji, która - moim zdaniem - była akurat dość ogólna, stworzyłeś ciekawy zalążek przygody.
I - osobiście - bardzo lubię zakończenie. Takie refleksyjne.
Prześlij komentarz